Na rynku w podpoznańskich Pobiedziskach stoi pomnik, jak na polskie realia, nietypowy. Nie ma tam ani jednego bohatera, są za to karabiny. Napis na cokole głosi: „Powstańcom Wielkopolskim 1918-19 i wszystkim poległym za Ojczyznę 1986.”
Dawno, dawno temu nasz wieszcz Słowacki, mistrz ciętej ironii, tak podsumował przygotowania Wielkopolan do powstania przeciw Prusakom w 1848 roku:
Gotują się na powstanie,
Pobłogosław, Panie Boże,
Tak jako kaczki za morze
Wybierają się – na wroga
Już! już! vivat Poznańczanie!
Potrzeba pierwej, mospanie,
Obliczyć, wielu nas stanie
I na koniach, i bez koni,
I trzeba zakupić broni,
I haj! vivat Poznańczanie!
Obliczyli i bez sprzeczek,
Co jest w Polakach nie lada,
Że kupić broni wypada,
Broni na takie powstanie
Aż całych trzydzieści beczek.
Toż to są ludzie, mospanie,
Prawdziwe światu lamparty,
Gdy się bić, to nie na żarty,
To nie muchy bić na ścianie,
Lecz łby! – vivat Poznańczanie!
Toż to ludzie w Bożostanie,
A pełni są ekonomii,
Bo chociaż chcą antynomii,
To mają też i poznanie,
Że źle, jak broni nie stanie.
Toż to jest, mospanie, śliczny
Do polskiej dawnej natury
Przylew: mysł filozoficzny,
Mysł filozoficzny, który
Radzi – ostrożnie i z góry…
Ano, jeśli ma się „mysł”, to wie się, że nie warto z motyką rzucać się na słońce. Dla większości Polaków, wychowanych na literaturze wieszczów romantycznych, powieściach „ku pokrzepieniu serc” i pseudonaukowych broszurach sławiących dzieje „narodu upokorzonego”, jest to wiedza niedostępna. A przecież chciałoby się powiedzieć: „Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie owce, iż swój rozum mają”. Uczcie się zatem rodacy od Wielkopolan, że ludzie, owszem są najważniejsi, ale bez karabinów, niech się na wroga nie rzucają i niech mierzą cele stosownie do sił i możliwości. Wtedy nie grozi wam płacz i zgrzytanie zębów, że znów się nie udało i śpiewanie po raz enty: „nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”… Wiwat Poznańczanie!
piątek, 27 grudnia 2013
poniedziałek, 9 grudnia 2013
Marlena, oddaj męża, zdziro!
Dupa niezła, ale czy nam nie potrzeba także twarzy? - zastanawiał się nad jej kandydaturą asystent Sternberga.W grudniu 1930 roku odbyła się amerykańska premiera nowego filmu Josefa von Sternberga "Maroko". Okazał się wielkim sukcesem i utorował niemieckiej aktorce grającej główną rolę, Marlenie Dietrich, drogę do światowej kariery. Za swoją kreację otrzymała ona w 1931 roku jedyną w karierze nominację do Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Film dostał łącznie cztery nominacje do tej nagrody, także za: najlepszą scenografię, najlepsze zdjęcia i najlepszą reżyserię. Ale niewiele brakowało, aby amerykańska kariera niemieckiej aktorki skończyła się tak szybko, jak szybko się zaczęła. Wszystko za sprawą zazdrosnej żony...
O tej zaskakującej sprawie informował 17 sierpnia 1930 roku tygodnik "Kino":
Niemiecka aktorka filmowa, Marlena Dietrich, której rola w filmie "Niebieski Anioł" stała się rewelacyjną dla jej talentu otrzymała, jak wiadomo engagement do Hollywood. Sukces swój Marlena Dietrich zawdzięczała pono wpływom reżysera Józefa Sternberga i stąd wynikł skandal.
Oto małżonka Sternberga, podejrzewając romans męża z fascynującą gwiazdą ekranu, zwróciła się o pomoc i opiekę do amerykańskich organizacyj kobiecych, które w Stanach Zjednoczonych posiadają wielkie znaczenie i umieją energicznie przeprowadzać swoje postulaty. Pod wpływem zazdrosnej pani Sternberg amerykańskie kobiety ogłosiły zdecydowany bojkot wszystkich filmów, w których wystąpiłaby Marlena Dietrich.
Nie pomogły zaprzeczenia artystki, że nie zamierza rozbijać szczęścia małżeńskiego Sternbergów, ani zapewnienia pozostałego w Berlinie jej męża, że stosunki jego z żoną są jak najlepsze. Amerykanki nie ustąpiły i Marlena Dietrich musiała opuścić Hollywood. Obecnie udała się do Afryki, gdzie ma nakręcać niemiecką wersję kolonjalnego filmu "Marokko".
Tu wyjaśnić należy pewne nieścisłości w tej informacji. Po pierwsze: Dietrich wcale nie musiała wyjeżdżać do Afryki. Akcja filmu toczyła się wprawdzie w Maroku, ale scen plenerowych nie kręcono w naturalnych warunkach. Egzotyczne pejzaże odtworzono w warunkach studyjnych i na plażach Kalifornii. Żeby było ciekawiej: Marlena po przybyciu do USA zamieszkała u Sternbergów!
Po drugie: żoną Sternberga nie była jakaś "kura domowa", nieustannie cierpiąca z powodu mężowskich "skoków w bok", ale aktorka Riza Royce. Co prawda nie grała głównych ról, ale była postacią dość znaną. Po wojnie głównie z popularnego serialu Bonanza. Oczywiste, że wiedziała wszystko o bardzo luźnych obyczajach panujących w świecie filmu, bo żyła w nim od dawna. W roku 1930, po czterech latach pożycia, Sternbergowie szukali pretekstu do rozstania. Przyjaciółka Rizy, scenarzystka Frederica Sagor Maas, rozpowiadała, że małżeństwo Sternbergów nie może być skonsumowane, ponieważ "według Rizy, sprzęt Josefa jest uszkodzony". Związek męża z "niemieckim Aniołem" był nawet na rękę "pani Sternberg", bo dawał szansę na korzystny rozwód, do którego zresztą wkrótce doszło.
W tle tej erotyczno-obyczajowej rozgrywki toczyła się prawdziwa walka o moralność. Środowiska konserwatywne i religijne próbowały wprowadzić obyczajowy kaganiec dla przemysłu filmowego. Hollywood uważano za największego winowajcę rzekomego upadku moralnego Ameryki. Od kilku lat działało cenzorskie biuro Willa Haysa, które ostrzyło sobie nożyczki na co odważniejsze sceny filmowe. Filmowcy musieli używać przemyślnych wybiegów, aby ich filmy nie zostały pozbawione kluczowych epizodów lub by właściciele kin nie odmówili ich wyświetlania. W tych warunkach groźby zazdrosnej żony należało traktować bardzo poważnie. Prawdopodobnie Sternbergowie osiągnęli jakiś kompromis, bo bojkotu najnowszego filmu nie było, natomiast jeszcze w tym samym roku doszło do rozwodu.
Co do związku Josefa von Sternberga z Marleną Dietrich, to temat na osobną opowieść. Był na tyle skomplikowany i pokręcony, jak i ta para. Spotkali się po raz pierwszy w Berlinie podczas naboru kandydatek do filmu "Błękitny Anioł". Pilnie szukano wtedy partnerki dla słynnego Emila Janningsa. Po latach Josef, z właściwą sobie ironią, tak opisał w autobiografii odkrycie nowej gwiazdy:
Dzień rozpoczęcia zdjęć zbliżał się, w powietrzu wisiała katastrofa. Chodziły słuchy, że kobieta, której szukam, nie istnieje. Przeglądając album reklamowy ze zdjęciami aktorek, zatrzymałem się na płaskim, mało interesującym portrecie panny Dietrich. Gdy zapytałem o nią mojego asystenta, tak jak pytałem o inne, wzruszył tylko ramionami i burknął: Dupa niezła, ale czy nam nie potrzeba także twarzy? (...) Miała oczy przymknięte. Jannings powiedział mi potem, że krowa przymyka oczy tylko wtedy, gdy się cieli (...) Wyznała, że nie potrafi grać, że nikt nie umie jej korzystnie fotografować, że prasa odnosi się do niej źle, że nakręciła trzy filmy, w których była naprawdę straszna. Daję słowo - zdarzyło mi się to pierwszy raz - nigdy żaden aktor, któremu proponowałem rolę, nie przyznał się z całą otwartością do swoich braków. Później wyszło na jaw, że grała strasznie nie w trzech, ale w dziewięciu filmach...Opowieści Sternberga trzeba jednak traktować z przymrużeniem oka. Maria Magdalena, która na początku kariery filmowej przyjęła imię Marleny, nie była głupią gęsią, marzącą o bajkowej karierze w "Fabryce Snów". Od dzieciństwa uczyła się gry na skrzypcach i podobno miała spore szanse na karierę skrzypaczki, ale porzuciła grę po kontuzji ręki. Już jako nastolatka występowała w filmach i w kabarecie. Kiedy poznała Sternberga była już mężatką i matką pięcioletniej córeczki Marii. Nauczona w domu rodzinnym dyscypliny, silnej woli i ukrywania swych uczuć Marlena nie była z pewnością jedynie bezwolną wykonawczynią poleceń mistrza Josefa. Nawet on przyznawał, że książkę - materiał na scenariusz do "Maroka" podsunęła mu właśnie Marlena. Podobno ona wymyśliła również sposób na uchronienie kultowej sceny - pierwszego w kinie pocałunku lesbijskiego - przed nożycami cenzora.
Aktorka otwarcie przyznawała się do biseksualizmu. W Berlinie bywała często w lesbijskich lokalach, gdzie poznawała nowe partnerki. Później też miała wiele kochanek, m. in. pisarkę Mercedes de Acosta, aktorki: Magdalenę del Rio, znaną jako Imperio Argentyna i Tallulah Bankhead. Mówiono, że poszła do łóżka nawet ze swoją największą ekranową rywalką - Gretą Garbo! Poza związkiem ze Sternbergiem, miała też romanse z wieloma innymi sławnymi mężczyznami. Spośród aktorów byli to: Gary Cooper, Jean Gabin, Frank Sinatra, John Wayne, Kirk Douglas, James Stewart, Yul Brynner. Spośród literatów: Erich M. Remarque czy Ernest Hemingway.
Przez swój kontrowersyjny, swobodny styl życia zraziła do siebie środowiska konserwatywne i purytańskie. Natomiast Niemcy długo jeszcze po II wojnie światowej nie mogli jej wybaczyć, że odrzuciła szansę zostania gwiazdą ekranów III Rzeszy, potępiła nazizm i przyjęła amerykańskie obywatelstwo. Odmawiając Hitlerowi i występując z recitalami na frontach dla amerykańskich żołnierzy Marlena skazała się na potępienie przez rodaków i była traktowana jak zdrajczyni. W 1960 roku, gdy przyjechała z koncertami do Berlina obrzucono ją jajkami i wyzwiskami typu "Dietrich do domu!", "Zuchwała dziwka", "Podła nikczemna zdrajczyni". Za swą działalność podczas wojny Marlena Dietrich otrzymała Medal Wolności - najwyższe odznaczenie cywilne w USA oraz francuską Legię Honorową.
Po wojnie rzadziej grała w filmach, poświęciła się karierze estradowej. Zmarła w Paryżu w 1992 roku. Pochowana została w Berlinie, obok swojej matki, niedaleko domu, w którym przyszła na świat. W dowód osobliwe rozumianej pamięci w 1993 roku nieznani sprawcy sprofanowali grób Marleny Dietrich na cmentarzu Friedhof. Na płycie napisano "zdzira w futrze", nagrobek obrzucono śmieciami i błotem.
Dopiero w setną rocznicę jej urodzin burmistrz Berlina oficjalnie przeprosił Dietrich za to, że „Niemcy nie docenili jej twórczości za życia”. Rok później nadano jej honorowe obywatelstwo Berlina, a jedno z centralnych miejsc w nowym berlińskim City nazwano placem Marleny Dietrich.
piątek, 6 grudnia 2013
Dziewica niezupełnej świeżości
Informacji takiej wagi nie znajdziemy w dzisiejszej prasie. O pierwszym śniegu 100 lat temu pisało się inaczej:
Źródło" "Rozwój" 6.12.1913 (sobota).
Pierwszy śnieg. Obudziwszy się, ujrzeliśmy miasto, jak dziewicę idącą do ślubu, przybraną w białe szaty, z pod których było widać niezupełnej świeżości plamy przypominające nieupraną "przez zapomnienie" spódniczkę ...
Śnieg leżał na dachach i ogrodach niewielką warstwą, na ulicach zamieniał się pod kołami w błoto. O godz. 11 zaczęło niebo znów sypać białe płatki, które jednak topniały.
Źródło" "Rozwój" 6.12.1913 (sobota).
niedziela, 1 grudnia 2013
Francuski łącznik - 1
Święta jest nasza sprawa, święty zapał. Świat da nam poklask, zdumi się nieprzyjaciel i musi przyznać nam w zupełności sławę, nabytą od tylu wieków, pielęgnowaną w legjonach, utrzymaną w Xsięstwa Warszawskiego szeregach, i teraz tak świetnie zakwitłą - wieszczyła optymistycznie 5 grudnia 1830 roku "Gazeta Polska".Spróbujmy zatem sprawdzić jaki ów "świat" dawał nam "poklask" w dniach listopadowego powstania narodu. W latach 1827-1837 konsulem Francji w Warszawie był niejaki Raymond Durand, który stał się naocznym świadkiem wydarzeń z lat 1830-1831. Stanowisko konsula zobowiązywało go do przesyłania regularnych raportów do Paryża. Durand opisywał rzetelnie wszystko co działo się wokół niego, korzystając z informatorów z otoczenia wielkiego księcia Konstantego oraz zbliżonych do władz powstańczych. Bywało, że Polacy próbowali, podsuwając tendencyjne informacje, wykorzystać konsula do wpłynięcia na postawę rządu francuskiego. Durand do wiadomości od tzw. czynników oficjalnych podchodził ze szczególnym krytycyzmem i często skarżył się, że nie zawsze może oddzielić "ziarno od plewy".
Trzeba powiedzieć, że francuski konsul do wszelkich rewolucji i powstań podchodził ostrożnie, był bowiem przez takie wypadki mocno doświadczony. Jego ojciec, mer Montpellier, został oskarżony o "zbrodnię federalizmu" i zgilotynowany w Paryżu w styczniu 1794 roku. Rodzina Durandów została wtedy pozbawiona przez jakobińskie władze pokaźnego majątku i matka miała przez jakiś czas spore problemy z utrzymaniem piątki synów. Sam Raymond doświadczył wojennej zawieruchy podczas pobytu w Barcelonie, od roku 1807, jako przedstawiciel domu handlowego swego kuzyna. Musiał być świadkiem okrutnych scen podczas wojny Francji napoleońskiej z Hiszpanami, m.in słynnego oblężenia Saragossy oraz dziesiątek krwawych bitew z regularną armią hiszpańską i partyzantami.
