wtorek, 31 października 2017

Zaginiona granica

Dzieliła Polaków przez ponad 100 lat. Dla wielu była powodem narodowej traumy oraz cierpień z powodu rozłąki z bliskimi. Ale wykorzystywano ją także dla osiągnięcia zysków z nielegalnego handlu oraz do ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości i prześladowaniami zaborców.

Granica prusko-rosyjska należała do jednych z najdłuższych w Europie XIX i początków XX wieku. Liczyła ponad 1100 km. Uważa się, że dzieliła nie tylko dwa mocarstwa, ale i dwie cywilizacje: zachodnioeuropejską i wschodnią. Zachodnia granica Królestwa Polskiego, wchodzącego w skład Rosji, była nieco krótsza. Patrząc od południa zaczynała w Mysłowicach na Górnym Śląsku, kończyła zaś w Schmalleningken w Prusach Wschodnich (dzisiaj Smolniki na Litwie). Dziś trudno znaleźć jej materialne ślady, choć tereny, które podzieliła nadal różnią się stylem budownictwa, obyczajami mieszkańców, a niekiedy również ich sposobem wyrażania się i słownictwem.
królestwo polskie 1815-1918

Granica ta nie była bezpośrednim skutkiem III rozbioru Polski w 1795 roku. Podział ziem polskich między trzech zaborców zmienił się po wojnach napoleońskich i Kongresie Wiedeńskim w roku 1815. Z utworzonego przez Napoleona w 1807 roku Księstwa Warszawskiego, wydzielono zachodnią Wielkopolskę, Toruń i Bydgoszcz i Kraków. Z pozostałego terytorium, czyli ziem centralnych obecnej Polski, powstało Królestwo Polskie (Kongresowe) połączone z Rosją unią personalną, tj. osobą króla, którym został car Rosji. Z ziem wielkopolskich utworzono Wielkie Księstwo Poznańskie (z Poznaniem i Bydgoszczą), terytorium autonomiczne w ramach Królestwa Prus. Pod pruskie władanie dostał się także Toruń oraz Ziemia Chełmińska. Z Krakowa i okolic utworzono Rzeczpospolitą Krakowską (Wolne Miasto Kraków), państewko o liberalnym ustroju, ale kontrolowane wspólnie przez trzech zaborców.

Postanowienia Kongresu Wiedeńskiego ustaliły granice na całe stulecie. Utrudniały one życie Polakom, gdyż zaborcy wprowadzając system wizowo-paszportowy ograniczyli podróżowanie między krajami. Dokumenty wydawano po długich i kosztownych procedurach. Podróże stały się więc dostępne tylko dla zamożnych warstw społeczeństwa. Granica prusko-rosyjska dzieląca polskie ziemie w znacznej części miała charakter naturalny, przebiegała przez rzeki i jeziora. Tam gdzie ich nie było, przekopywano rowy. Nie były to zapory nie do przebycia, choć na całej długości granicy po obu stronach rozmieszczono budki strażnicze i patrole. O jej istnieniu informowały słupy graniczne, malowane w pasy biało-czerwono-czarne po niemieckiej stronie i biało-niebiesko-czerwone, po rosyjskiej. W latach spokojnych, bez wojen i powstań, nielegalny ruch przez kordony trwał w najlepsze. Przekraczali je niepodległościowi konspiratorzy, przemytnicy i pospolici przestępcy. Służby graniczne nie mogły też zapobiec wizytom u rodziny po drugiej stronie. Przeprowadzanie ludzi było dla mieszkańców pogranicznych wsi źródłem dodatkowego zarobku.
zaginiona granica
Zachodnia granica imperium rosyjskiego przestała istnieć praktycznie zaraz po wybuchu I wojny. Rosjanie wycofali się z pogranicznych guberni w pierwszych dniach sierpnia 1914 roku i nigdy już tu nie wrócili. Formalnie granicę zlikwidował Traktat Wersalski w styczniu 1920 roku.  W następnych postach będziemy przestawiać kolejne odcinki zapomnianej granicy oraz szukać jej śladów w terenie...

