poniedziałek, 13 stycznia 2014

Na czarnym lądzie działkę kupię

16 kwietnia 1883 roku polski żaglowiec o wdzięcznej nazwie
stefan szolc rogoziński
"Łucja-Małgorzata" zarzucił kotwicę u wybrzeży Afryki Zachodniej. Rozpoczęła się niezwykła przygoda, uważana później za najpoważniejszą polską ekspedycję kolonialną. Pod panowanie polskich administratorów dostało się na 3 lata około 2000 km kwadratowych Czarnego Lądu. 

Myśl o koloniach dla Polski (nieistniejącej wtedy) pojawiła się gdzieś około roku 1880. Powstał wtedy projekt o nazwie "Nowa Polska niepodległa w Nowej Gwinei", a także plan stworzenia polskiego okręgu autonomicznego w Kalifornii. Obydwa pomysły nie wypaliły jednak z braku funduszy. W 1882 roku nowe nadzieje rozpaliły rodaków. Ekspedycji kolonialnej miał się podjąć młody, zaledwie 21-letni oficer marynarki carskiej, członek towarzystwa geograficznego w Paryżu i klubu afrykańskiego w Neapolu, Stefan Szolc-Rogoziński. Pochodzący z Kalisza pół Niemiec, pół Polak, wyznania ewangelickiego, postanowił zorganizować polską wyprawę do Afryki.

Szolc-Rogoziński ogłosił w prasie, że szuka wspólników i sponsorów wyprawy naukowej do Kamerunu. Odzew był ogromny, ale kandydatom brakowało tego czego najbardziej potrzebował organizator: pieniędzy i wiedzy. Aby zdobyć niezbędne finanse jeździł Szolc po kraju z odczytami o Afryce i swoim projekcie. Dzięki tym wykładom i dzięki swojemu urokowi osobistemu, którym ponoć oczarował szczególnie Warszawianki, zebrał skromny budżet, pozwalający kontynuować przygotowania.

Do realizacji przedsięwzięcia niezbędne było nadanie mu opinii patriotycznego, narodowego projektu stworzenia kawałka wolnej Rzeczypospolitej na Czarnym Lądzie. Inaczej Polacy nie chcieliby słyszeć o finansowaniu wyprawy. Młody organizator zyskał zaufanie opinii publicznej niemal z marszu. Niezwykle cenny okazał się fakt, że urodzony jako Stefan Scholtz, po dojściu do pełnoletności spolszczył nazwisko na Szolc oraz przybrał drugi człon - nazwisko rodowe matki, Malwiny Rogozińskiej. To pomogło nadać projektowi wyprawy narodowego kolorytu. Umiejętnie zresztą podkreślał, że kieruje nim misja narodowa, chęć zwrócenia uwagi opinii światowej na zdolności Polaków, którzy nie muszą obawiać się rywalizacji z innymi narodami. Zyskał dzięki temu ważnych zwolenników, m. in. tuzy literatury polskiej: Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa. Chociaż byli i tacy, jak Aleksander Świętochowski, którzy protestowali przeciw marnotrawieniu pieniędzy na takie ekspedycje.

Ostatecznie zbiórka krajowa tylko połowicznie się powiodła: budżet był za skromny, aby podjąć konkretne działania. Nie wystarczyły też własne pieniądze otrzymane w spadku po matce. Wtedy Szolc-Rogoziński wyjechał do Niemiec i Francji, gdzie zainteresował swoją misją duże firmy handlowe. Wśród sponsorów znalazł się także król belgijski. W końcu udało się kupić i wyposażyć statek, 20-letni żaglowiec, który nazwano "Łucja-Małgorzata".

żaglowiec łucja małgorzata
W śliczny, jasny, słoneczny dzień 13 grudnia 1882 r. statek podniósł kotwicę i wypłynął z portu; na komendę "pod sztandar" przy trzech strzałach salutowych podniosła sie flaga Syrena na głównym maszcie "Łucji-Małgorzaty - pisał w 50-lecie wyprawy łódzki "Głos Poranny".
Ekspedycja wyruszyła z francuskiego portu Hawr, pod flagą francuską oraz z flagą armatora w polskich barwach i z herbem Warszawy – Syrenką. W skład zespołu Rogozińskiego ostatecznie weszli: jego szkolny kolega, geolog wyprawy Klemens Tomczek oraz meteorolog Leopold Janikowski. Z Hawru statek skierował się na Maderę, by przez Wyspy Kanaryjskie i Liberię dotrzeć wreszcie do wyspy Fernando Po (obecnie Bioko), leżącej u wybrzeży Kamerunu. 16 kwietnia 1883 roku "Łucja-Małgorzata" zarzuciła kotwicę na przystani Sta Isobel.

Kilka dni później Rogoziński i Tomczek wyruszyli łodzią wiosłową na rekonesans wybrzeża kameruńskiego. Na przybrzeżnej wysepce Mondoleh, kupili od kacyka Akamy tereny pod stację naukową. Jak relacjonował później Rogoziński, kosztowało to: „10 sztuk materii, 6 fuzji (skałkówek), trzy skrzynki dżinu, 4 kuferki, 1 tużurek czarny, 1 cylinder, 3 kapelusze, tuzin czapek czerwonych, 4 tuziny słoików pomady, tuzin bransoletek i 4 chustki jedwabne”. Po tej transakcji Rogoziński sprzedał statek Niemcowi Wörmannowi. 20 maja "Łucja-Małgorzata" rozbiła się o przybrzeżne skały na oczach polskich podróżników.