W Warszawie konsul Durand wynajmował część kamieniczki przy Nowym Świecie — dzisiejszego domu nr 34. Swój cykl "listopadowych" depeszy zaczął 1 grudnia 1830. Napisał wtedy do ministra spraw zagranicznych, Sebastianiego:
Panie ministrze,
Korzystam z pierwszej nadarzającej się okazji posłania sztafety, by poinformować Waszą Ekscelencję o wydarzeniu równie nieoczekiwanym, co doniosłym, którego widownią stała się Warszawa. Przedwczoraj, w poniedziałek, około godziny siódmej wieczorem, wybuchło powstanie, którego projekt otoczony był najgłębszą tajemnicą. Rozpoczęło się ono, jak się wydaje, w szkole wojskowej, znanej pod nazwą Szkoły Podchorążych. Ci młodzi ludzie, w liczbie pięciu czy sześciu setek, chwycili za broń i rozbiegli się po mieście, wzywając Polaków do walki o wolność. Wielu studentów i inni mieszkańcy przyłączyli się wnet do nich, po czym wszyscy pospieszyli pod koszary piechoty i arsenał. Nie podjęto uprzednio żadnych kroków dla ochrony tego ważnego obiektu, tak bardzo ufano w jego bezpieczeństwo.
Tuż po godzinie dziesiątej włamano się do arsenału i lud zagarnął ogromne zapasy karabinów i szabel. Powstanie objęło już poprzednio koszary piechoty. Jak mnie zapewniają, pułk saperów pierwszy przeszedł na stronę ludu, a wiele innych oddziałów nie zwlekało, by pójść za jego przykładem. Jeszcze przed ustąpieniem nocy wiadomo było, że Wielki Książę Konstanty nie może zdławić poruszenia i że nie pozostało mu nic innego, jak tylko wycofać się. Książę, którego pałac położony jest za miastem, wsiadł na koń i stanął na czele trzech regimentów kawalerii gwardii rosyjskiej, które były skoszarowane w sąsiedztwie.
Rezygnując z niemożliwego oporu, który pociągnąłby za sobą straszliwe nieszczęścia, wycofał się nad ranem z Warszawy wraz z owymi trzema pułkami, a także z pułkiem strzelców konnych gwardii polskiej, który wyszedł z miasta, doznawszy nieco strat, i który podporządkował się jego rozkazom. Nie wiem, czy przyłączyły się doń dwa pułki piechoty gwardii rosyjskiej, których koszary są bardzo oddalone od pałacu Jego Cesarzewiczowskiej Mości. Podano mi sprzeczne doniesienia co do losu tych oddziałów, a wobec anarchii, w jakiej wciąż znajduje się miasto, nie jestem zdolny uzyskać całkowitej pewności co do tego czy innego faktu. To właśnie uniemożliwia mi dziś zajęcie się innymi szczegółami. Najważniejsze, by nasz rząd królewski jak najszybciej dowiedział się o wielkim wydarzeniu, jakim jest triumf insurekcji w Warszawie. Nikt nie wątpi, że pułki, które są rozmieszczone po województwach, pójdą śladem swych towarzyszy broni z Warszawy i że odstępstwo Wojska Polskiego stanie się w ten sposób powszechne. Uważa się tu też za rzecz prawdopodobną, że powstanie rozprzestrzeni się na inne części dawnej Polski.
Tak wielki przewrót nie mógł dokonać się bez spowodowania nieszczęść. Szef policji miejskiej został zabity w pierwszym momencie, jak również dwaj generałowie rosyjscy. Wielu generałów polskich, wśród których wymienia się hrabiego Hauke, ministra wojny, i hrabiego Stanisława Potockiego, dowodzącego piechotą, zginęło, próbując utrzymać wojsko w posłuszeństwie. Miasto zostało wydane na pastwę straszliwej anarchii. Tłum zrabował w dniu wczorajszym rosyjską kasę wojskową i kwaterę płatnika generalnego w sąsiedztwie domu, który ja sam zamieszkuję. Ostatniej nocy próbowano splądrować bank i ratusz, ale na szczęście próby te zostały stłumione. Naczelne dowództwo zostało powierzone generałowi Chłopickiemu, człowiekowi z głową i sercem, który długie lata służył jako generał brygady pod rozkazami marszałka Sucheta i można wiele oczekiwać po staraniach, jakie zaczął już czynić dla przywrócenia porządku. Organizuje się pospiesznie gwardia narodowa. Znaczna część ludu nosiła wczoraj kokardę francuską, ale wezwano go, aby przybrał kokardę polską, która jest biała, i dziś dostrzegam bardzo mało kokard trójkolorowych.
Rada Administracyjna, ustanowiona przez cara, podjęła natychmiast mądrą decyzję włączenia do swego grona kilku członków wybranych spośród ludzi najuczciwszych, a jednocześnie najbardziej popularnych. Ten Rząd Tymczasowy ogłosił właśnie odezwę, w której uznaje suwerenne prawa monarchy pod warunkiem, że oddzielenie obu krajów stanie się jeszcze pełniejsze i że żaden korpus rosyjski nie będzie stał garnizonem w Królestwie. Rząd stara się złagodzić rewolucję, zapobiec najgorszym jej konsekwencjom, ale powodzenie tych wysiłków jest, niestety, nader wątpliwe.
Nie mając do mej dyspozycji kuriera, adresuję tę depeszę do poselstwa Francji w Berlinie, wzywając do jak najszybszego posłania jej dalej. Jeśli Wasza Ekscelencja uważa za konieczne udzielenie mi instrukcji specjalnych, proszę o ich nadesłanie. Proponuję, abym pozostał na mym stanowisku, nawiązał z nowymi władzami takie stosunki, jakich wymagać będzie ochrona obywateli francuskich, i abym w innych sprawach postępował z pełnym umiarem, jaki nakładają mi me obowiązki w tak poważnych okolicznościach.Jak wyżej wspomnieliśmy, Durand utrzymał swoje stanowisko aż do roku 1837. Mimo zawirowań politycznych we Francji: rewolucji lipcowej i zmian w rządzie paryskim. Wybuch powstania w Warszawie dał konsulowi niespodziewaną szansę na odzyskanie zaufania przełożonych, nadszarpniętego przez jego lojalną postawę wobec upadłej monarchii Karola X.
* * *
Raymond Durand przez jedenaście miesięcy przekazywał depesze regularnie, trzy razy w tygodniu: w poniedziałek, wtorek i czwartek, korzystając z połączenia pocztowego z Paryżem. Dzięki temu stał się w tym czasie najważniejszym informatorem rządu francuskiego. Następne depesze już wkrótce...
Źródło: Raymond Durand depesze z powstańczej Warszawy 1830-1831. Przekład, wstęp i przypisy Robert Bielecki.
sobota, 16 listopada 2013
Nakarm wieprza Pietrze...
"Pijanego świnia zjadła" - informował 17 listopada 1912 roku "Goniec Częstochowski". Treść sensacyjnej notatki przedrukowanej z lubelskiego "Gońca Polskiego" brzmiała jak niżej:
Do jakiego stanu może doprowadzić wódka za przykład niech posłuży następujący wypadek. Pewien włościanin ze wsi Czułczyce, gm. Staw powiatu Chełmskiego udał się na jarmark do Chełma aby sprzedać wieprza. Wieprza nie udało się sprzedać, więc smutek postanowił zapić i upił się. Ostatecznie wlazł na wóz i w stanie nieprzytomnym pojechał do domu razem z wieprzem. Wieprz cały dzień nie jadł, zaczął więc atakować gospodarza. Pijany nie stawił oporu i wieprz nagryzł włościaninowi bok. Koń instynktownie zajechał przed dom; ku zdziwieniu obecnych włościanin z fury nie zszedł. Gdy zbliżono się, gospodarz dawał tylko słabe oznaki życia i wkrótce zmarł. Niech wypadek ten będzie przestrogą dla upijających się..
Pamiętaj włościaninie: nakarm wieprza, wtedy wódka będzie lepsza...
Do jakiego stanu może doprowadzić wódka za przykład niech posłuży następujący wypadek. Pewien włościanin ze wsi Czułczyce, gm. Staw powiatu Chełmskiego udał się na jarmark do Chełma aby sprzedać wieprza. Wieprza nie udało się sprzedać, więc smutek postanowił zapić i upił się. Ostatecznie wlazł na wóz i w stanie nieprzytomnym pojechał do domu razem z wieprzem. Wieprz cały dzień nie jadł, zaczął więc atakować gospodarza. Pijany nie stawił oporu i wieprz nagryzł włościaninowi bok. Koń instynktownie zajechał przed dom; ku zdziwieniu obecnych włościanin z fury nie zszedł. Gdy zbliżono się, gospodarz dawał tylko słabe oznaki życia i wkrótce zmarł. Niech wypadek ten będzie przestrogą dla upijających się..
Pamiętaj włościaninie: nakarm wieprza, wtedy wódka będzie lepsza...
niedziela, 10 listopada 2013
Bez zbędnych utarczek
Może to być policzek wymierzony prawicowym antysemitom, ale trzeba przypomnieć fakt, że niepodległość zawdzięczamy również rewolucji niemieckiej i Żydom. Największym wrogiem wolnej Polski byli sami Polacy. Zanim odzyskali niepodległość już szykowali się do wojny domowej…
Jak doszło do rozbrojenia Niemców i unieszkodliwienia silnego garnizonu pruskiego, okupującego ziemie polskie? Interesujące szczegóły tych listopadowych wydarzeń z roku 1918 przedstawił 19 lat później „Głos Poranny”. Autor artykułu opublikowanego 11 listopada 1937 roku, Jan Urbach opierał się na dokumentach niemieckich i wspomnieniach polskich wojskowych. Poniżej przedstawiamy jego obszerne fragmenty…
* * *
Krótkotrwały był żywot ludowego rządu lubelskiego. Polska Komisja Likwidacyjna, w skład której wchodzili również endecy i konserwatyści, a która uważała się za jedyną reprezentację zachodniej Małopolski, odmówiła posłuszeństwa temu pierwszemu polskiemu rządowi. Lwów krwawił już w walce z Ukraińcami, w Warszawie rządził jeszcze von Beseler, a członkowie rządu ludowego sami uznali swą władzę za tymczasową. Daszyński w „Pamiętnikach” opisał scenę charakterystyczną: w bankach lubelskich było niewątpliwie kilkanaście milionów koron, rząd przejął od Austriaków zapasy cukru na 7-8 milionów, a mimo to borykał się z wielkimi trudnościami finansowymi. Wszyscy pracowali bezinteresownie i minister skarbu Medard Downarowicz na zapytanie premiera Daszyńskiego, czy skarb dysponuje większymi funduszami, z uśmiechem poinformował, że ma… swoich aż 400 koron!
Reakcja, endecja, dla której dość nagłe usunięcie Austriaków i ukonstytuowanie suwerennego rządu, i to ludowego, było wielką niespodzianką, szybko ocknęła się i poczęła nie przebierać w środkach, aby sparaliżować działalność władzy polskiej. Próbowano skłonić Roję [generał Bolesław Roja], aby wyruszył z Krakowa na Lublin, a gdy to nie udało się, wówczas gen. Rozwadowski miał odegrać rolę „usmiritiela”, lecz i ten wycofał się z tej przykrej imprezy. Owe wysiłki godne lepszej sprawy czyniono w chwili, gdy Lwów był w ogniu walki i rząd ludowy poważną cześć nowo utworzonej armii wysłał na odsiecz bohatersko walczącej młodzieży lwowskiej.
Tymczasem dziejowe zdarzenia toczą się szybko w sposób nader dla nas korzystny. W dniu 9 listopada 1918 wybucha w Niemczech rewolucja. Kajzer Wilhelm II, zdawało się przed wojną wszechpotężne bożyszcze, przemawiające z chorobliwą butą przy każdej okazji o swym bohaterstwie i odwadze, po przegranej wojnie, jako nędzny tchórz pozostawia armię i ucieka do Holandii… W garnizonach wybucha bunt żołnierski, po usunięciu oficerskiego zwierzchnictwa formują się rady żołnierskie. Nareszcie drgnęła i Warszawa. Tegoż dnia, w którym wybuchła rewolucja w Berlinie, tj. 9 listopada, również w garnizonie niemieckim w Warszawie w godzinach wieczornych ukonstytuowała się pierwsza rada żołnierska. (…)
Według niemieckich źródeł na przestrzeni 61 250 km kw. części Królestwa pod okupacją pruską było wojska niemieckiego 38 batalionów landszturmu, jeden pułk dragonów, 4 szwadrony landszturmu i jedna nowo utworzona bateria artylerii polowej. Z tej informacji wynikałoby, że wszystkiego około 35 000 żołnierzy, jednak pułkownik Różycki przypuszcza, że ogółem było około 80 000 wojska i urzędników.
Na wiadomość o rewolucji berlińskiej pierwszy uciekł z Warszawy generał gubernator von Beseler. Podobno rada regencyjna ułatwiła ucieczkę „bohaterskiemu” zdobywcy Belgii, który po krzyżacku rządził Polską. Uciekł, ponieważ obawiał się spotkania oko w oko z Piłsudskim, który znajdował się już w drodze z Magdeburga do Warszawy. W dniu 10 listopada 1918 roku rano przybył Piłsudski z Sosnkowskim i tego dnia komenda naczelna POW oraz władze organizacyjne PPS rzuciły hasło rozbrojenia Niemców w Warszawie.
Jednocześnie w garnizonie niemieckim rozegrały się wypadki, które niewątpliwie poważnie zaważyły na szali dni listopadowych . (…) Okazuje się, że Żydy rozbroiły garnizon pruski w Warszawie, skłaniając żołnierzy do oddania broni wojsku polskiemu, do zaniechania oporu, do całkowitego zaufania Piłsudskiemu (…) ta broń odegrała niezmiernie ważną rolę przy odparciu pierwszych najazdów, a więc użyta była przede wszystkim przeciwko Sowietom. Źródła niemieckie podają, że po ucieczce „bohatera” generała von Beselera, pozostał szef sztabu gubernatorstwa, pułkownik Nethe, który zamierzał uchwycić władzę i stawić opór „napastnikom” polskim. Wspomina o tym i pułkownik Różycki.
Wówczas — według oficjalnego sprawozdania niemieckiego — rudowłosy żyd – sierżant”, dr. praw Domke, rodem ze Śląska Górnego, wraz z Żydami Himelreichem, pisarzem sądu gubernialnego i Metzem, żołnierzem, w płomiennych przemówieniach na radzie żołnierskiej przekonali obecnych, że… nie należy dopuścić do zbrojnej utarczki z polakami… Wzburzenie Polaków przeciw Niemcom jest zupełnie usprawiedliwione, nie można też odmówić Polakom do pewnego stopnia prawa własności w stosunku do zapasów, nagromadzonych w magazynach niemieckich… Rada żołnierska winna wszelkimi siłami dążyć do polubownego załatwienia sprawy, uważając za swoje najważniejsze zadanie jak najszybszą ewakuację do kraju…
W przemówieniu na niemieckiej radzie żołnierskiej żołnierz Żyd Metz na projekt pułkownika Nethe, by skoncentrować wszystkie siły zbrojne w obrębie cytadeli i Pragi i zmusić Polaków do zezwolenia na wywóz wszystkim zapasów broni, oświadczył, że:
Słuszna jest w stosunku do Niemców nienawiść i uraza Polaków, zniszczonych doszczętnie i wyczerpanych przez ustawiczne sekwestry i rekwizycje. Z tego względu Polacy nigdy nie zgodzą się pertraktować z junkrami, jako przedstawicielami dawnego systemu….