poniedziałek, 30 października 2017

Nie brat, ale swat

26 lipca 1910 roku w stawie przy drodze obok wsi Zawada pod Częstochową znaleziono drewnianą skrzynię, a w niej  trupa mężczyzny.  Nieboszczyk poniósł śmierć wskutek wielu ran zadanych siekierą. Rozpoznano w nim Wacława Macocha, urzędnika pocztowo-telegraficznego z Granicy. Skrzynia okazała się otomaną, stanowiącą własność klasztoru jasnogórskiego, a znalezione w niej rzeczy, jak ustalono, należały do zakonnika Damazego Macocha. Tak zaczęła się sprawa, która zbulwersowała nie tylko Polaków, ale niemal całą Europę. Pisały o niej gazety we wszystkich trzech zaborach, także zagraniczne. Proces relacjonowała nawet prasa amerykańska.
damazy macoch, helena krzyżanowska macoch, wacław macoch

 24 lipca w nocy paulin Damazy Macoch (świeckie imię Kacper) we własnej celi na Jasnej Górze zamordował męża swojej kochanki, Wacława Macocha. Zadał ofierze kilka ciosów siekierą w głowę. Ponieważ Wacław jeszcze żył, mnich udzielił mu rozgrzeszenia, a następnie udusił. Po trwającym dwa lata śledztwie zbrodniarz z Jasnej Góry razem ze wspólnikami stanął przed sądem w Piotrkowie. Uznano go winnym morderstwa "bez premedytacji", wielu oszustw i kradzieży. Skazano na 12 lat ciężkich robót, ale po apelacji w listopadzie 1912 roku karę podwyższono do 15 lat ciężkich robót, z pozbawieniem wszystkich praw, a potem na przymusowe osiedlenie. Damazy (Kacper) Macoch zmarł w więzieniu w Piotrkowie 6 września 1916 roku. Następnego dnia pochowano go na miejscowym cmentarzu. W rodzinnych stronach mnicha, po wyroku, część Macochów pozbyła się naznaczonego hańbą nazwiska i zmieniła je na Dankowiakowscy.

W procesie nie wyjaśniono sprawy pokrewieństwa zbrodniarza i jego ofiary. Ówczesne gazety przedstawiały ich jako stryjecznych braci lub kuzynów. Zapewne zabicie "brata" dodawało "smaczku" tej tragicznej sprawie, więc nikt nie był zainteresowany wyjaśnieniem, jakie więzy naprawdę łączyły Kacpra i Wacława. Po ponad stu latach jednemu z krewnych Wacława, ofiary z Jasnej Góry i męża fatalnej Heleny, udało się ustalić, że nie było żadnego pokrewieństwa. Poniżej przedstawiamy relację Wiesława Macocha, który gruntowanie zbadał rodzinne koligacje....

* * *

Sprawa zabójstwa na Jasnej Górze w Częstochowie z początku XX wieku budziła sensację na terenie wszystkich trzech zaborów. Zakonnik Damazy (Kacper) Macoch zamordował Wacława Ewarysta Macocha męża swojej kochanki Heleny Katarzyny Krzyżanowskiej. Od pewnego czasu próbuję rozwiązać zagadkę powiązań rodzinnych Kacpra Macocha s. Pawła (zakonnik Damazy) z Wacławem Ewarystem Macochem jego ofiarą, którego zakonnik Damazy zeswatał ze swoją kochanką Heleną Katarzyną Krzyżanowską. Według ówczesnej prasy, która rozpisywała się na ten temat oraz artykułów ukazujących się od czasu do czasu współcześnie, Damazy miał być raz bratem, innym razem bratem stryjecznym, a jeszcze kiedy indziej kuzynem.
akt małżeństwa wacław macoch helena macoch

 Mówi się o drugim bądź trzecim stopniu pokrewieństwa, a w akcie ślubu zamordowanego Wacława (Nr 307. Warszawa z 12.06.1910 roku), wspomina o dyspensie od przeszkody drugiego stopnia pokrewieństwa wydanej przez Warszawskiego Arcybiskupa i Metropolitę z dnia 25 maja 1910 pod numerem 18177. Niestety do tego dokumentu nie dotarłem. Być może wyjaśniłoby się pokrewieństwo. Jestem jednak sceptycznie do tego nastawiony ze względu na fałszerstwa Damazego odnośnie swojej śmierci jako Kacpra i pierwszego męża Heleny Krzyżanowskiej. Fałszerstwo obu dokumentów zostało bezsprzecznie udowodnione podczas procesu w Piotrkowie Trybunalskim.