Ponieważ owym mówcom – Żydom niektórzy na radzie stawiali zarzut, iż właściwie nie mają oni piśmiennych zapewnień i zobowiązań ze strony Piłsudskiego, wówczas dr. Domke oświadczył, że należy bez jakichkolwiek dokumentów ufać słowom Piłsudskiego. Celowo obszerniej opisałem przebieg pamiętnej nocnej rady żołnierskiej, bowiem zwycięstwo wniosków Domkego, Metza i Himelreicha, klęska junkra Nethego, umożliwiły znacznie szybsze rozbrojenie okupantów bez większych ofiar. (…)
Piłsudski natychmiast po przyjeździe do Warszawy 10 listopada odbył późnym wieczorem naradę z delegacją niemieckiej rady żołnierskiej. Na czele jej stał dr. Domke; poznańczyk Marcinkowski był tłumaczem. Rozmowa odbyła się w nader przyjaznym nastroju. Delegacja bez wahań przyjęła warunki Piłsudskiego: oddanie broni i sprzętu wojennego, oddanie parku kolejowego oraz zaniechanie przez żołnierzy niemieckich porachunków ze swymi oficerami.
W nocy z 10 na 11 listopada zaczęto rozbrajać oddziały, poszczególnych oficerów, żołnierzy niemieckich i obsadzać peowiakami, akademikami i robociarzami najważniejsze obiekty wojskowe. O 9 rano komendant Piłsudski udał się do gmachu gubernatorskiego, gdzie zebrała się niemiecka rada żołnierska, do której wśród niezwykłej ciszy przemówił:
Żołnierze niemieccy, przemawia do was więzień stanu dotychczasowego waszego rządu. Rząd ten doprowadził was na brzeg przepaści, lecz wyście wydarli z jego rąk władzę i ustanowiliście swój własny, żołnierski rząd! Wyście zmęczeni tym pięcioletnim blisko krwawieniem. Celem waszego nowego rządu, rady żołnierskiej, jest doprowadzenie szczęśliwie was do waszych chat, do waszych żon i dzieci, do waszej ojczyzny. Pamiętajcie, że stać się to tylko wtedy może, jeżeli okażecie absolutny posłuch tej waszej nowej władzy. Znajdujecie się wśród narodu, który wasz dotychczasowy rząd traktował bezwzględnie, z cała brutalnością. Ja, jako przedstawiciel narodu polskiego, oświadczam wam, że naród polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie chce i będzie!
Garnizon niemiecki w Warszawie liczył 12 000 żołnierzy i 18 000 urzędników, służby pomocniczej, szpitalnej, razem 30 tysięcy ludzi, czyli liczba poważna, która byłaby groźna w razie oporu. Rozbrajanie w stolicy odbywało się, jak wspomnieliśmy, na ogół spokojnie, planowo, bez większych krwawych ofiar. Żołnierze niemieccy gorliwie wypełniali rozkazy rady żołnierskiej i oddawali broń. Niemiecka rada żołnierska wydała piękną odezwę do „Braci Polaków”, o której pisze urzędowy raport niemiecki, że „każdy jej wiersz świadczył dostatecznie o tym, że Żydzi brali udział w jej układaniu”.
Na początku rozbrajania zastrzelony został junkier – lejtenant von Honwald, który stawiał opór i nie chciał podporządkować się radzie żołnierskiej. Wieczorem, około godz. 9-tej 11 listopada, poważniejsza strzelanina wynikła w pobliżu dworca wiedeńskiego, wywołując popłoch. Wspomina o niej śp. p. pułkownik Boerner. Była to potyczka, którą musiał stoczyć oddział akademików z kilkunastu oficerami niemieckimi, którzy strzelali z hotelu „Polonia”. O wiele groźniej było w pobliżu cytadeli, w której przebywał i nie chciał poddać się pułk, tzw. „Jablonnaregiment”, około 2 000 bagnetów, zbuntowany przez pułkownika Nethe i grupę najbardziej znienawidzonych oficerów. Pułk nie chciał podporządkować się dyrektywom rady żołnierskiej. Kompania tego pułku obsadziła ratusz warszawski i dopiero, gdy peowiacy ustawiali w pobliskich domach karabiny maszynowe i przypuścili 13 listopada zdecydowany atak, kompania pruska po pewnym oporze dała się rozbroić.
Cytadela została otoczona i dopiero 16 listopada podpisano umowę, w myśl której żołnierzom zezwolono zabrać ze sobą broń boczną, karabiny, a oddziałom karabinów maszynowych – ciężkie karabiny. Uzbrojenie jednak zostanie wyznaczonym oficerom polskim wydane za pokwitowaniem przed przekroczeniem granicy w Mławie i Skalmierzycach. Lekkie karabiny maszynowe, amunicja i pozostały materiał wojenny został bezzwłocznie wydany.
Doniosłe znaczenie miało szybkie obsadzenie przez peowiaków stacji granicznych w Mławie i Skalmierzycach, zaś linii kolejowej z Ostrołęki do granicy Prus przez polskich podchorążych z Ostrowia. W ciągu dni 11, 12, 13 listopada peowiacy, akademicy, robotnicy, chłopi, legioniści, dawni żołnierze armii rosyjskiej, młodzież szkolna prawie na całym terenie b. Królestwa z wielką ofiarnością przeprowadziła rozbrojenie wszystkich posterunków niemieckich.
Jedną z najpiękniejszych kart zdolności organizacyjnych narodu polskiego był egzamin, jaki w tym okresie zdało kolejnictwo nasze. W dniu 13 listopada kursowały koleje prawie na wszystkich liniach, i tegoż dnia odszedł pierwszy transport wojskowych do Niemiec, ostatni zaś 19-go. Przez punkty graniczne w Mławie i Skalmierzycach w ciągu dni sześciu wyjechało 30 000 Niemców.
W Mławie przy przekroczeniu granicy Niemcy oddali władzom polskim 12 000 karabinów, 120 karabinów maszynowych, 2 miliony naboi karabinowych, mnóstwo granatów ręcznych. Również i w Skalmierzycach oddano moc broni. W ten sposób rada żołnierska dotrzymała słowa i bez zbytecznego rozlewu krwi zostali ewakuowani okupanci, którzy całe uzbrojenie i zapasy pozostawili odrodzonemu państwu polskiemu…
* * *
Już po opracowaniu tego materiału natrafiłem na tekst wykorzystujący fragmenty tego samego artykułu z „Głosu Porannego”, zatytułowany "Rola Żydów Niemieckich w rozbrajaniu garnizonu pruskiego". Jak świadczyłby tytuł , celem autora (autorki ?) przede wszystkim było przypomnienie mało znanego epizodu z listopada 1918 roku. Jednak z komentarzy pod tekstem można wnioskować, że do zdarzeń opisanych przez „Głos” podchodzi z wyraźną rezerwą, jeśli nie z powątpiewaniem. Najpoważniejszym zarzutem wobec artykułu sprzed 76 lat jest fakt, że jego autor – redaktor Jan Urbach – był ojcem znanego skądinąd Jerzego Urbana…
Jak doszło do rozbrojenia Niemców i unieszkodliwienia silnego garnizonu pruskiego, okupującego ziemie polskie? Interesujące szczegóły tych listopadowych wydarzeń z roku 1918 przedstawił 19 lat później „Głos Poranny”. Autor artykułu opublikowanego 11 listopada 1937 roku, Jan Urbach opierał się na dokumentach niemieckich i wspomnieniach polskich wojskowych. Poniżej przedstawiamy jego obszerne fragmenty…
* * *
Krótkotrwały był żywot ludowego rządu lubelskiego. Polska Komisja Likwidacyjna, w skład której wchodzili również endecy i konserwatyści, a która uważała się za jedyną reprezentację zachodniej Małopolski, odmówiła posłuszeństwa temu pierwszemu polskiemu rządowi. Lwów krwawił już w walce z Ukraińcami, w Warszawie rządził jeszcze von Beseler, a członkowie rządu ludowego sami uznali swą władzę za tymczasową. Daszyński w „Pamiętnikach” opisał scenę charakterystyczną: w bankach lubelskich było niewątpliwie kilkanaście milionów koron, rząd przejął od Austriaków zapasy cukru na 7-8 milionów, a mimo to borykał się z wielkimi trudnościami finansowymi. Wszyscy pracowali bezinteresownie i minister skarbu Medard Downarowicz na zapytanie premiera Daszyńskiego, czy skarb dysponuje większymi funduszami, z uśmiechem poinformował, że ma… swoich aż 400 koron!
Reakcja, endecja, dla której dość nagłe usunięcie Austriaków i ukonstytuowanie suwerennego rządu, i to ludowego, było wielką niespodzianką, szybko ocknęła się i poczęła nie przebierać w środkach, aby sparaliżować działalność władzy polskiej. Próbowano skłonić Roję [generał Bolesław Roja], aby wyruszył z Krakowa na Lublin, a gdy to nie udało się, wówczas gen. Rozwadowski miał odegrać rolę „usmiritiela”, lecz i ten wycofał się z tej przykrej imprezy. Owe wysiłki godne lepszej sprawy czyniono w chwili, gdy Lwów był w ogniu walki i rząd ludowy poważną cześć nowo utworzonej armii wysłał na odsiecz bohatersko walczącej młodzieży lwowskiej.
Tymczasem dziejowe zdarzenia toczą się szybko w sposób nader dla nas korzystny. W dniu 9 listopada 1918 wybucha w Niemczech rewolucja. Kajzer Wilhelm II, zdawało się przed wojną wszechpotężne bożyszcze, przemawiające z chorobliwą butą przy każdej okazji o swym bohaterstwie i odwadze, po przegranej wojnie, jako nędzny tchórz pozostawia armię i ucieka do Holandii… W garnizonach wybucha bunt żołnierski, po usunięciu oficerskiego zwierzchnictwa formują się rady żołnierskie. Nareszcie drgnęła i Warszawa. Tegoż dnia, w którym wybuchła rewolucja w Berlinie, tj. 9 listopada, również w garnizonie niemieckim w Warszawie w godzinach wieczornych ukonstytuowała się pierwsza rada żołnierska. (…)
Według niemieckich źródeł na przestrzeni 61 250 km kw. części Królestwa pod okupacją pruską było wojska niemieckiego 38 batalionów landszturmu, jeden pułk dragonów, 4 szwadrony landszturmu i jedna nowo utworzona bateria artylerii polowej. Z tej informacji wynikałoby, że wszystkiego około 35 000 żołnierzy, jednak pułkownik Różycki przypuszcza, że ogółem było około 80 000 wojska i urzędników.
Na wiadomość o rewolucji berlińskiej pierwszy uciekł z Warszawy generał gubernator von Beseler. Podobno rada regencyjna ułatwiła ucieczkę „bohaterskiemu” zdobywcy Belgii, który po krzyżacku rządził Polską. Uciekł, ponieważ obawiał się spotkania oko w oko z Piłsudskim, który znajdował się już w drodze z Magdeburga do Warszawy. W dniu 10 listopada 1918 roku rano przybył Piłsudski z Sosnkowskim i tego dnia komenda naczelna POW oraz władze organizacyjne PPS rzuciły hasło rozbrojenia Niemców w Warszawie.
Jednocześnie w garnizonie niemieckim rozegrały się wypadki, które niewątpliwie poważnie zaważyły na szali dni listopadowych . (…) Okazuje się, że Żydy rozbroiły garnizon pruski w Warszawie, skłaniając żołnierzy do oddania broni wojsku polskiemu, do zaniechania oporu, do całkowitego zaufania Piłsudskiemu (…) ta broń odegrała niezmiernie ważną rolę przy odparciu pierwszych najazdów, a więc użyta była przede wszystkim przeciwko Sowietom. Źródła niemieckie podają, że po ucieczce „bohatera” generała von Beselera, pozostał szef sztabu gubernatorstwa, pułkownik Nethe, który zamierzał uchwycić władzę i stawić opór „napastnikom” polskim. Wspomina o tym i pułkownik Różycki.
Wówczas — według oficjalnego sprawozdania niemieckiego — rudowłosy żyd – sierżant”, dr. praw Domke, rodem ze Śląska Górnego, wraz z Żydami Himelreichem, pisarzem sądu gubernialnego i Metzem, żołnierzem, w płomiennych przemówieniach na radzie żołnierskiej przekonali obecnych, że… nie należy dopuścić do zbrojnej utarczki z polakami… Wzburzenie Polaków przeciw Niemcom jest zupełnie usprawiedliwione, nie można też odmówić Polakom do pewnego stopnia prawa własności w stosunku do zapasów, nagromadzonych w magazynach niemieckich… Rada żołnierska winna wszelkimi siłami dążyć do polubownego załatwienia sprawy, uważając za swoje najważniejsze zadanie jak najszybszą ewakuację do kraju…
W przemówieniu na niemieckiej radzie żołnierskiej żołnierz Żyd Metz na projekt pułkownika Nethe, by skoncentrować wszystkie siły zbrojne w obrębie cytadeli i Pragi i zmusić Polaków do zezwolenia na wywóz wszystkim zapasów broni, oświadczył, że:
Słuszna jest w stosunku do Niemców nienawiść i uraza Polaków, zniszczonych doszczętnie i wyczerpanych przez ustawiczne sekwestry i rekwizycje. Z tego względu Polacy nigdy nie zgodzą się pertraktować z junkrami, jako przedstawicielami dawnego systemu….
Ponieważ owym mówcom – Żydom niektórzy na radzie stawiali zarzut, iż właściwie nie mają oni piśmiennych zapewnień i zobowiązań ze strony Piłsudskiego, wówczas dr. Domke oświadczył, że należy bez jakichkolwiek dokumentów ufać słowom Piłsudskiego. Celowo obszerniej opisałem przebieg pamiętnej nocnej rady żołnierskiej, bowiem zwycięstwo wniosków Domkego, Metza i Himelreicha, klęska junkra Nethego, umożliwiły znacznie szybsze rozbrojenie okupantów bez większych ofiar. (…)
Piłsudski natychmiast po przyjeździe do Warszawy 10 listopada odbył późnym wieczorem naradę z delegacją niemieckiej rady żołnierskiej. Na czele jej stał dr. Domke; poznańczyk Marcinkowski był tłumaczem. Rozmowa odbyła się w nader przyjaznym nastroju. Delegacja bez wahań przyjęła warunki Piłsudskiego: oddanie broni i sprzętu wojennego, oddanie parku kolejowego oraz zaniechanie przez żołnierzy niemieckich porachunków ze swymi oficerami.
W nocy z 10 na 11 listopada zaczęto rozbrajać oddziały, poszczególnych oficerów, żołnierzy niemieckich i obsadzać peowiakami, akademikami i robociarzami najważniejsze obiekty wojskowe. O 9 rano komendant Piłsudski udał się do gmachu gubernatorskiego, gdzie zebrała się niemiecka rada żołnierska, do której wśród niezwykłej ciszy przemówił:
Żołnierze niemieccy, przemawia do was więzień stanu dotychczasowego waszego rządu. Rząd ten doprowadził was na brzeg przepaści, lecz wyście wydarli z jego rąk władzę i ustanowiliście swój własny, żołnierski rząd! Wyście zmęczeni tym pięcioletnim blisko krwawieniem. Celem waszego nowego rządu, rady żołnierskiej, jest doprowadzenie szczęśliwie was do waszych chat, do waszych żon i dzieci, do waszej ojczyzny. Pamiętajcie, że stać się to tylko wtedy może, jeżeli okażecie absolutny posłuch tej waszej nowej władzy. Znajdujecie się wśród narodu, który wasz dotychczasowy rząd traktował bezwzględnie, z cała brutalnością. Ja, jako przedstawiciel narodu polskiego, oświadczam wam, że naród polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie chce i będzie!