Moje poszukiwania szły w dwóch kierunkach. Pierwszy – ustalenie przodków zamordowanego Wacława Ewarysta Macocha, drugi ustalenie przodków Kacpra Macocha (imię zakonne Damazy). Nie było to rzeczą trudną, jeśli chodzi o Wacława Ewarysta Macocha ponieważ jego dziadek Józef był najstarszym bratem mojego pradziadka Teofila synów Jakuba i Małgorzaty z Kuśmierków małżonków Macochów. Tak więc Wacław był synem Rocha i Józefy z Widerów małżonków Macochów.
wacław macoch

 Roch Macoch był organistą w kościele dankowskim [Danków – wieś powiecie kłobuckim, w gminie Lipie] i wójtem gminy Lipie. Był synem z pierwszego małżeństwa Józefa i Franciszki z Orzełków małżonków Macochów. Tak więc ten wywód obejmuje cztery pokolenia. Poniżej zamieszczam akt urodzenia Rocha Macocha z 1853 o jego urodzeniu się dnia 2 sierpnia 1852 roku. Z czego wynikało opóźnienie zgłoszenia urodzenia, nie wiadomo.
roch macoch

Natomiast Kacper był najstarszym synem Pawła Macocha i Marianny z Szymałów. Paweł z kolei był synem Marianny Macoch i NN. (Akt ur. 7/1841 Danków). Właśnie ta Marianna Macoch jest „tajemnicą” z którą nie mogę sobie poradzić. Nie jest mi znana ani data urodzenia, ani śmierci. Nie wiem czyją córką była i czy nazwisko Macoch to jej panieńskie nazwisko czy po mężu. Imię Marianna w rodzinach Macochów było popularne zarówno w przypadku córek jak i żon. Stąd wynika wiele problemów z ustalaniem tożsamości, szczególnie w tych okresach, w których dokumentacja aktów kościelnych jest skąpa i często niestaranna.

Poniżej zamieszczam akty urodzenia Kacpra Macocha i jego ojca Pawła. Wynika z nich jasno, że Kacper Macoch i Wacław Ewaryst Macoch nie byli ani braćmi, ani braćmi stryjecznymi czy kuzynami, jak sugerowała ówczesna prasa.
kacper macoch

paweł macoch

Jako, że w żadnych źródłach nie mogłem znaleźć daty zgonu zakonnika Damazego z Jasnej Góry napisałem do AP w Piotrkowie Trybunalskim o skan aktu zgonu. Ku mojemu zaskoczeniu w ciągu kilku dni po załatwieniu formalności otrzymałem ten skan. Damazy zmarł w szpitalu więziennym w Piotrkowie Trybunalskim 6 września 1916 roku, pochowany został następnego dnia. Okazuje się, że są archiwa przyjazne dla amatorów genealogii. AP z Piotrkowa Trybunalskiego dziękuję! A akt zgonu Damazego wygląda tak:
Kacper Macoch zgon

Uważam więc, że sprawa pokrewieństwa pomiędzy zabójcą Kacprem Macochem (imię zakonne Damazy) i jego ofiarą Wacławem Ewarystem Macochem została wyjaśniona. Gorzej będzie ze sprostowaniem błędnej informacji rozpowszechnianej od ponad stu lat...

Autor: Wiesław Macoch

* Dyspensa dotyczyła prawdopodobnie pokrewieństwa (żona brata lub brata stryjecznego). Niestety nie znam treści tego dokumentu, ani pomysłu jak do niego dotrzeć. Zapewne jest on w alegatach do aktów małżeńskich w Archiwum Archidiecezji Warszawskiej. Helena wychodząc za Wacława Ewarysta Macocha była „wdową” po rzekomo zmarłym Kacprze Macochu (fałszywe dokumenty małżeństwa i zgonu o których jest wzmianka w procesie). Była więc Heleną Macoch z Krzyżanowskich i tak podpisała akt małżeństwa z Wacławem. Podejrzewam, że wśród przedstawionych proboszczowi parafii św. Aleksandra w Warszawie oprócz dwóch wyżej wspomnianych dokumentów znajdowały się także sfałszowane akta urodzenia Wacława i Kacpra uznające ich za braci stryjecznych. To wyjaśniałoby częściowo sprawę dyspensy (ale nie do końca). Z aktu małżeństwa wynika, że spisano go dzień po ślubie 13 czerwca 1910 roku (ślub 12 czerwca). Pora ślubu – godzina 8.00 wieczorem też dziwna. Tak jakby starano się ten ślub ukryć. Ślubu udzielał paulin Damazy Macoch czyli Kacper Macoch (nieżyjący „mąż” Heleny Krzyżanowskiej) we własnej osobie na podstawie pełnomocnictwa proboszcza okręgowego parafii św. Antoniego. Dotarcie do alegat małżeństwa rzuciłoby wiele światła na sprawę, tym bardziej, że stopnie pokrewieństwa inaczej były określane w przepisach kościelnych, a inaczej świeckich.  