Garnizon niemiecki w Warszawie liczył 12 000 żołnierzy i 18 000 urzędników, służby pomocniczej, szpitalnej, razem 30 tysięcy ludzi, czyli liczba poważna, która byłaby groźna w razie oporu. Rozbrajanie w stolicy odbywało się, jak wspomnieliśmy, na ogół spokojnie, planowo, bez większych krwawych ofiar. Żołnierze niemieccy gorliwie wypełniali rozkazy rady żołnierskiej i oddawali broń. Niemiecka rada żołnierska wydała piękną odezwę do „Braci Polaków”, o której pisze urzędowy raport niemiecki, że „każdy jej wiersz świadczył dostatecznie o tym, że Żydzi brali udział w jej układaniu”.
Na początku rozbrajania zastrzelony został junkier – lejtenant von Honwald, który stawiał opór i nie chciał podporządkować się radzie żołnierskiej. Wieczorem, około godz. 9-tej 11 listopada, poważniejsza strzelanina wynikła w pobliżu dworca wiedeńskiego, wywołując popłoch. Wspomina o niej śp. p. pułkownik Boerner. Była to potyczka, którą musiał stoczyć oddział akademików z kilkunastu oficerami niemieckimi, którzy strzelali z hotelu „Polonia”. O wiele groźniej było w pobliżu cytadeli, w której przebywał i nie chciał poddać się pułk, tzw. „Jablonnaregiment”, około 2 000 bagnetów, zbuntowany przez pułkownika Nethe i grupę najbardziej znienawidzonych oficerów. Pułk nie chciał podporządkować się dyrektywom rady żołnierskiej. Kompania tego pułku obsadziła ratusz warszawski i dopiero, gdy peowiacy ustawiali w pobliskich domach karabiny maszynowe i przypuścili 13 listopada zdecydowany atak, kompania pruska po pewnym oporze dała się rozbroić.
Cytadela została otoczona i dopiero 16 listopada podpisano umowę, w myśl której żołnierzom zezwolono zabrać ze sobą broń boczną, karabiny, a oddziałom karabinów maszynowych – ciężkie karabiny. Uzbrojenie jednak zostanie wyznaczonym oficerom polskim wydane za pokwitowaniem przed przekroczeniem granicy w Mławie i Skalmierzycach. Lekkie karabiny maszynowe, amunicja i pozostały materiał wojenny został bezzwłocznie wydany.
Doniosłe znaczenie miało szybkie obsadzenie przez peowiaków stacji granicznych w Mławie i Skalmierzycach, zaś linii kolejowej z Ostrołęki do granicy Prus przez polskich podchorążych z Ostrowia. W ciągu dni 11, 12, 13 listopada peowiacy, akademicy, robotnicy, chłopi, legioniści, dawni żołnierze armii rosyjskiej, młodzież szkolna prawie na całym terenie b. Królestwa z wielką ofiarnością przeprowadziła rozbrojenie wszystkich posterunków niemieckich.
Jedną z najpiękniejszych kart zdolności organizacyjnych narodu polskiego był egzamin, jaki w tym okresie zdało kolejnictwo nasze. W dniu 13 listopada kursowały koleje prawie na wszystkich liniach, i tegoż dnia odszedł pierwszy transport wojskowych do Niemiec, ostatni zaś 19-go. Przez punkty graniczne w Mławie i Skalmierzycach w ciągu dni sześciu wyjechało 30 000 Niemców.
W Mławie przy przekroczeniu granicy Niemcy oddali władzom polskim 12 000 karabinów, 120 karabinów maszynowych, 2 miliony naboi karabinowych, mnóstwo granatów ręcznych. Również i w Skalmierzycach oddano moc broni. W ten sposób rada żołnierska dotrzymała słowa i bez zbytecznego rozlewu krwi zostali ewakuowani okupanci, którzy całe uzbrojenie i zapasy pozostawili odrodzonemu państwu polskiemu…
* * *
Już po opracowaniu tego materiału natrafiłem na tekst wykorzystujący fragmenty tego samego artykułu z „Głosu Porannego”, zatytułowany "Rola Żydów Niemieckich w rozbrajaniu garnizonu pruskiego". Jak świadczyłby tytuł , celem autora (autorki ?) przede wszystkim było przypomnienie mało znanego epizodu z listopada 1918 roku. Jednak z komentarzy pod tekstem można wnioskować, że do zdarzeń opisanych przez „Głos” podchodzi z wyraźną rezerwą, jeśli nie z powątpiewaniem. Najpoważniejszym zarzutem wobec artykułu sprzed 76 lat jest fakt, że jego autor – redaktor Jan Urbach – był ojcem znanego skądinąd Jerzego Urbana…
poniedziałek, 4 listopada 2013
Niepodległość na niby
Stał się nareszcie, wcieliwszy się w czynie,5 listopada 1916 roku, w samym środku wojny, władze niemieckie i austriackie wydały dokument nazywany "Aktem 5 Listopada". Miał on gwarantować powstanie samodzielnego Królestwa Polskiego. Ten szokujący pomysł zaborców-okupantów nie przyszedł nagle i nie wynikał z odwrócenia o 180 stopni ich strategicznych celów, lecz z potrzeb wojennych. Walka na dwa fronty była na tyle wyczerpująca, że szukać należało nowych sił i nowych sprzymierzeńców. Już nie wypadało okazywać arogancji i barbarzyńsko traktować ludność podbitego kraju nad Wisłą. Planowane szybkie i chwalebne zwycięstwo nie nadchodziło.
Zapowiadany od dość dawna fakt:
Oto w Warszawie Niemcy i w Lublinie
Niepodległości ogłosili akt...
Odezwa miała więc mobilizować obywateli zaboru rosyjskiego do walki z carem-ciemiężycielem. Cesarze widać uważali, że Polacy zapomnieli o istnieniu dwóch pozostałych zaborców, którymi przypadkiem były Niemcy i Austro-Węgry. Właściwie te prusko-austriackie obiecanki-cacanki można byłoby zlekceważyć i natychmiast o nich zapomnieć, gdyby nie kilka istotnych faktów, które wskutek "Aktu" zaistniały... Mowa o rozpoczęciu budowania armii polskiej, stworzeniu namiastki rządu narodowego i administracji. Skutki międzynarodowe też nie były bez znaczenia, bo od 5 listopada 1916 sprawa niepodległości Polski oficjalnie wróciła na forum światowej polityki i nie dawała się już zamieść pod dywan...
Gazety polskojęzyczne wydawane pod okupacją niemiecką i austriacką traktowały sprawę ostrożnie, ale poważnie. Na otwartą drwinę z zapowiedzi wolnej Polski - sojuszniczki cesarzy, mogła sobie pozwolić tylko prasa drukowana na terenach rosyjskich. Wydawany od 1915 roku w Moskwie, tygodnik "Mucha", znany z antypruskiej orientacji, kpił w żywe oczy z troski cesarzy o "szczęśliwą przyszłość" narodu polskiego... I to w formie rymowanej:
Sam akt jest mglisty i na sobie nosiWielu rodaków dopiero po 5 listopada roku 1916 uwierzyło, że Polska nie została na zawsze wykreślona z mapy Europy i po ponad 100 latach niewoli może się odrodzić. Jak Polacy obchodzili to pierwsze "odzyskanie" niepodległości, niepodległości na niby, już wkrótce na "To ci historia!"
Bardzo wyraźny zamieszania znak,
Konstytucyjne Królestwo on głosi,
Choć konstytucji w nim i króla brak...
środa, 30 października 2013
Książę Pepi i kobiety - część 2
W roku 2013 minęła 200. rocznica śmierci oraz 250. rocznica urodzin księcia Józefa Poniatowskiego. "Służąc Ojczyźnie, stał się symbolem poświęcenia i wierności" - napisali posłowie w specjalnej uchwale upamiętniającej wodza Księstwa Warszawskiego. Tylko, że z tą wiernością książęcą bywało różnie...
Listę znanych nam książęcych podbojów miłosnych otwiera austriacka hrabianka Maria Karolina Thun und Hohenstein. Zakochany po uszy książę chciał się koniecznie żenić, ale podobno stryj wybił mu to z głowy, bo szukał dla niego lepszej partii. "Pepi" pisał w liście do siostry, że młodsza od niego o 6 lat Karolina zdaje się mieć wszystkie cechy, jakich oczekiwałby on od kobiety, którą chciałby poślubić. Książę poszedł na wojnę z Turcją, a potem wezwał go do Warszawy król Staś i gdzieś po drodze wielka miłość do Karoliny wyparowała... Z notek biograficznych tej arystokratki dowiedzieć się można, że miała muzyczne uzdolnienia: potrafiła pięknie śpiewać i grać na gitarze. W 1793 wyszła za mąż za angielskiego arystokratę Lorda Gillforda, znanego lepiej jako Richard Meade. Miała z nim syna i dwie córki. Żyła krótko - zmarła w Wiedniu 8 sierpnia 1800 roku. Niektóre źródła podają, że było to w roku 1804.
Uczucie, jakie żywił Józef do Karoliny, nie musiało być aż tak silne, by ujarzmić jego wybujały temperament. Całymi latami solidnie pracował na sławę polskiego Don Juana. Przez łoże księcia przechodziły tabuny kobiet, przede wszystkim arystokratki. Ale w "galerii" książęcej znajdziemy przedstawicielki różnych klas społecznych: od księżniczek, poprzez artystki, aż do prostych mieszczek i służących...
Spośród tych kobiet warto wspomnieć kilka postaci ze względu na rolę, jaką odegrały w życiu księcia, albo z powodu ich niezwykłej osobowości i biografii. Do takich osobistości należy z pewnością księżna Rozalia Lubomirska, z Chodkiewiczów. Była córką hrabiego Jana Mikołaja Chodkiewicza, marszałka i starosty żmudzkiego, oraz Marii Ludwiki Rzewuskiej, córki Wacława hetmana Rzewuskiego. Rozalia urodziła się w 1768 w Czarnobylu, stąd nazywano ją "Różyczką z Czarnobyla". Była piękną kobietą o wspaniałej figurze, niebieskich oczach i rudoblond włosach. Zadarty nosek dodawał jej twarzy szczególnego, nieco niewinnego uroku. W wieku 19 lat Rozalia poślubiła kasztelana kijowskiego Aleksandra Lubomirskiego. Rok później urodziła córkę Aleksandrę. "Różyczka" była, jak byśmy to dziś powiedzieli, kobietą wyzwoloną. Lubiła towarzystwo, zabawę, podróże, romanse. Małżeństwo z kasztelanem było dla niej zbyt nudne i pospolite. Częściej bywała w Warszawie lub za granicą niż w mężowskich prowincjonalnych włościach. Próbowała usidlić księcia Józefa, ale efekt widać nie był zadowalający, bo potem zakochała się w Tadeuszu Mostowskim, młodym, przystojnym i wykształconym senatorze.
Anegdota warszawska opowiada, jak to Rozalia z dwoma równie uroczymi przyjaciółkami arystokratkami: Barbarą Kossowską i Julią Potocką, chciały zrobić niezwykłą niespodziankę księciu Poniatowskiemu. Po przekupieniu kamerdynera, przebrane za Gracje, zakradły się do sypialni księcia. Tam zamierzały poddać swą urodę jego osądowi, tak jak greckie boginie rywalizujące o miano najpiękniejszej. Czekały na księcia ukryte za kotarą. Ale książę nie miał zwyczaju wracać do domu samotnie. Tym razem towarzyszyła mu piękna tancerka. Anegdota, niestety, tutaj dyskretnie się kończy, nie znamy rozstrzygnięcia konkursu o względy nowożytnego księcia-Parysa. Być może do żadnej rywalizacji nie doszło i całe towarzystwo spędziło resztę nocy w rozkosznej zgodzie i harmonii... W końcu była to epoka markiza de Sade...
W 1792 roku Lubomirska podążyła wraz z córką za swym faworytem - Mostowskim do rewolucyjnego Paryża. Był to drugi pobyt Rozalii nad Sekwaną. W odróżnieniu od pierwszego, sprzed 4 lat, ten zakończył się tragicznie. Oskarżona o spiskowe konszachty z dworem Marii Antoniny oraz lekceważące wyrażanie się o ludziach rewolucji została aresztowana w październiku 1793 roku. Resztę życia spędziła w rewolucyjnych więzieniach. Nie pomogły starania polskich dyplomatów, w tym Kościuszki, ani ekskluzywna znajomość z wielkim Goethe, z którym ponoć nasza dama pijała kawę i prowadziła dysputy literackie. Piękną Rozalię zgilotynowano 30 czerwca 1794 roku, a jej córkę odesłano do Polski.
Legenda mówi, że gdy ostrze gilotyny spadło na szyję "Różyczki", jej matka miała ujrzeć w rodzinnym pałacu Chodkiewiczów w Młynowie widmo córki z głową oddzieloną od tułowia. Według innej legendy, duch zgilotynowanej Rozalii pojawia się w pałacu Lubomirskich w Opolu Lubelskim.
Druga ze wspomnianych Gracji księcia Józefa - Julia Potocka, z domu księżniczka Lubomirska zakończyła życie niespełna miesiąc po Rozalii Lubomirskiej - 26 sierpnia 1794 roku. Tyle, że w nieco mniej dramatycznych okolicznościach. Dopadła ją prozaiczna gruźlica płuc. Urodzona w 1766 roku dama była najmłodszą córką marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego i Izabeli Lubomirskiej z Czartoryskich. Julię uważano za jedną z najpiękniejszych Polek końca XVIII wieku. Była utalentowana aktorsko, a jej taniec wywoływał powszechny podziw. W salonach warszawskich mówiono o niej "Giulietta la bella" czyli po prostu "Piękna Julia".
Nie wiemy czy poza wspomnianym wyżej epizodem z Gracjami w książęcej sypialni łączył Julię jakiś bliższy związek z księciem Poniatowskim. Dla opinii publicznej była ona niezwykłym w czasach stanisławowskich okazem cnót, wierności i stałości uczuć. W 1785 roku matka wydała ją za hrabiego Jana Potockiego, ekscentrycznego podróżnika i pisarza, późniejszego autora niezwykłej powieści "Rękopis znaleziony w Saragossie". Po ślubie młoda para wyruszyła w trzyletnią podróż po Europie. Julia większość czasu spędziła z matką przebywającą wtedy w Paryżu i Wersalu. Hrabia Potocki był zajęty swoimi sprawami. Małżonkowie przeżywali pierwszy kryzys, ale kiedy wracali do Polski w 1788 roku, towarzyszyli im już dwaj synowie: Alfred (1785) i Artur (1787). Jan włączył się w życie polityczne jako poseł na Sejm Czteroletni. Julia działała w stronnictwie wspierającym Konstytucję 3 Maja. Wtedy poznała księcia Eustachego Sanguszkę, młodego oficera i posła na Sejm Wielki. Wybuchnął romans, o którym wiedziała cała Warszawa, nie wyłączając hrabiego małżonka... Potem nastąpiły przymusowe rozstania kochanków spowodowane wojną w obronie Konstytucji oraz powstaniem kościuszkowskim. Julia wyjechała do matki do Łańcuta. Książę Eustachy walczył o wolność ojczyzny, a Julia chora, coraz słabsza pisała do niego listy. Zmarła podczas pobytu w Krakowie. Jej przedwczesna śmierć tragicznie przerywająca wielką miłość, stała się pożywką do powstania legendy o Białej Damie. Ludzie mówią, że duch smutnej Julii Potockiej ukazuje się w pałacu w Łańcucie. Że przy rokokowym biurku w chińskim apartamencie pisze do ukochanego nieukończone listy...
Ciąg dalszy wspomnień o kobietach księcia Poniatowskiego już wkrótce...