* * *
Źródła aktów:
1. metryki.genealodzy.pl (AAW)
2. AP Częstochowa
3. Familysearch
4. AP Częstochowa
5. Familysearch
6. AP Piotrków Trybunalski

sobota, 7 października 2017

Energetyczna staruszka

„Nowe Centrum Łodzi” jest inwestycją równie rewolucyjną, co budowa pierwszej miejskiej elektrowni przed ponad stu laty. Miała realizować futurystyczną wizję oświetlonego i czystego miasta, bez dymów z kominów fabryk.

W końcu XIX wieku w Łodzi funkcjonowały tylko prywatne elektrownie o małej mocy. Własne prądnice posiadały zakłady Scheiblera, Schwarza-Birnbauma-Löwa oraz Heinzla. Prąd dla oświetlenia swoich kamienic wytwarzał Ludwik Meyer. Na przełomie wieków największa elektrownia działała na potrzeby sieci tramwajów na terenie zajezdni przy Tramwajowej.

elektrownia w grand hotelu
W 1900 roku koncesję na budowę miejskiej elektrowni otrzymała niemiecka firma „Siemens i Halske”. Koncesję tę przekazała sześć lat później "Towarzystwu Elektrycznego Oświetlenia 1886 roku" z Petersburga. Ta spółka Siemensa, zarządzająca elektrowniami w Petersburgu i Moskwie, na inwestycję miała przeznaczyć 10 milionów rubli. Prace rozpoczęły się 2 maja 1906 roku od położenia przewodu o napięciu 120V z budynku „Grand Hotelu” do sklepu „American Diamant Palace” przy Piotrkowskiej 37. W podziemiach hotelu zainstalowano tzw. „Prowizorium I”, tj. prądnicę o mocy 60 kW. Już 7 maja oświetlono odległy o około 400 metrów, nowo otwarty sklep z artykułami elektrycznymi. Było to sprytne posunięcie marketingowe. Oświetlona elektrycznie witryna stała się wielką atrakcją dla łodzian. W miejscu tym znajduje się dziś pomnik „Lampiarza”. Kolejnym pokazem skutecznego działania budowniczych było doprowadzenie prądu do silnika elektrycznego w tkalni przy Wólczańskiej 38.
Dzięki tym działaniom akcje elektrowni sprzedawały się jak ciepłe bułeczki i inwestor szybko zdobył pieniądze na budowę. Rozpoczęto ją 25 maja 1906 roku przy ulicy Targowej 1, w pobliżu Dworca Fabrycznego. Równocześnie układano sieć kablową wzdłuż ulicy Piotrkowskiej. Od kościoła na Rynku Fabrycznym (obecnie bazylika na Placu Katedralnym) do Starego Rynku.
Ogłoszenia prasowe informowały o możliwości bezpłatnego przyłączenia do sieci. Właściciele nieruchomości zgłaszali się do biura budowy Elektrowni Łódzkiej przy Piotrkowskiej 150. Musieli posiadać wypełnioną deklarację, potwierdzoną opłatą skarbową w wysokości 1 rubla i 25 kopiejek. Warunkiem „bezinteresownego” podłączenia było zgłoszenie się dwa tygodnie przed układaniem kabli oraz umożliwienie montażu skrzynki zasilającej bezpośrednio przy ulicy.

rozwój maj 2016
Epokowa inwestycja dała impuls do powstania nowych firm oraz niespotykaną dotąd okazję do zarobku. W prasie reklamowali swoje usługi panowie Hordliczka i Stamirowski, przedstawiciele Spółki Akcyjnej Siemens i Halske, tej samej, która pierwotnie miała budować elektrownię. Proponowali fachowe przyłączenia do sieci oraz silniki elektryczne, osprzęt, żarówki i żyrandole. Pod ich reklamą elektrownia zachęcała odbiorców prądu, aby korzystali tylko z usług przedsiębiorców uznanych przez nią za „odpowiednio uzdolnionych” i posiadającym jej pisemne upoważnienie. Wiarygodności elektrykom od Siemensa i Halskego dodawała jeszcze siedziba - w tym samym budynku co biuro budowy elektrowni. Zlecenia przyjmowali także telefonicznie, co w roku 1906 było szczytem nowoczesności.
Po stu latach możemy podziwiać, jak doskonale przemyślane i zorganizowane było to przedsięwzięcie. Zaskakującą może być informacja, że firma produkująca i sprzedająca energię elektryczną do zasilania maszyn, podczas budowy własnej elektrowni, wykorzystywała prąd od „konkurencji”, elektrowni łódzkich tramwajów. Z tego samego źródła czerpało energię „Prowizorium II”, uruchomione w grudniu 1906 roku na terenie budowanej elektrowni. Dzięki niemu 1 stycznia 1907 roku do sieci przyłączono pierwszy silnik wysokiego napięcia. Pracował w przędzalni przy Szosie Aleksandrowskiej (obecnie Limanowskiego 4).
ec-1 pocztówka


18 września 1907 roku uruchomiono w elektrowni pierwszy turbozespół o mocy 1,3 MW. Wkrótce zaczął pracować drugi taki sam. Ale już po kilku miesiącach okazało się, że obciążenie elektrowni zbliża się do maksymalnego. Konieczna była rozbudowa. W latach 1908–1913 uruchomiono pięć kolejnych turbozespołów. Przed wybuchem I wojny światowej Elektrownia Łódzka osiągnęła moc 21 MW. Była w Królestwie Polskim drugą pod względem wielkości, po elektrowni warszawskiej. Pracowała głównie dla odbiorców przemysłowych czyli modernizujących się fabryk. Do oświetlenia ulic i mieszkań wykorzystywano tylko 10 procent produkowanej energii.
Podczas pierwszej wojny Niemcy wywieźli dwa turbozespoły, zabrali kilometry kabli miedzianych i ołowianych. Zdewastowana elektrownia produkowała zaledwie 20 procent energii sprzed wojny. Po odzyskaniu niepodległości szybko przywrócono jej sprawność i odtworzono sieć przesyłową. W końcu 1923 roku miała już moc wyższą niż przed wojną - prawie 29 MW. Została upaństwowiona i przekazana władzom Łodzi. Jednak wkrótce pojawił się problem własności. Prawowity właściciel, "Towarzystwo Elektrycznego Oświetlenia 1886 roku”, po rewolucji zostało zlikwidowane. Znaczna część jego akcji znalazła się w rękach Niemców- Arndta i Ulmana. Zgodnie z postanowieniami Traktatu Wersalskiego powinni oni oddać majątek krajowi, w którym się znajdował. Tymczasem sprytni akcjonariusze zmienili obywatelstwo na szwajcarskie i zwrócili się do rządu polskiego o przekazanie im Elektrowni Łódzkiej. Wskutek lobbingu i kombinacji urzędników, polski rząd i władze miasta zgodziły się powołać spółkę "Łódzkie Towarzystwo Elektryczne”. Prawie 80 procent akcji uzyskał w niej kapitał obcy, głównie niemiecki.
elektrownia rozbudowa


Wielu łodzian było przekonanych, iż dochodową elektrownię przejęła bezprawnie międzynarodowa klika. Potwierdzać mógł to fakt, że prezesem ŁTE został właściciel zaledwie 5 akcji spółki, objętych w niejasnych okolicznościach, były premier rządu - Leopold Skulski. Na jednego z dyrektorów powołano zaś byłego ministra poczt i telegrafów.

Nowa spółka na terenach przylegających do ulic Kilińskiego i Przejazd (dziś Tuwima) wybudowała tzw. „Nową Centralę”. Rozbudowała również sieć przesyłową oraz postawiła kilka stacji transformatorowych. W końcu 1931 roku elektrownia posiadała 8 turbozespołów i całkowitą moc 70,75 MW. Była jedną z najnowocześniejszych i największych w kraju.
W latach II wojny światowej pracowała dla łódzkich fabryk przestawionych na produkcję wojenną. Niemcy wybudowali trzy strategiczne linie napowietrzne, do Zgierza, Kalisza i Kutna. Jednak zapotrzebowanie na miedź dla przemysłu zbrojeniowego spowodowało, że zdemontowali większość miedzianych kabli i uzwojenia transformatorów, zastępując je tańszymi, aluminiowymi. Po wojnie elektrownię upaństwowiono. Przyłączenie Łodzi do krajowej sieci energetycznej wyeliminowało potrzebę produkcji prądu w mieście. Zakład przy Targowej przestawiono na wytwarzanie gorącej wody dla centralnego ogrzewania i pary technologicznej dla przemysłu. Wybudowano trzy nowe elektrociepłownie. Pierwsza, zwana teraz EC-1, przestała być potrzebna. Wszystkie projekty jej modernizacji okazały się nieopłacalne.