Przesuwają się w życiu księcia kobiety, jak cienie. Wszystkich wymieniać nie sposób. Może kto ułoży kiedyś tę galerję, nazwiskami i portretami ją uwypukliwszy, ale, jakkolwiek ona się wydłuży, zupełną nie będzie - twierdził w 1913 roku Wiktor Gomulicki ["Złoty Róg" 5 stycznia 1913 r.]."Galeria" taka, nawet niezupełna, nie powstała, bo biografowie nie byli zainteresowani skatalogowaniem bardziej i mniej wytwornych dam, które przewinęły się przez książęce sypialnie. Więcej zajmowało ich upamiętnienie wyczynów księcia na polach bitew oraz dzieło wypromowania go jako bohatera romantycznego.
Listę znanych nam książęcych podbojów miłosnych otwiera austriacka hrabianka Maria Karolina Thun und Hohenstein. Zakochany po uszy książę chciał się koniecznie żenić, ale podobno stryj wybił mu to z głowy, bo szukał dla niego lepszej partii. "Pepi" pisał w liście do siostry, że młodsza od niego o 6 lat Karolina zdaje się mieć wszystkie cechy, jakich oczekiwałby on od kobiety, którą chciałby poślubić. Książę poszedł na wojnę z Turcją, a potem wezwał go do Warszawy król Staś i gdzieś po drodze wielka miłość do Karoliny wyparowała... Z notek biograficznych tej arystokratki dowiedzieć się można, że miała muzyczne uzdolnienia: potrafiła pięknie śpiewać i grać na gitarze. W 1793 wyszła za mąż za angielskiego arystokratę Lorda Gillforda, znanego lepiej jako Richard Meade. Miała z nim syna i dwie córki. Żyła krótko - zmarła w Wiedniu 8 sierpnia 1800 roku. Niektóre źródła podają, że było to w roku 1804.
Uczucie, jakie żywił Józef do Karoliny, nie musiało być aż tak silne, by ujarzmić jego wybujały temperament. Całymi latami solidnie pracował na sławę polskiego Don Juana. Przez łoże księcia przechodziły tabuny kobiet, przede wszystkim arystokratki. Ale w "galerii" książęcej znajdziemy przedstawicielki różnych klas społecznych: od księżniczek, poprzez artystki, aż do prostych mieszczek i służących...
Spośród tych kobiet warto wspomnieć kilka postaci ze względu na rolę, jaką odegrały w życiu księcia, albo z powodu ich niezwykłej osobowości i biografii. Do takich osobistości należy z pewnością księżna Rozalia Lubomirska, z Chodkiewiczów. Była córką hrabiego Jana Mikołaja Chodkiewicza, marszałka i starosty żmudzkiego, oraz Marii Ludwiki Rzewuskiej, córki Wacława hetmana Rzewuskiego. Rozalia urodziła się w 1768 w Czarnobylu, stąd nazywano ją "Różyczką z Czarnobyla". Była piękną kobietą o wspaniałej figurze, niebieskich oczach i rudoblond włosach. Zadarty nosek dodawał jej twarzy szczególnego, nieco niewinnego uroku. W wieku 19 lat Rozalia poślubiła kasztelana kijowskiego Aleksandra Lubomirskiego. Rok później urodziła córkę Aleksandrę. "Różyczka" była, jak byśmy to dziś powiedzieli, kobietą wyzwoloną. Lubiła towarzystwo, zabawę, podróże, romanse. Małżeństwo z kasztelanem było dla niej zbyt nudne i pospolite. Częściej bywała w Warszawie lub za granicą niż w mężowskich prowincjonalnych włościach. Próbowała usidlić księcia Józefa, ale efekt widać nie był zadowalający, bo potem zakochała się w Tadeuszu Mostowskim, młodym, przystojnym i wykształconym senatorze.
Anegdota warszawska opowiada, jak to Rozalia z dwoma równie uroczymi przyjaciółkami arystokratkami: Barbarą Kossowską i Julią Potocką, chciały zrobić niezwykłą niespodziankę księciu Poniatowskiemu. Po przekupieniu kamerdynera, przebrane za Gracje, zakradły się do sypialni księcia. Tam zamierzały poddać swą urodę jego osądowi, tak jak greckie boginie rywalizujące o miano najpiękniejszej. Czekały na księcia ukryte za kotarą. Ale książę nie miał zwyczaju wracać do domu samotnie. Tym razem towarzyszyła mu piękna tancerka. Anegdota, niestety, tutaj dyskretnie się kończy, nie znamy rozstrzygnięcia konkursu o względy nowożytnego księcia-Parysa. Być może do żadnej rywalizacji nie doszło i całe towarzystwo spędziło resztę nocy w rozkosznej zgodzie i harmonii... W końcu była to epoka markiza de Sade...
W 1792 roku Lubomirska podążyła wraz z córką za swym faworytem - Mostowskim do rewolucyjnego Paryża. Był to drugi pobyt Rozalii nad Sekwaną. W odróżnieniu od pierwszego, sprzed 4 lat, ten zakończył się tragicznie. Oskarżona o spiskowe konszachty z dworem Marii Antoniny oraz lekceważące wyrażanie się o ludziach rewolucji została aresztowana w październiku 1793 roku. Resztę życia spędziła w rewolucyjnych więzieniach. Nie pomogły starania polskich dyplomatów, w tym Kościuszki, ani ekskluzywna znajomość z wielkim Goethe, z którym ponoć nasza dama pijała kawę i prowadziła dysputy literackie. Piękną Rozalię zgilotynowano 30 czerwca 1794 roku, a jej córkę odesłano do Polski.
Legenda mówi, że gdy ostrze gilotyny spadło na szyję "Różyczki", jej matka miała ujrzeć w rodzinnym pałacu Chodkiewiczów w Młynowie widmo córki z głową oddzieloną od tułowia. Według innej legendy, duch zgilotynowanej Rozalii pojawia się w pałacu Lubomirskich w Opolu Lubelskim.
Druga ze wspomnianych Gracji księcia Józefa - Julia Potocka, z domu księżniczka Lubomirska zakończyła życie niespełna miesiąc po Rozalii Lubomirskiej - 26 sierpnia 1794 roku. Tyle, że w nieco mniej dramatycznych okolicznościach. Dopadła ją prozaiczna gruźlica płuc. Urodzona w 1766 roku dama była najmłodszą córką marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego i Izabeli Lubomirskiej z Czartoryskich. Julię uważano za jedną z najpiękniejszych Polek końca XVIII wieku. Była utalentowana aktorsko, a jej taniec wywoływał powszechny podziw. W salonach warszawskich mówiono o niej "Giulietta la bella" czyli po prostu "Piękna Julia".
Nie wiemy czy poza wspomnianym wyżej epizodem z Gracjami w książęcej sypialni łączył Julię jakiś bliższy związek z księciem Poniatowskim. Dla opinii publicznej była ona niezwykłym w czasach stanisławowskich okazem cnót, wierności i stałości uczuć. W 1785 roku matka wydała ją za hrabiego Jana Potockiego, ekscentrycznego podróżnika i pisarza, późniejszego autora niezwykłej powieści "Rękopis znaleziony w Saragossie". Po ślubie młoda para wyruszyła w trzyletnią podróż po Europie. Julia większość czasu spędziła z matką przebywającą wtedy w Paryżu i Wersalu. Hrabia Potocki był zajęty swoimi sprawami. Małżonkowie przeżywali pierwszy kryzys, ale kiedy wracali do Polski w 1788 roku, towarzyszyli im już dwaj synowie: Alfred (1785) i Artur (1787). Jan włączył się w życie polityczne jako poseł na Sejm Czteroletni. Julia działała w stronnictwie wspierającym Konstytucję 3 Maja. Wtedy poznała księcia Eustachego Sanguszkę, młodego oficera i posła na Sejm Wielki. Wybuchnął romans, o którym wiedziała cała Warszawa, nie wyłączając hrabiego małżonka... Potem nastąpiły przymusowe rozstania kochanków spowodowane wojną w obronie Konstytucji oraz powstaniem kościuszkowskim. Julia wyjechała do matki do Łańcuta. Książę Eustachy walczył o wolność ojczyzny, a Julia chora, coraz słabsza pisała do niego listy. Zmarła podczas pobytu w Krakowie. Jej przedwczesna śmierć tragicznie przerywająca wielką miłość, stała się pożywką do powstania legendy o Białej Damie. Ludzie mówią, że duch smutnej Julii Potockiej ukazuje się w pałacu w Łańcucie. Że przy rokokowym biurku w chińskim apartamencie pisze do ukochanego nieukończone listy...
Ciąg dalszy wspomnień o kobietach księcia Poniatowskiego już wkrótce...
Etykiety:
józef poniatowski,
julia potocka,
karolina thun,
kobiety,
książę Pepi,
małżeństwo,
miłość,
rodzina,
rok 1813,
rozalia lubomirska,
stanisław poniatowski,
życie
niedziela, 27 października 2013
Książę Pepi i kobiety - część 1
W roku 2013 minęło 200 lat od śmierci oraz 250 lat od narodzin księcia Józefa Poniatowskiego. Sejm przyjął uchwałę upamiętniającą naczelnego wodza Księstwa Warszawskiego. "Służąc Ojczyźnie, stał się symbolem poświęcenia i wierności" - pokreślili posłowie. Tyle tylko, że z tą wiernością książęcą bywało różnie...
I do księcia Józefa przyczepić można banalną etykietę: "wielbiciel kobiet". Ale to nie będzie ścisłe. Nie tyle książę był wielbicielem kobiet, ile kobiety wielbicielkami księcia. Anegdotyczna historja Warszawy stwierdza, że był czas, gdy "wszystkie piękne damy szalały za księciem". Podobno bez pokrzywdzenia prawdy, można by dodać: i nie-piękne. Jaką drogą bratanek króla Stanisława doszedł do wyniku, dla ogółu mężczyzn tak bardzo ponętnego? Był-że kornym sługą rodu niewieściego, czy też jego tyranem? (...) Ktoś rozpatrujący te sprawy przez bardzo ostrą soczewkę krytyczną powiedziałby, że książę w stosunku do kobiet ujawniał niezmiernie grzeczne, wymyślnie powabne i niesłychanie wytworne lekceważenie.
Cytowany już K. Koźmiński relacjonował sytuację księcia świeżo przybyłego do Polski w 1789 roku następująco:
Tymczasem Warszawa bawiła się w najlepsze. W końcu XVIII stulecia stolica upadającej Rzeczypospolitej nazywana była Paryżem Północy. I nie wynikało to porównanie bynajmniej z nadzwyczajnego rozwoju sztuk i nauk, ale liczby balów i swobody obyczajowej. Książę Poniatowski czuł się tu świetnie. Mimo ciągłych problemów z wierzycielami, jego rezydencja - podarowany przez stryja pałac "Pod Blachą" - stała się centrum warszawskich rozrywek i życia towarzyskiego. "Blacha się bawi" - mówiono w mieście.
Kobiety same lgnęły do księcia Poniatowskiego, nie musiał specjalnie zabiegać o ich względy. Zainteresowanie płci pięknej zapewniały mu nie tylko tytuł książęcy i pozycja królewskiego bratanka. Był przystojnym mężczyzną, harmonijnie zbudowanym, choć niewysokim, zawsze elegancko ubranym.
Dla księcia Józefa w miłości nie liczyły się tytuły, majątki, ani inne korzyści, jakie mógł zyskać na romansach z damami wysoko urodzonymi. Nie dał się namówić na małżeństwo z rozsądku. Choć swatano go z siostrami Czartoryskimi, Rzewuską, Zamoyską, zawsze udawało mu się od ślubu jakoś wykręcić. Inaczej było z niedoszłym związkiem z księżniczką saksońską Marią Augustą. Ta prawnuczka króla Augusta III Wettina przez prababki skoligacona była z Piastami, Jagiellonami i Wazami, a jedna z jej prababek była córką Jana III Sobieskiego.
Pomysł wydania niezbyt urodziwej saskiej królewny za bratanka ostatniego króla polskiego był efektem zapisu w Konstytucji 3 Maja. Stwierdzano tam wyraźnie, że: "Dynastia przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego Elektora Saskiego... Gdyby zaś dzisiejszy Elektor Saski nie miał potomstwa płci męskiej, tedy mąż, przez Elektora, za zgodą Stanów Zgromadzonych, Córce Jego dobrany, zaczynać ma linię następstwa płci męskiej do tronu polskiego". Kiedy powstało Księstwo Warszawskie, Napoleon I, chcąc być w zgodzie z prawem, oddał tron Fryderykowi Augustowi. Faktycznie nie miał on syna, ale tylko jedną córkę. Maria Augusta Wettin została uznana za sukcesorkę polskiego tronu. Potrzebowała tylko odpowiedniego męża. Kandydat - książę Józef - wydawał się wprost idealny.
Na przełomie 1809 i 1810 roku odbyły się zaręczyny dwudziestosiedmioletniej infantki z czterdziestosiedmioletnim Poniatowskim. Wtedy jednak okazało się, że "Pepi" został po raz drugi ojcem nieślubnego dziecka. Piękna Zofia Czosnowska z Potockich urodziła mu syna. Zaręczyny zostały zerwane przez Fryderyka Augusta, który od dawna z trudem tolerował swobodne obyczaje księcia. Mówiło się wtedy, że "pełna nauki i rozumu", chociaż "dość czerwona i otyła" Maria Augusta pokochała księcia i była skłonna wybaczyć mu wszelkie wybryki. Niestety, ponoć po drugiej stronie nie było aż takiego zaangażowania. Książę nie rozumu i wiedzy szukał przecież u kobiet... Maria Augusta nigdy nie wyszła za mąż i nie została królową. Zmarła jako bezdzietna panna w Dreźnie w 1863 roku.
Ciąg dalszy wspomnień o kobietach księcia Poniatowskiego już wkrótce...
I wtedy dojrzał nadbiegających wprost ku niemu piechurów rosyjskich. Ostatkiem sił skoczył z koniem do Elstery i w jej nurcie został znów ranny kulą karabinową w lewą pierś na wylot. Nie miał już sił, by poderwać konia do skoku na brzeg przeciwny. Zsunął się z siodła i zniknął pod wodą.Tak Karol Koźmiński opisywał w powieści biograficznej bohaterską śmierć księcia Poniatowskiego. Jednak zanim książę stał się bohaterem narodowym, patronem ulic i placów, zanim stanął na pomnikach, był bohaterem salonów i ... alków. Kobiety odgrywały w jego życiu wielką rolę. Wielką, bo było ich zadziwiająco wiele. Jak udało mu się to, co dla większości mężczyzn jest nieosiągalne? Próbował na to pytanie odpowiedzieć 100 lat temu Wiktor Gomulicki w artykule "Książę Józef i kobiety" ["Złoty Róg" 5 stycznia 1913 r.]:
I do księcia Józefa przyczepić można banalną etykietę: "wielbiciel kobiet". Ale to nie będzie ścisłe. Nie tyle książę był wielbicielem kobiet, ile kobiety wielbicielkami księcia. Anegdotyczna historja Warszawy stwierdza, że był czas, gdy "wszystkie piękne damy szalały za księciem". Podobno bez pokrzywdzenia prawdy, można by dodać: i nie-piękne. Jaką drogą bratanek króla Stanisława doszedł do wyniku, dla ogółu mężczyzn tak bardzo ponętnego? Był-że kornym sługą rodu niewieściego, czy też jego tyranem? (...) Ktoś rozpatrujący te sprawy przez bardzo ostrą soczewkę krytyczną powiedziałby, że książę w stosunku do kobiet ujawniał niezmiernie grzeczne, wymyślnie powabne i niesłychanie wytworne lekceważenie.