ec-1 po rewitalizacji
Energetyczna staruszka miała jeszcze swoje niespodziewane „pięć minut” na przełomie wieków. Obawy przed tzw. pluskwą milenijną spowodowały, że na jeden dzień uruchomiono dwa kotły i turbinę. EC-1 była jedynym zakładem energetycznym w Łodzi, którego nie obsługiwał komputer, więc blokada związana ze zmianą daty mu nie zagrażała. Noc z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 roku zamknęła stuletnią historię łódzkiej elektrowni. Jej pełna likwidacja nastąpiła w 2005 roku.
Od 2008 roku teren jest rewitalizowany. Powstaje „Nowe Centrum Łodzi”. Częścią jego wyposażenia są oryginalne maszyny produkujące kiedyś energię elektryczną. Dzięki wykorzystaniu starych urządzeń i instalacji, dawna elektrownia znów zasila miasto energią. Energią wiedzy i kultury, jak mówią zarządzający Centrum Nauki i Techniki…

niedziela, 1 października 2017

Droga przez piekło

Było krótko po szóstej rano w czwartek 24 sierpnia 1939 roku. Jadwiga Kozielewska krzątała sią w kuchni, którą wypełniał aromat kawy. Jej mąż Marian, komendant policji miasta stołecznego Warszawy, siedział w fotelu i palił papierosa. Szwagier Janek brał od kilku minut prysznic, starając się powrócić do świata żywych po całonocnym balowaniu w rezydencji portugalskiego ambasadora. Kwadrans wcześniej zbudził ich okrzykiem, że idzie na wojnę...
Sielankowo zaczynał się wstęp do wojennego piekła. Otrzymane przed chwilą wezwanie mobilizacyjne nie było w stanie popsuć nastroju 25-letniemu podchorążemu Janowi Kozielewskiemu. Wkrótce uda się do macierzystego 5. Dywizjonu Artylerii Konnej i przejdzie typową drogę polskiego żołnierza podczas wojny obronnej 1939 roku. Okupione wielkimi stratami bitwy i potyczki z Niemcami. Przegrupowania rozbitego oddziału i przedzieranie się ku granicy z Rumunią. Wreszcie spotkanie z Armią Czerwoną i kapitulacja. Potem upokarzające "podróże" bydlęcymi wagonami w głąb Związku Radzieckiego i pobyt w obozie jenieckim w Kozielszczynie w guberni połtawskiej. Podający się za szeregowca Kozielowskiego, przyszły kurier Karski, został w  listopadzie 1939 razem z dwoma tysiącami polskich żołnierzy przekazany Niemcom, w ramach umowy między okupantami. Do wymiany polskich jeńców doszło na moście "granicznym" na Bugu w Dorohusku. Jan Kozielewski uniknął w ten sposób tragicznego losu oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, zastrzelonych przez Sowietów. Gdyby NKWD odkryło, że jest oficerem i bratem komendanta stołecznej policji niechybnie poniósłby śmierć.


jan-karski-jedno-zycie2
Pierwsza część opowieści biograficznej o Janie Karskim, przedstawiającą okres międzywojenny wydano dwa lata temu. Niedawno ukazała się część druga opowiadająca o czasach II wojny światowej oraz o misji, której wypełnienie przyniosło mu powszechny podziw. Dzięki niej stał się słynnym kurierem Janem Karskim. Tom II nosi nazwę "Jan Karski - Jedno życie - Inferno". Inferno czyli piekło. Piekło wojennej zbrodni. Piekło polityki i ludzkich wyborów. Autor, Waldemar Piasecki, drobiazgowo odtwarza wojenne losy emisariusza. Prostuje wiele fabularnych zniekształceń zwartych w bestselerze Tajne Państwo, wydanym w 1944 roku. To niezbędna pozycja dla wszystkich chcących poznać historię Polski oraz doskonały impuls do dalszych badań dla historyków.
Jan Karski pełnił funkcję kuriera trzykrotnie. Podczas pierwszej misji w roku 1940 przez Słowację, Węgry i Włochy dostał się do Francji. Tam spotkał się z ministrem spraw wewnętrznym rządu emigracyjnego Stanisławem Kotem. Pod jego nadzorem opracował ostateczną wersję raportu o stanie Polski pod okupacją, z którą zapoznał premiera Sikorskiego. Podczas pobytu we Francji Kozielewski rozmawiał jeszcze z prezydentem Raczkiewiczem, generałem Sosnkowskim, prasą francuską, angielską i amerykańską.