Cytowany już K. Koźmiński relacjonował sytuację księcia świeżo przybyłego do Polski w 1789 roku następująco:
Cała Warszawa, a przede wszystkim piękniejsza jej połowa, oglądała się za księciem. W Wiedniu był jednym z najelegantszych kawalerów, tu w Warszawie był pierwszym. Królewicz z bajki w oczach kobiet, dyktator mody dla mężczyzn. Nic dziwnego, że czerpiąc bez ograniczenia ze szczodrej szkatuły królewskiej, przy wrodzonej lekkomyślności i krwistym temperamencie - szalał.Warto dodać, że owa szczodra szkatuła była wówczas w rękach stryja naszego bohatera czyli króla Stanisława Poniatowskiego, a jej zasoby wcale nie były nieprzepastne. Ciągle przecież brakowało pieniędzy na wyekwipowanie wojska, a ogromne długi króla spłaciła dopiero caryca po III rozbiorze.
Tymczasem Warszawa bawiła się w najlepsze. W końcu XVIII stulecia stolica upadającej Rzeczypospolitej nazywana była Paryżem Północy. I nie wynikało to porównanie bynajmniej z nadzwyczajnego rozwoju sztuk i nauk, ale liczby balów i swobody obyczajowej. Książę Poniatowski czuł się tu świetnie. Mimo ciągłych problemów z wierzycielami, jego rezydencja - podarowany przez stryja pałac "Pod Blachą" - stała się centrum warszawskich rozrywek i życia towarzyskiego. "Blacha się bawi" - mówiono w mieście.
Kobiety same lgnęły do księcia Poniatowskiego, nie musiał specjalnie zabiegać o ich względy. Zainteresowanie płci pięknej zapewniały mu nie tylko tytuł książęcy i pozycja królewskiego bratanka. Był przystojnym mężczyzną, harmonijnie zbudowanym, choć niewysokim, zawsze elegancko ubranym.
Książę Józef jest jedną z najdoskonalszych męskich postaci, jakie widzieć można. Stopa jego, noga cała pełna najpiękniejszego rysunku; odzież przyobleka ją całą jak ulana, leżąc bez najmniejszego fałdka. Kurtka okrywa równie pięknie jego pierś i ramiona pełne i opina wytworne kształty. Rysy twarzy mają wiele wyrazu męskiego, para czarnych wielkich oczu je ożywiaZ upływem lat bujna czupryna księcia przerzedzała się. Postępujące łysienie ukrywał za pomocą półperuki zwanej tupecikiem. Później nosił już całą perukę i sztuczne bokobrody. Kiedy w 1813 wyłowiono z Elstery zwłoki księcia z łysą głową był pewien problem z identyfikacją ciała. Rozpoznano go po szlifach i miniaturach odznaczeń przypiętych do munduru.
- opisywał wygląd księcia Friedrich Schultz niemiecki literat z Inflant i dodawał:
On był jednym z pierwszych, który lekki, otwarty, wysoko zawieszony powóz (w Niemczech zwany whisky, a w Polsce kabrioletem) w Warszawie w modę wprowadził. Z początku zaprzęgał do niego cztery konie, niebawem osiem, w poręcz jedne za drugimi, powożąc z siedzenia stojący, co wyglądało bardzo malowniczo i widzom przywodziło na myśl starożytnych w cyrkach woźniców. Konie miał zawsze najpiękniejsze, pełne ognia, rosłe...
Dla księcia Józefa w miłości nie liczyły się tytuły, majątki, ani inne korzyści, jakie mógł zyskać na romansach z damami wysoko urodzonymi. Nie dał się namówić na małżeństwo z rozsądku. Choć swatano go z siostrami Czartoryskimi, Rzewuską, Zamoyską, zawsze udawało mu się od ślubu jakoś wykręcić. Inaczej było z niedoszłym związkiem z księżniczką saksońską Marią Augustą. Ta prawnuczka króla Augusta III Wettina przez prababki skoligacona była z Piastami, Jagiellonami i Wazami, a jedna z jej prababek była córką Jana III Sobieskiego.
Pomysł wydania niezbyt urodziwej saskiej królewny za bratanka ostatniego króla polskiego był efektem zapisu w Konstytucji 3 Maja. Stwierdzano tam wyraźnie, że: "Dynastia przyszłych królów polskich zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego Elektora Saskiego... Gdyby zaś dzisiejszy Elektor Saski nie miał potomstwa płci męskiej, tedy mąż, przez Elektora, za zgodą Stanów Zgromadzonych, Córce Jego dobrany, zaczynać ma linię następstwa płci męskiej do tronu polskiego". Kiedy powstało Księstwo Warszawskie, Napoleon I, chcąc być w zgodzie z prawem, oddał tron Fryderykowi Augustowi. Faktycznie nie miał on syna, ale tylko jedną córkę. Maria Augusta Wettin została uznana za sukcesorkę polskiego tronu. Potrzebowała tylko odpowiedniego męża. Kandydat - książę Józef - wydawał się wprost idealny.
Na przełomie 1809 i 1810 roku odbyły się zaręczyny dwudziestosiedmioletniej infantki z czterdziestosiedmioletnim Poniatowskim. Wtedy jednak okazało się, że "Pepi" został po raz drugi ojcem nieślubnego dziecka. Piękna Zofia Czosnowska z Potockich urodziła mu syna. Zaręczyny zostały zerwane przez Fryderyka Augusta, który od dawna z trudem tolerował swobodne obyczaje księcia. Mówiło się wtedy, że "pełna nauki i rozumu", chociaż "dość czerwona i otyła" Maria Augusta pokochała księcia i była skłonna wybaczyć mu wszelkie wybryki. Niestety, ponoć po drugiej stronie nie było aż takiego zaangażowania. Książę nie rozumu i wiedzy szukał przecież u kobiet... Maria Augusta nigdy nie wyszła za mąż i nie została królową. Zmarła jako bezdzietna panna w Dreźnie w 1863 roku.
Ciąg dalszy wspomnień o kobietach księcia Poniatowskiego już wkrótce...
Etykiety:
józef poniatowski,
kobiety,
książę Pepi,
małżeństwo,
maria augusta wettin,
miłość,
Miłość wybaczy,
rodzina,
rok 1813,
stanisław poniatowski
sobota, 12 października 2013
Księgi ocalone
W nocy 27 września 1940 roku niemieckie samoloty dokonały kilkugodzinnego bombardowania Londynu. Ofiarą nalotów padł m.in. zabytkowy pałac z początku XVII wieku, znany jako Holland House. Budynek został w znacznym stopniu zniszczony, ale w jakiś zadziwiający sposób, ocalał prawie cały niezwykle cenny księgozbiór.
czwartek, 10 października 2013
Patkuliana czyli wielkopolska masakra kołem i toporem
Wytrzymawszy tak okropne męczarnie, żył jeszcze i zachował przytomność umysłu. Podnosząc głowę do góry, zawołał: „mój kochany, głowę każ mi uciąć."
Szwedzki król przedstawił bardzo trudne warunki pokoju: zrzeczenie się tronu polskiego na wieczne czasy i wydanie zbiegów, pomiędzy którymi wymienił wyraźnie Jana Patkula. Chociaż były to warunki upokarzające dla Augusta, jednak je podpisał, po czym udał się natychmiast do Saksonii. Ta ostatnia ofiara tym była większa, że Patkul był właściwie posłem moskiewskim. Jego wydanie sprzeciwiało się prawu narodów i narażało Augusta na gniew cara Piotra I.
Sasi trzymali Patkula w zamku Königstein. August chcąc spełnić żądanie Karola i jednocześnie zachować swój honor, wysłał oficjalnie żołnierzy, aby dostarczyli Patkula Szwedom. Jednocześnie wyprawił potajemnie posłańca do komendanta zamku, z tajnym rozkazem, aby po cichu wypuścił więźnia. Jednak nieszczęśliwy los szykował Patkulowi zgubę. Komendant wiedząc dobrze, że był on bardzo bogaty, zażądał wysokiego okupu. Więzień pewny siebie, mający zaufanie do prawa narodów i powiadomiony o zamiarach króla, odrzucił żądanie komendanta. Tymczasem żołnierze Augusta nadeszli i wydali Patkula bezpośrednio czterem kapitanom szwedzkim, którzy go zaprowadzili do głównej kwatery w Altranstadt. Tam przez 3 miesiące był przykuty łańcuchem do pala.
Z Saksonii, po zawarciu pokoju, Szwedzi przeszli do Polski i przez jakiś czas mieli kwaterę główną w Słupcy. Karol XII, nie zważając, że Patkul był posłem moskiewskim, uważał go (jako Inflantczyka) za swojego poddanego i kazał sądzić według własnego prawa. Został więc Patkul, jako zdrajca, skazany na okrutną śmierć: miał być łamany kołem, a potem poćwiartowany.
8 października 1707 r. przyprowadzono go wieczorem pod mocną eskortą do Kazimierza, miasteczka niedaleko Słupcy. Już następnego dnia, o godzinie 3, posłał mu pułkownik szwedzki księdza, z doniesieniem, że ma umrzeć w poniedziałek, to jest 10 października. Wiadomość ta nie bardzo go zatrwożyła, pragnął tylko wiedzieć, jaką śmiercią ma być stracony. Gdy nie mógł się dowiedzieć, poprosił księdza, aby przy nim został. Kilka godzin czytali i modlili się razem. Potem Patkul dał księdzu 100 dukatów, żądając, aby mu nazajutrz przyniósł komunię świętą.
W wojsku nikt nie wiedział, że kara ma być tak okrutna i ma nastąpić tak szybko. Oprócz pułkowników i kapitana Waldau, który z kompanią 300 ludzi piechoty i 50 konnicy w tym celu został odkomenderowany. Za miasteczkiem, na łące wyznaczono plac egzekucji i poczyniono potrzebne przygotowania: wojsko otoczyło plac, a kapitan Waldau odebrał rozkaz przyprowadzenia winowajcy. Wsiadł Patkul z księdzem do powozu, a oficer kazał pędzić, tak szybko, jak tylko konie mogły biec.
Gdy przejechali na miejsce i zbliżyli się do koła, które uformowało wojsko, ujrzawszy 5 palów, Patkul rzekł przelękniony do swego towarzysza: „Ach księże, patrz tylko, co to jest!". Po tym, jak wyprowadzono go z powozu i zdjęto mu kajdany Patkul chciał jeszcze przemówić do zgromadzenia, ale namyśliwszy się trochę, rzekł do księdza: „wszak to wszystko na próżno!". Zapytał więc kapitana gdzie ma iść, a ten pokazał mu leżący kloc. Poszedł Patkul, gdzie mu kazano.
Oficer pełniący służbę, rzekł głośno, że Jan Patkul, jako zdrajca ojczyzny, złym ludziom dla przykładu następującym sposobem będzie tracony. Tu dał znak katowi, aby zaczął egzekucję. Kat zbliżył się i rzekł do skazanego: „Wybacz Wielmożny Panie". Na co Patkul odpowiedział: „Skończyła się moja Wielmożność: a ty spraw się dobrze". To rzekłszy dał mu papierek, w którym było kilka dukatów zawiniętych. Potem położył się pomiędzy czterema palami, do których mocno za nogi i ręce został przywiązany. Przez ten cały czas modlił się z księdzem.
Gdy mu więc kat prawą rękę stłukł, czego dopiero za trzecim uderzeniem dokonał, skazaniec krzyknął przeraźliwie, wołając głośno imię Jezusa, aż mu obie ręce i nogi potłuczono. Ponieważ kat zapomniał uderzyć go kołem w piersi, kapitan Waldau musiał mu o tym przypomnieć. Patkul, wytrzymawszy tak okropne męczarnie, żył jeszcze i musiał zachować nadal przytomność, bowiem podnosząc głowę do góry i obracając ją do kapitana, zawołał jeszcze: „Mój kochany! Głowę, głowę każ uciąć!". Co natychmiast Waldau kazał uczynić.
Kat chciał skazańca przewrócić brzuchem ku ziemi, i dopiero mu głowę uciąć, lecz Patkul sam jeszcze, zebrawszy wszystkie siły, zawlókł się do pnia, na którym sam głowę położył. Kat trzy razy uderzyć musiał, nim głowa spadła. Potem ciało rozpłatano i wydobyto serce i wnętrzności, a na koniec poćwiartowano. Części te na cztery koła na palach zawieszone położono, głowę zaś na osobny pal wbito. Nieszczęsny generał Patkul zachował aż do ostatniej chwili nieustraszoną odwagę. Tylko król szwedzki, Karol, wychowany w zasadach despotyzmu, uważał, że wypełnił akt sprawiedliwości. Cała Europa oskarżała go jednak o okrucieństwo. Poćwiartowane ciało Patkula było zawieszone na palach aż do roku 1713, gdy August odzyskawszy tron, kazał pozbierać jego szczątki i pogrzebać w Warszawie.
A co do Jana Reinholda Patkula: tego inflanckiego szlachcica pochodzenia niemieckiego, uznano za męczennika sprawy wolności i przywilejów stanowych w Inflantach szwedzkich. Dla upamiętnienia jego krwawej ofiary mieszkańcy Kazimierza łąkę z pagórkiem, gdzie się odbyła ta straszliwa egzekucja nazwali Patkulką. Na miejscu stracenia postawiono figurę św. Jana Nepomucena oraz położono pamiątkowy kamień z wyrytym napisem: PATKUL 10/X.1707. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy ta część miasta zniknęła pod odkrywką węgla brunatnego, kamień przeniesiono na kazimierski rynek, gdzie leży do dzisiaj.
Trzechsetną rocznicę egzekucji Patkula w Kazimierzu Biskupim uczczono gminną imprezą o nazwie Patkuliana na Patkulce. Była wystawa poświęcona Tadeuszowi Łopalewskiemu, nieżyjącemu już pisarzowi, autorowi powieści "Brzemię pustego morza", opowiadającej o ostatnich latach życia Patkula. Był spektakl oparty na motywach tej powieści. Odbyły się: sesja naukowa oraz prelekcje. Prezentowano także zebrane dokumenty. Patkuliana miała wielu znakomitych gości, m.in. konsula Estonii. Byli nawet Szwedzi, ale tym razem nastawieni pokojowo. Zabrakło tylko głównego bohatera...
Można powiedzieć, że działalność i ofiara Patkula nie poszły na marne. Inflanty wyzwoliły się spod szwedzkiej tyranii i dostały pod panowanie Rosji. Car Piotr I niemieckiej szlachcie przywrócił majątki i nadał autonomię. Gorzej miała natomiast rodzima, chłopska ludność estońska i łotewska. Narody bałtyckie doczekały wolności dopiero w 1918 roku.
Działo się to w czasach tzw. III wojny północnej. 10 października 1707 roku na łące pod Kazimierzem Biskupim doszło do makabrycznych scen. W miejscu tym król szwedzki Karol XII postanowił niezwykle okrutnie ukarać za rzekomą zdradę inflanckiego szlachcica i generała Jana Patkula. Poniższa relacja oparta jest na tekście opublikowanym w czasopiśmie "Przyjaciel Ludu" w roku 1836.
* * *
W roku 1707 król Polski August II Sas, ścigany przez wojska szwedzkie, mając już dość długoletniej wojny i błąkania się po Polsce, wysłał swych pełnomocników do króla Szwecji z propozycją pokoju. Karol XII w tym czasie opanował już prawie całą Saksonię. August bliski był utraty nie tylko tronu Rzeczpospolitej, ale i swojej saksońskiej ojczyzny.Szwedzki król przedstawił bardzo trudne warunki pokoju: zrzeczenie się tronu polskiego na wieczne czasy i wydanie zbiegów, pomiędzy którymi wymienił wyraźnie Jana Patkula. Chociaż były to warunki upokarzające dla Augusta, jednak je podpisał, po czym udał się natychmiast do Saksonii. Ta ostatnia ofiara tym była większa, że Patkul był właściwie posłem moskiewskim. Jego wydanie sprzeciwiało się prawu narodów i narażało Augusta na gniew cara Piotra I.
Sasi trzymali Patkula w zamku Königstein. August chcąc spełnić żądanie Karola i jednocześnie zachować swój honor, wysłał oficjalnie żołnierzy, aby dostarczyli Patkula Szwedom. Jednocześnie wyprawił potajemnie posłańca do komendanta zamku, z tajnym rozkazem, aby po cichu wypuścił więźnia. Jednak nieszczęśliwy los szykował Patkulowi zgubę. Komendant wiedząc dobrze, że był on bardzo bogaty, zażądał wysokiego okupu. Więzień pewny siebie, mający zaufanie do prawa narodów i powiadomiony o zamiarach króla, odrzucił żądanie komendanta. Tymczasem żołnierze Augusta nadeszli i wydali Patkula bezpośrednio czterem kapitanom szwedzkim, którzy go zaprowadzili do głównej kwatery w Altranstadt. Tam przez 3 miesiące był przykuty łańcuchem do pala.
Z Saksonii, po zawarciu pokoju, Szwedzi przeszli do Polski i przez jakiś czas mieli kwaterę główną w Słupcy. Karol XII, nie zważając, że Patkul był posłem moskiewskim, uważał go (jako Inflantczyka) za swojego poddanego i kazał sądzić według własnego prawa. Został więc Patkul, jako zdrajca, skazany na okrutną śmierć: miał być łamany kołem, a potem poćwiartowany.
8 października 1707 r. przyprowadzono go wieczorem pod mocną eskortą do Kazimierza, miasteczka niedaleko Słupcy. Już następnego dnia, o godzinie 3, posłał mu pułkownik szwedzki księdza, z doniesieniem, że ma umrzeć w poniedziałek, to jest 10 października. Wiadomość ta nie bardzo go zatrwożyła, pragnął tylko wiedzieć, jaką śmiercią ma być stracony. Gdy nie mógł się dowiedzieć, poprosił księdza, aby przy nim został. Kilka godzin czytali i modlili się razem. Potem Patkul dał księdzu 100 dukatów, żądając, aby mu nazajutrz przyniósł komunię świętą.
W wojsku nikt nie wiedział, że kara ma być tak okrutna i ma nastąpić tak szybko. Oprócz pułkowników i kapitana Waldau, który z kompanią 300 ludzi piechoty i 50 konnicy w tym celu został odkomenderowany. Za miasteczkiem, na łące wyznaczono plac egzekucji i poczyniono potrzebne przygotowania: wojsko otoczyło plac, a kapitan Waldau odebrał rozkaz przyprowadzenia winowajcy. Wsiadł Patkul z księdzem do powozu, a oficer kazał pędzić, tak szybko, jak tylko konie mogły biec.
Gdy przejechali na miejsce i zbliżyli się do koła, które uformowało wojsko, ujrzawszy 5 palów, Patkul rzekł przelękniony do swego towarzysza: „Ach księże, patrz tylko, co to jest!". Po tym, jak wyprowadzono go z powozu i zdjęto mu kajdany Patkul chciał jeszcze przemówić do zgromadzenia, ale namyśliwszy się trochę, rzekł do księdza: „wszak to wszystko na próżno!". Zapytał więc kapitana gdzie ma iść, a ten pokazał mu leżący kloc. Poszedł Patkul, gdzie mu kazano.
Oficer pełniący służbę, rzekł głośno, że Jan Patkul, jako zdrajca ojczyzny, złym ludziom dla przykładu następującym sposobem będzie tracony. Tu dał znak katowi, aby zaczął egzekucję. Kat zbliżył się i rzekł do skazanego: „Wybacz Wielmożny Panie". Na co Patkul odpowiedział: „Skończyła się moja Wielmożność: a ty spraw się dobrze". To rzekłszy dał mu papierek, w którym było kilka dukatów zawiniętych. Potem położył się pomiędzy czterema palami, do których mocno za nogi i ręce został przywiązany. Przez ten cały czas modlił się z księdzem.
Gdy mu więc kat prawą rękę stłukł, czego dopiero za trzecim uderzeniem dokonał, skazaniec krzyknął przeraźliwie, wołając głośno imię Jezusa, aż mu obie ręce i nogi potłuczono. Ponieważ kat zapomniał uderzyć go kołem w piersi, kapitan Waldau musiał mu o tym przypomnieć. Patkul, wytrzymawszy tak okropne męczarnie, żył jeszcze i musiał zachować nadal przytomność, bowiem podnosząc głowę do góry i obracając ją do kapitana, zawołał jeszcze: „Mój kochany! Głowę, głowę każ uciąć!". Co natychmiast Waldau kazał uczynić.
Kat chciał skazańca przewrócić brzuchem ku ziemi, i dopiero mu głowę uciąć, lecz Patkul sam jeszcze, zebrawszy wszystkie siły, zawlókł się do pnia, na którym sam głowę położył. Kat trzy razy uderzyć musiał, nim głowa spadła. Potem ciało rozpłatano i wydobyto serce i wnętrzności, a na koniec poćwiartowano. Części te na cztery koła na palach zawieszone położono, głowę zaś na osobny pal wbito. Nieszczęsny generał Patkul zachował aż do ostatniej chwili nieustraszoną odwagę. Tylko król szwedzki, Karol, wychowany w zasadach despotyzmu, uważał, że wypełnił akt sprawiedliwości. Cała Europa oskarżała go jednak o okrucieństwo. Poćwiartowane ciało Patkula było zawieszone na palach aż do roku 1713, gdy August odzyskawszy tron, kazał pozbierać jego szczątki i pogrzebać w Warszawie.
* * *
Karol XII obalając saskiego władcę Polski i sadzając na ten tron wojewodę wielkopolskiego Leszczyńskiego, podzielił Polaków na tych od Sasa i tych od Lasa. Sam został królem w wieku zaledwie 15 lat. Jako osiemnastoletni młodzieniec pokonał pod Narwą czterokrotnie liczniejsze wojska rosyjskie. Swą awanturniczą polityką doprowadził jednak w końcu Szwecję do ruiny. Po klęsce w bitwie pod Połtawą na Ukrainie w 1709 roku, szczęście się od niego odwróciło. Zginął w roku 1718 w oblężonej twierdzy Fredrikshald w Norwegii, trafiony w głowę kulą muszkietową, prawdopodobnie wystrzeloną przez własnego żołnierza. Karol XII był ostatnim władcą absolutnym Szwecji i jednocześnie tym, który pogrzebał mocarstwowe ambicje tego państwa.A co do Jana Reinholda Patkula: tego inflanckiego szlachcica pochodzenia niemieckiego, uznano za męczennika sprawy wolności i przywilejów stanowych w Inflantach szwedzkich. Dla upamiętnienia jego krwawej ofiary mieszkańcy Kazimierza łąkę z pagórkiem, gdzie się odbyła ta straszliwa egzekucja nazwali Patkulką. Na miejscu stracenia postawiono figurę św. Jana Nepomucena oraz położono pamiątkowy kamień z wyrytym napisem: PATKUL 10/X.1707. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy ta część miasta zniknęła pod odkrywką węgla brunatnego, kamień przeniesiono na kazimierski rynek, gdzie leży do dzisiaj.
Trzechsetną rocznicę egzekucji Patkula w Kazimierzu Biskupim uczczono gminną imprezą o nazwie Patkuliana na Patkulce. Była wystawa poświęcona Tadeuszowi Łopalewskiemu, nieżyjącemu już pisarzowi, autorowi powieści "Brzemię pustego morza", opowiadającej o ostatnich latach życia Patkula. Był spektakl oparty na motywach tej powieści. Odbyły się: sesja naukowa oraz prelekcje. Prezentowano także zebrane dokumenty. Patkuliana miała wielu znakomitych gości, m.in. konsula Estonii. Byli nawet Szwedzi, ale tym razem nastawieni pokojowo. Zabrakło tylko głównego bohatera...
Można powiedzieć, że działalność i ofiara Patkula nie poszły na marne. Inflanty wyzwoliły się spod szwedzkiej tyranii i dostały pod panowanie Rosji. Car Piotr I niemieckiej szlachcie przywrócił majątki i nadał autonomię. Gorzej miała natomiast rodzima, chłopska ludność estońska i łotewska. Narody bałtyckie doczekały wolności dopiero w 1918 roku.
Etykiety:
1907,
august ii,
kamień patkula,
kara śmierci,
karol xii,
kazimierz biskupi,
łamanie kołem,
Makabreski,
patkul,
patkuliana,
patkulka,
śmierć,
wojna północna
niedziela, 29 września 2013
Diesel - ofiara bankructwa?
Sto lat temu, w poniedziałek 29 września 1913, podczas podróży promem przez kanał La Manche do Anglii, zginął tragicznie Rudolf Diesel - słynny wynalazca silnika wysokoprężnego. Okoliczności jego śmierci nigdy nie zostały wyjaśnione. Prowadzący śledztwo doszli do wniosku, że był to nieszczęśliwy wypadek lub samobójstwo. Ale pojawiła się także teoria, że Diesel został zabity przez niemieckich agentów, aby nie dopuścić do sprzedaży licencji na jego silniki Anglikom.
29 września Diesel wsiadł w Antwerpii na statek "SS Dresden", udający się do Harwich. Według świadków był w doskonałym nastroju, a po kolacji ok. godzinie 22.00 udał się do swojej kajuty. Od tej chwili nikt go więcej nie widział żywego. Nad ranem następnego dnia stwierdzono, że pasażera nie ma w kajucie. Przeszukanie statku nie przyniosło rezultatów. O zniknięciu Diesla informowały gazety w Europie i Stanach Zjednoczonych. Początkowo sądzono, iż doszło do wypadku, że wynalazcę zmyły z pokładu wysokie fale. Po dziesięciu dniach holenderska łódź pilotowa wyłowiła jakieś ciało z morza. Nie skojarzywszy, że mogą to być zwłoki zaginionego Diesla, strażnicy zaszyli je w płótno i zgodnie z marynarskim zwyczajem wyrzucili je do morza. Później dopiero z papierów znalezionych przy topielcu zorientowano się, że był to poszukiwany Rudolf Diesel.
Rodzina wynalazcy stwierdziła, że popełnił on samobójstwo z powodu całkowitego bankructwa. Okazało się, że Diesel pozostawił w testamencie szczegółowe dyrektywy na wypadek swej śmierci. Postępowanie spadkowe ujawniło jego kompletną ruinę finansową.
Niemiecka kopiejka z żelaznym krzyżem
Do końca 1915 roku wojska niemieckie i austriackie opanowały całe Królestwo Polskie. Front zatrzymał się na linii od Zatoki Ryskiej przez Baranowicze, Tarnopol, po Kamieniec Podolski na brzegach Dniestru. Okupanci podzielili ziemie polskie na dwie strefy i ustanowili urzędy gubernatorskie: niemiecki - w Warszawie i austriacki - w Lublinie. Poza wojskowymi i politycznymi sprawami gubernatorstwa zajmowały także problemami gospodarczymi. W początkowym okresie okupacji w Królestwie obowiązywał nadal rosyjski rubel. Niemcy do spraw walutowych podchodzili pragmatycznie: jeśli brakowało rosyjskich monet, to tłoczyli ich namiastki niemieckie.
O nowej monecie zdawkowej informowała Gazeta Łódzka 20 września 1916 roku:
W najbliższych dniach na ziemiach podlegających władzy głównodowodzącego na Wschodzie, będą puszczone w obieg monety jedno, dwu i trzy kopiejkowe na ogólną sumę 1 miljona rubli, co usunie brak monety zdawkowej i ułatwi ruch asygnat kas pożyczkowych wartości jednego rubla. Monety, wybite w wielkości monet rosyjskich, mają na przedniej stronie krzyż w formie Żelaznego Krzyża, napis rosyjski, oznaczający wartość monety i liczbę 1916, na odwrotnej stronie napis: „Gebiet das Oberbefehlshabers Ost".
Nowe kopiejki były rozwiązaniem doraźnym. Już w grudniu 1916 roku władze okupacyjne wprowadziły do obiegu markę polską. Ta waluta przetrwała do Polski niepodległej. Obowiązywała do 29 kwietnia 1924 roku, kiedy została zastąpiona przez polskiego złotego.
sobota, 28 września 2013
Tylko nie za włosy, kochanie!
Bywa, że amant zachwycony pięknością fryzury swej wybranki nie może się oprzeć... Ale, na Amora, panowie, więcej delikatności! Przecież jest tyle innych miejsc...
Źródło: Kalendarz Humorystyczny "Łodzianka" rok 1910.
Źródło: Kalendarz Humorystyczny "Łodzianka" rok 1910.
niedziela, 22 września 2013
Secesja z masońskim cyrklem
Budynek powstał w czasach, kiedy u szczytu formy i sławy byli artyści próbujący zerwać ze "starą" estetyką sztuk wszelakich.
Trzeba przyznać, że secesyjny dom przy ulicy Raszkowskiej 47 w Ostrowie Wielkopolskim, znany jako willa Schulza, należy do najpiękniejszych w okolicy.Willa Schulza ma także secesyjne witraże na klatce schodowej, fantastyczne rzeźby i płaskorzeźby na ścianach oraz ozdobne kraty i ogrodzenie.
W ogródku można natknąć się na "potworną" nieczynną fontannę.
Rada Miejska Ostrowa Wielkopolskiego przyznała niedawno właścicielom willi dotację na rekonstrukcję i odnowienie zabytkowej stolarki.
Zdjęcia własne oraz pożyczone od www.wlkp24.info.
niedziela, 8 września 2013
Tysiąc włók pruskiej Polski
Na początku I wojny światowej Niemcy rozrzucali na terenach polskich pod rosyjskim zaborem ulotki z odezwą dowództwa armii. Jej treść była wielce obiecująca, obłudnie obiecująca...
Polacy!
Zbliża się chwila oswobodzenia spod jarzma moskiewskiego. Sprzymierzone wojska Niemiec i Austro - Węgier przekroczą wkrótce granicę Królestwa Polskiego. Już się cofają Moskale. Upada ich krwawe panowanie, ciążące na Was od stu przeszło lat. Przychodzimy do Was jako przyjaciele. Zaufajcie nam! Wolność Wam niesiemy i niepodległość, za którą tyle wycierpieli ojcowie Wasi. Niech ustąpi barbarzyństwo wschodnie przed cywilizacją zachodnią, wspólną Wam i nam.
Powstańcie, pomni Waszej przeszłości, tak wielkiej i pełnej chwały. Połączcie się z wojskami sprzymierzonymi. Wspólnymi siłami wypędzimy z granic Polski azjatyckie hordy. Przynosimy też wolność i swobodę wyznaniową, poszanowanie religii, tak strasznie uciskanej przez Rosję. Niech z przeszłości i z teraźniejszości przemówią do Was jęki Sybiru i krwawa rzeź Pragi, i katowanie unitów. Z naszymi sztandarami przychodzi do Was wolność i niepodległość.
Rozdźwięk pomiędzy deklaracjami a barbarzyńskimi czynami wojsk niemieckich był tak ogromny, że prześladowani Polacy mogli wnioskować, iż "wyzwoliciele" chcą ich zrobić w balona. Tym bardziej, że ulotki spadały z unoszących się lekko w powietrzu ogromnych balonów-sterowców. A bywało, że z tych samych sterowców zamiast stosu papierów spadały bombki. O "przyjaznych" zamiarach sprzymierzonych "nosicieli cywilizacji zachodniej" najwięcej mogliby powiedzieć mieszkańcy represjonowanych miast: Kalisza i Częstochowy.