Tam dotarła do niego przerażająca prawda o dalszym ciągu wojny polsko-polskiej. Z chwilą napadu przez Niemcy hitlerowskie nie zniknęły animozje, rozdźwięki, nieufność, a nawet wrogość elit politycznych wobec siebie. Rządzący przez kilkanaście lat obóz piłsudczykowski nawet podczas kampanii wrześniowej nie zmienił stosunku do opozycji. Tacy generałowie jak Sikorski, Haller, Żeligowski, Szeptycki czy Januszajtis nie dostali przydziału do armii po rozpoczęciu wojny. Wielu wojskowych wysokiej rangi we wrześniu 1939 nie zostało włączonych do armii i planów obronnych.
Po klęsce nadszedł czas rewanżu. Generał Sikorski postanowił ukarać obóz sanacyjny ukarać za katastrofę wrześniową i pozbawić możliwości dalszego kierowania narodem z zagranicy. Przedostał się do Francji i nakłonił jej rząd do nieprzyjmowania uciekającego z Polski prezydenta Mościckiego, naczelnego wodza Rydza-Śmigłego oraz członków polskiego rządu. Wszyscy zostali internowani w Rumunii wskutek żądań niemieckich i… francuskich. Aby Polska nie utraciła ciągłości władzy, Mościcki postanowił zrezygnować ze stanowiska i przekazać je innemu politykowi. Takie rozwiązanie przewidywała bowiem konstytucja kwietniowa z 1935 roku. Wybrał generała Kazimierza Sosnkowskiego, jednakże ten we wrześniu walczył jeszcze z Niemcami w okolicach Lwowa i nie można było się z nim skontaktować. W tej sytuacji prezydent zdecydował się oddać władzę generałowi Wieniawie-Długoszowskiemu, byłemu adiutantowi marszałka Piłsudskiego, pełniącemu wówczas funkcję ambasadora w Rzymie. Nominacji tej przeciwstawił się Sikorski oraz rządy Francji i Wielkiej Brytanii, wobec czego Wieniawa zrezygnował.
Ostatecznie następcą Mościckiego został Władysław Raczkiewicz, luźniej związany z sanacją. Ten wyznaczył Sikorskiego na premiera rządu emigracyjnego i oddał mu część kompetencji prezydenta. Kiedy generał Sikorski na polecenie Raczkiewicza utworzył rząd, otoczył się ludźmi odsuniętych od wpływu na państwa za czasów sanacji. Panowała wśród nich mocna chęć szybkiego rozliczenia winnych upadku Polski oraz ich własnych upokorzeń. Sikorski, jako premier ogłosił się również naczelnym wodzem, choć stanowisko to miał objąć generał Sosnkowski.
Służby rekrutujące Polaków do tworzonego wojska dokładnie prześwietlały kandydatów. Jakiekolwiek podejrzenia, że ktoś współpracował przed wojną z sanacyjnym rządem utrudniało mu drogę do pracy, przydziału wojskowego czy awansu. W okolicach Angers stworzono ośrodek odosobnienia dla oficerów piłsudczyków. Od nazwy miejscowości Cerizay mówiono o niej jako o "Serezie" czyli odwecie za okrytą złą sławą sanacyjną Bereza Kartuską.
Jedną z głównych osób zajmujących się lustracją i karaniem "winnych" upadku Polski był pułkownik Izydor Modelski, zastępca generała Józefa Hallera, szefa komisji do zbadania przyczyn klęski wrześniowej. Badanych podczas przesłuchań klasyfikowano w 5 kategoriach. W najgorszej sytuacji znajdowali się żołnierze oddani do decyzji Wojskowego Trybunału Orzekającego, uznani za niegodnych służby w wojsku polskim. Tacy najczęściej lądowali w "Serezie", która w zasadzie była obozem internowania.
Nowa władza nie miała też oporów przed wydawaniem nie swoich pieniędzy. Przez całą wojnę wydatki cywilne i wojskowe były pokrywane z kredytów udzielanych przez zachodnich sojuszników. Wśród emigracji krążyły opowieści o wystawnym życiu rządu Sikorskiego we Francji:
Sikorski bierze na miesiąc trzynaście franków, ministrowie po dwanaście, a wiceministrowie po jedenaście. Żyją jak panowie! Wojna, nieszczęście, a oni tylko jedno: niszczyć pamięć Piłsudskiego i jego ludzi. Za wszelką cenę, bez względu na koszty…
jan karski jedno życie 2