Germańskie makabryczne żarty nie pozostały bez odpowiedzi. Znany z ostrej antypruskiej satyry tygodnik "Mucha" w kwietniu 1915 relacjonował obrady sejmu pruskiego:
...a wtedy wystąpił poseł Heydenbrand, niekoronowany król pruski i w odpowiedzi na mowę posła Trąmpczyńskiego, pełną wyrzutów dla rządu, rzekł:Prawdopodobnie satyryk "Muchy" miał na myśli tzw. "włókę nowopolską", której powierzchnia wynosiła 30 mórg czyli prawie 17 hektarów. "Autonomiczna" pruska Polska mogła więc liczyć na jakieś 17000 km kwadratowych powierzchni czyli tyle ile ma dziś duży powiat. Ale miałaby stolicę w Warszawie, tyle tylko, że na prawobrzeżnej Pradze.
„Niech polacy będą spokojni! Partja nasza, najsilniejsza w Prusach, zażąda po wojnie rewizji ustaw antipolskich. Że rząd pruski zamierza zająć się czynnie sprawą polską, nietylko w małym zakresie u siebie, ale i w całej europejskiej tej sprawy niech posłuży za dowód znane działanie majora Preuskera w Kaliszu, oraz zachowanie się naszego wojska w stosunku do ludności polskiej w Częstochowie i innych miastach.
Niech polacy będą w tym względzie pełni otuchy. Możemy już dziś ich zapewnić, iż zachowując nadal u nas dla nich prawa wywłaszczeniowe, kagańcowe, kolonizacyjne i inne, stworzymy z odebranych od Rosji ziem, pełne swobód polskie państwo autonomiczne.
Od tych ziem odetniemy naturalnie i przyłączymy do Prus na wieczne czasy, to co nam jest niezbędnie potrzebne, a więc gubernie: Kaliską, Piotrkowska, Płocką, Suwalską, Łomżyńską, Kielecką, Radomską, Lubelską oraz 35/36 guberni Warszawskiej, w każdym jednak razie na rzecz samodzielnej Polski pozostanie jeszcze około 1000 włók ziemi, w tem przeszło 100 włók lasu, jako też miasto Praga za Wisłą.
Oto wykaz łask, których się ludność polska od nas napewno spodziewać może, uspokójcie więc ją, panowie i niech przelewa ona w dalszym ciągu swą krew, jak dotąd: „pour le roi de Prusse" [dla pruskiego króla].
Polacy należycie docenili "dobrą wolę" i "hojność" niemiecką. Legiony Piłsudskiego odmówiły dalszej współpracy, a kolejne obiecanki zawarte w tzw. akcie 5 listopada z 1916 roku naród zbył milczeniem... W 1918 wziął sprawy we własne ręce...
* * *
* Heinrich Adolf Bernhard Heydebrand (1861-1924) - niemiecki właściciel ziemski i polityk, działacz partii konserwatywnej.**Wojciech Trąmpczyński (1860–1953) - prawnik i poseł do parlamentu pruskiego, po odzyskaniu niepodległości został posłem na sejm II RPO i pełnił funkcję marszałka Senatu.
niedziela, 1 września 2013
Kalisz 1914 [4] - Nie smućcie się i wy tam pójdziecie...
W sierpniu 1914, w pierwszych dniach wielkiej wojny, niemieckie wojska zbombardowały i spaliły Kalisz. Miasto bezbronne, opuszczone przez wojsko rosyjskie. Do dziś nie udało się ustalić prawdziwej przyczyny tego barbarzyństwa. Poniższa relacja świadka wydarzeń została opracowana na podstawie cyklu artykułów w łódzkim dzienniku „Rozwój”, opublikowanym w 1918 roku. Mikołaj Kostenko [Kostienko] był przed wojną pomocnikiem komisarza cyrkułu, a po wyjściu Rosjan został naczelnikiem miejskiej policji. Kostenko odmówił współpracy z niemieckim komendantem. Aresztowany w czwartek 6 sierpnia wraz ze współpracownikiem, Cieślakiem, stanął przed sądem wojennym...
Śledztwo w sprawie wypadków kaliskich rozpoczęło się już wcześniej. Jego rezultatem było rozstrzelanie owych kilkunastu pod wiatrakiem. Były już pewne papiery. Na śledztwie tym zeznawał i dr Dresser, który nakładał opatrunki i wyjmował kule z ciała mniej rannym. Dowiódł on, że niektóre kule w ciałach żołnierzy pochodziły z mauzerów, niektóre zaś były karabinowe. Na śledztwie powiedziano mu, że to wykluczone, aby zabłąkana kula karabinowa mogła zabić żołnierza. Dr Dresser natychmiast po śledztwie Kalisz opuścił, udając się w stronę Warszawy.
Po dokładnym przesłuchaniu odesłano Kostenkę i Cieślaka do Poznania. Zawiązano im znów oczy i popędzono na dworzec. Tu wpakowano ich do wagonu, gdzie zdjęto im opaski. Warta składała się z czterech żołnierzy i podoficera, który trzymał w ręku szablę obnażoną i rewolwer. Była to już godzina siódma wieczór. Od rana nie mieli nic w ustach, wargi i gardło zaschło tak, że Cieślak już przed sądem nie mógł słowa wymówić, bo język mu zdrętwiał. Dokonano koło nich tak ścisłej rewizji, że kazano im zdjąć obuwie i kamizelki, które zabrano do poprucia. Kiedy w wagonie znów odezwał się Cieślak, pytając dokąd jadą, to podoficer przyłożył mu szablę do twarzy i krzyczał, że jeśli się jeszcze raz odezwie, to mu język utnie... Przywieziono ich do Poznania i umieszczono w więzieniu, pod silną strażą. Na jednej tylko stacji otrzymali po filiżance kawy.
A teraz oceńmy psychiczne walki tych ludzi, którzy od 9 rano do 7 wieczór przepędzili czas z zawiązanymi oczyma. Widzieli oni już takich w Kaliszu, których wiedli pod wiatrak i rozstrzeliwali. Mieli tak samo zawiązane oczy. Szli w tą samą stronę i stali u tego samego wiatraka.
Przyjazd niespodziewany samochodu, był, jak utrzymywali sami, dla nich ratunkiem. Przynajmniej na razie! Jadąc jednak w towarowym wagonie sądzili, że jadą dalej pod tym samym zarzutem. Czekali końca przez 10 z górą godzin i w Ostrowie jeszcze nie byli pewni, że przekonali władzę o swojej niewinności. Że w tych papierach jest już może zapisany wyrok śmierci.
- Z każdą godziną jednak - mówił Kostenko - człowiek coraz bardziej drętwiał. Już własna osoba nie wchodziła w grę. Przed oczyma stała tylko osierocona rodzina.
W więzieniu przyjęto ich dosyć uprzejmie.
- Jutro pójdziecie na szubienicę - mówił z ironią uradowany dozorca. Nie powtarzał tego tylko im. To był zwykły jego komplement dla wszystkich tu przybywających, ale o tym nikt z nowo przybyłych nie wiedział. Już tu kilkunastu powiesili - mówił dalej - I was tu niedługo potrzymam.
Zdenerwowanie i wyczerpanie tak jednak bardzo ich ogarnęło, że rzuciwszy się na pryczę drewnianą natychmiast zasnęli. W nocy obudzono ich i zabrano im do rewizji palta i rzeczy. Potem trudno już było zasnąć. Kostenko był żonaty z poddaną niemiecką, więc umiał trochę po niemiecku. Zażądał adwokata, ale żaden przyjść nie chciał. Podobno palestra tych spraw początkowo nie miała bronić.
- Zaczęto opróżniać Poznań, więc więźniów wysłano do obozu w Hafelbergu*. W Hafelbergu z początku straszne panowały stosunki. Zagnieździła się okropna zaraza ; w starym obozie ludzie marli, jak muchy; z trzech tysięcy osób wymarło dwie trzecie. Pocieszał katolików ksiądz, który bardzo słabo mówił po polsku. Zalecał cierpienia ofiarować Bogu. Czasami wyprowadzał na cmentarz zwłoki i wtedy pocieszał strapionych w ten sposób: "Moi mili, kochani bracia, jeden z was odszedł, ale to nic, nie smućcie się bardzo, bo i wy tam pójdziecie". Potem wracał do obozu i sprzedawał różańce i koronki.
Cieślaka uwolnili i pozwolili mu wrócić po 9 miesiącach do Kalisza. Kostenkę wysłano do Celle**. Główna strzelanina w Kaliszu zaczęła się właśnie dnia tego, w którym go wywieziono. Atak nastąpił nocą. Zniszczono ulice: Mariańską, Warszawską, Złotą, Rzeźniczą i Kapitulną. Było to wymierzenie sprawiedliwości jakoby za wykroczenia przeciwko armii niemieckiej. Bombardowanie powtórzyło się w sobotę i niedzielę. Potem miasto podpalono słomą i naftą. "Sprawiedliwości" stało się zadość...
***Kostrzyń nad Odrą
Na tym kończymy wspomnienia Mikołaja Kostenki. Dalszych losów kaliskiego policjanta niestety nie znamy...
Dziennik "Rozwój" nadał cyklowi artykułów podtytuł "Przyczynek do pruskiego tyraństwa", co wydaje się uzasadnione wobec tak brutalnego potraktowania miasta i jego mieszkańców. Podczas trzytygodniowego ostrzeliwania i podpalania miasta zniszczeniu uległo ponad 400 budynków mieszkalnych, 9 zakładów przemysłowych i kilka budynków użyteczności publicznej, m.in. ratusz i teatr. Straty oceniono na gigantyczną kwotę 33,6 mln rubli. Pod koniec 1914 roku miasto liczyło tylko około 5000 mieszkańców, podczas gdy w roku 1910 - łącznie z ludnością niestałą i wojskiem - ponad 50 tysięcy. Do sprawy kaliskiej tragedii będziemy jeszcze wracać przy okazji wspomnień innych świadków.
* * *
Śledztwo w sprawie wypadków kaliskich rozpoczęło się już wcześniej. Jego rezultatem było rozstrzelanie owych kilkunastu pod wiatrakiem. Były już pewne papiery. Na śledztwie tym zeznawał i dr Dresser, który nakładał opatrunki i wyjmował kule z ciała mniej rannym. Dowiódł on, że niektóre kule w ciałach żołnierzy pochodziły z mauzerów, niektóre zaś były karabinowe. Na śledztwie powiedziano mu, że to wykluczone, aby zabłąkana kula karabinowa mogła zabić żołnierza. Dr Dresser natychmiast po śledztwie Kalisz opuścił, udając się w stronę Warszawy.
A teraz oceńmy psychiczne walki tych ludzi, którzy od 9 rano do 7 wieczór przepędzili czas z zawiązanymi oczyma. Widzieli oni już takich w Kaliszu, których wiedli pod wiatrak i rozstrzeliwali. Mieli tak samo zawiązane oczy. Szli w tą samą stronę i stali u tego samego wiatraka.
Przyjazd niespodziewany samochodu, był, jak utrzymywali sami, dla nich ratunkiem. Przynajmniej na razie! Jadąc jednak w towarowym wagonie sądzili, że jadą dalej pod tym samym zarzutem. Czekali końca przez 10 z górą godzin i w Ostrowie jeszcze nie byli pewni, że przekonali władzę o swojej niewinności. Że w tych papierach jest już może zapisany wyrok śmierci.
- Z każdą godziną jednak - mówił Kostenko - człowiek coraz bardziej drętwiał. Już własna osoba nie wchodziła w grę. Przed oczyma stała tylko osierocona rodzina.
W więzieniu przyjęto ich dosyć uprzejmie.
- Jutro pójdziecie na szubienicę - mówił z ironią uradowany dozorca. Nie powtarzał tego tylko im. To był zwykły jego komplement dla wszystkich tu przybywających, ale o tym nikt z nowo przybyłych nie wiedział. Już tu kilkunastu powiesili - mówił dalej - I was tu niedługo potrzymam.
Zdenerwowanie i wyczerpanie tak jednak bardzo ich ogarnęło, że rzuciwszy się na pryczę drewnianą natychmiast zasnęli. W nocy obudzono ich i zabrano im do rewizji palta i rzeczy. Potem trudno już było zasnąć. Kostenko był żonaty z poddaną niemiecką, więc umiał trochę po niemiecku. Zażądał adwokata, ale żaden przyjść nie chciał. Podobno palestra tych spraw początkowo nie miała bronić.
- Zaczęto opróżniać Poznań, więc więźniów wysłano do obozu w Hafelbergu*. W Hafelbergu z początku straszne panowały stosunki. Zagnieździła się okropna zaraza ; w starym obozie ludzie marli, jak muchy; z trzech tysięcy osób wymarło dwie trzecie. Pocieszał katolików ksiądz, który bardzo słabo mówił po polsku. Zalecał cierpienia ofiarować Bogu. Czasami wyprowadzał na cmentarz zwłoki i wtedy pocieszał strapionych w ten sposób: "Moi mili, kochani bracia, jeden z was odszedł, ale to nic, nie smućcie się bardzo, bo i wy tam pójdziecie". Potem wracał do obozu i sprzedawał różańce i koronki.
Cieślaka uwolnili i pozwolili mu wrócić po 9 miesiącach do Kalisza. Kostenkę wysłano do Celle**. Główna strzelanina w Kaliszu zaczęła się właśnie dnia tego, w którym go wywieziono. Atak nastąpił nocą. Zniszczono ulice: Mariańską, Warszawską, Złotą, Rzeźniczą i Kapitulną. Było to wymierzenie sprawiedliwości jakoby za wykroczenia przeciwko armii niemieckiej. Bombardowanie powtórzyło się w sobotę i niedzielę. Potem miasto podpalono słomą i naftą. "Sprawiedliwości" stało się zadość...
Konsul hiszpański odwiedził obóz w Kistryniu***, był tam też Eltlinger rejent z Warszawy. Chcieli mu podać petycję — odmówił, bo dał słowo, że żadnych petycji ani dowodów brać nie będzie, nie przyjął nawet bułek czarnych, nie wiadomo z jakiej mieszaniny pieczonych. Dziwił się tylko, widząc takie pieczywo...
Koniec
*Być może chodzi o Hafenberg w Niemczech
**Celle k. Hanoweru***Kostrzyń nad Odrą
* * *
Na tym kończymy wspomnienia Mikołaja Kostenki. Dalszych losów kaliskiego policjanta niestety nie znamy...
Dziennik "Rozwój" nadał cyklowi artykułów podtytuł "Przyczynek do pruskiego tyraństwa", co wydaje się uzasadnione wobec tak brutalnego potraktowania miasta i jego mieszkańców. Podczas trzytygodniowego ostrzeliwania i podpalania miasta zniszczeniu uległo ponad 400 budynków mieszkalnych, 9 zakładów przemysłowych i kilka budynków użyteczności publicznej, m.in. ratusz i teatr. Straty oceniono na gigantyczną kwotę 33,6 mln rubli. Pod koniec 1914 roku miasto liczyło tylko około 5000 mieszkańców, podczas gdy w roku 1910 - łącznie z ludnością niestałą i wojskiem - ponad 50 tysięcy. Do sprawy kaliskiej tragedii będziemy jeszcze wracać przy okazji wspomnień innych świadków.
Subskrybuj:
Posty (Atom)