W kwietniu 1940 Karski wrócił do kraju z zadaniem przekonania stronnictw politycznych do wspólnej organizacji państwa podziemnego. Tu również polskie piekło trwało w najlepsze. Nienawiść pomiędzy stronnictwami oraz osobiste urazy niekiedy prowadziły do zaocznego wykonywania wyroków śmierci oraz denuncjowania przeciwników przed Niemcami.
Po zebraniu opinii podziemnych stronnictw kurier miał ponownie przedostać się do Francji i przedstawić raport rządowi Sikorskiego. Jednak podczas wyprawy został aresztowany na Słowacji i wydany gestapo. Po torturach i próbie samobójczej znalazł się w szpitalu w Nowym Sączu, skąd wydobyto go po brawurowej akcji zorganizowanej i sfinansowanej przez krakowską PSS, na polecenie jej lidera Józefa Cyrankiewicza.

W roku 1942 Delegatura Rządu na Kraj zleciła mu ponowienie misji, której nie dokończył wskutek aresztowania. Karski ponownie spotykał się z przedstawicielami partii politycznych, by ich sugestie przekazać Rządowi na Uchodźstwie, który po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku przeniósł się do Londynu. Tym razem kurier miał poszerzyć raport o opis sytuacji Żydów pod niemiecką okupacją. Aby zbadać to naocznie, dostał się w przebraniu do warszawskiego getta oraz getta przejściowego w Izbicy, będącego stacją przeładunkową dla obozów zagłady w Bełżcu i Sobiborze.
W październiku 1942 Karski rozpoczął swą trzecią misję, której głównym celem stało się przekazanie światu wstrząsającej prawdy o zagładzie narodu żydowskiego. Jako naoczny świadek ujawnił przed państwami koalicji ludobójstwo, którego hitlerowcy dopuszczali się na terenie Polski. Relacje Karskiego zrobiły ogromne wrażenie na opinii publicznej oraz politykach Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Jednak nie przyniosły spodziewanych efektów. Nie doszło do interwencji aliantów w sprawie Żydów. Stąd niekiedy mówi się o jego misji, jako „nieukończonej”. Protestuje przeciwko temu bratanica kuriera, Wiesława Kozielewska-Trzaska:
On zrobił wszystko, co mu zlecono, i wszystko co sam sobie wyznaczył. Żaden człowiek uczynić więcej ponad to co zrobił Karski, nie mógł. Dlatego ze zdumieniem słuchamy pseudoocen jego misji jako "niespełnionej" niedokończonej" czy "daremnej". Z taką narracją nie zamierzamy mieć nic wspólnego. Jej autorzy nic z Karskiego nie zrozumieli…
Jan Karski wypełnił swoje zadanie do końca. Nie stał bezczynnie, robił co do niego należało, bez względu na okoliczności. Spotkał się nawet z prezydentem Stanów Zjednoczonych, Franklinem D. Rooseveltem. Resztę mogły wykonać rządy. Nie można twierdzić, że efektu misji nie było, choć pewnie nie o taki chodziło Karskiemu. Alianci bowiem za wroga nr 1 uznali hitlerowskie Niemcy, a ZSRR za sojusznika. Przymknęli oko na wrześniowy najazd na Polskę, Katyń i stalinowskie obozy. A co najgorsze, pogodzili się z planami Stalina zagarnięcia Europy wschodniej i za cenę sojuszu oddali Polskę do jego dyspozycji…
* * *
Waldemar Piasecki: Jan Karski. Jedno życie. Kompletna opowieść. Tom 2 (1939-1945) Inferno. Wydawnictwo Insignis, 2017