Zespół Rogozińskiego przebywał w Kamerunie przez trzy lata. Po śmierci Tomczeka w 1884 roku (na malarię) Rogoziński z Janikowskim prowadzili badania we dwójkę. Razem m. in. zdobyli 12 grudnia 1884 r. najwyższy szczyt Kamerunu - Fako (4070 m n.p.m).
Zdołali też uzyskać władzę polityczną nad obszarem około 2000 km kwadratowych. Popadli w ten sposób w konflikt z Niemcami, którzy objęli wtedy władzę kolonialną nad Kamerunem.
Polityczne perypetie wyprawy Rogozińskiego tak opisywał "Głos Poranny" w 1932 roku:
gdynia dowodem mocarstwowej dojrzałości
W współzawodnictwie z Niemcami dużą pomoc okazali naszemu pionierowi Anglicy, wspierając go siłą zbrojną. Rogoziński poddał się pod protektorat królowej Wielkiej Brytanii i lufy armat angielskich okrętów wojennych niejednokrotnie spozierały na okręty niemieckie w obronie Polaków; im właśnie zawdzięcza swe uwolnienie Janikowski, którego Niemcy uwięzili, biorąc go za Rogozińskiego. Ostatecznie ziemie, któremi władał nasz rodak, przeszły pod panowanie Niemców, Anglja bowiem sprzedała im później swe prawa do tej części Kamerunu.
Mimo całej narodowo-patriotycznej otoczki, ekspedycja Rogozińskiego miała przede wszystkim cele naukowe. I okazały się one całkiem znaczące. Odkryto m.in. źródła rzeki Mungo i Rio del Rey oraz jezioro M'bu, które na cześć hr. Tyszkiewicza (sponsora wyprawy) nazwano Jeziorem Benedykta. Powstała nowa mapa krajów Bakundu, wydana później przez Akademię Umiejętności w Krakowie oraz rozprawa Rogozińskiego o narzeczu plemienia Bakwiri i sąsiednich plemion. Bogate zbiory etnograficzne trafiły do muzeum w Krakowie.
Pokłosiem wyprawy były także dwie książki Stefana Szolc-Rogozińskiego "Żegluga wzdłuż brzegów Zachodniej Afryki" oraz "Pod równikiem". Obie wydano w 1886 roku. Pierwsza z nich została niedawno wznowiona po 125 latach od pierwszego wydania. Dokumentuje ona jeszcze jeden talent podróżnika-odkrywcy Szolc-Rogozińskiego, talent literacki:
W takt, sycząc do uderzeń pagajów wiosłowali co tchu; każdy muskuł drgał — cała ich myśl, siła, chęć, przelała się w wiosło, które nagle, jakby ożywione popychało szalupę szybko naprzód; a w ślad za nami widok zaiste przerażający dla nowego przybysza — pędzi piętrząc się, wysoki prostopadły wał wody, niby ściana rozstępującego się morza. Wszyscy wytężaliśmy wzrok gorączkowo - każdy chciałby wzrokiem, oddechem przyspieszonym jeszcze napędzać Murzynów i przelać w nich swą żądzę wygrania w tym niebezpiecznym ciągnieniu losów! Nagle — już-już dopędza nas masa wodna i ma nas pochłonąć w sobie i pochować, gdy głośny okrzyk radości wydziera się ze spoconych czarnych piersi, a łódź równocześnie chwyta niewidzialna siła, wznosi ją wysoko w górę, a następnie jak strzałę spuszcza na dół, naprzód, jakby ześlizgując ją z jakiejś góry.
W okresie II RP wyprawie Rogozińskiego nadano zdecydowanie rangę i charakter ekspedycji kolonialnej. Skrawek administrowanego przez Polaków terenu, powszechnie uważało się za terytorium zamorskie, do którego Polska mogła rościć sobie prawa. Tej kolonialnej tęsknoty nie ustrzegł się też cytowany już wcześniej "Głos Poranny":
Za szaleńca uchodził wśród współrodaków - wraz z towarzyszami - Stefan Szolc-Rogoziński, który w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia pragnął zdobyć... kolonje dla niestniejącego wówczas państwa polskiego, który pragnął uzyskać tereny osadnicze, wolne od obcej przemocy, dla polaków duszących się w atmosferze zaborczej.
Mocarstwowo-kolonialne ambicje narodu, który sam jeszcze niedawno był kolonią sąsiednich mocarstw, zdecydowanie i z właściwym sobie sakrazmem podsumował Julian Tuwim:
Gardłuje jeden z drugim /Za Polską mocarstwową / A tobie za imperium / Kąt w szynku, bujna głowo!

czwartek, 9 stycznia 2014

Miłość, wino i cyjanek...

Noworoczny nastrój w jednym z łódzkich hoteli przed 100 laty zepsuło tragiczne wydarzenie: podwójne samobójstwo dwojga młodych ludzi.

We wtorek wieczorem, 30 grudnia 1913 roku do Łodzi przyjechała elegancka para. Młody mężczyzna zapisał się w księdze hotelowej jako Kazimierz Woyno, lat 20, zamieszkały w Warszawie. Jego piękną towarzyszką była 30-letnia Kazimiera Łazowska, córka urzędnika sądowego z Warszawy. Jak się później okazało, kobieta była mężatką. W środę 31 grudnia młoda para zwiedzała miasto i spacerowała dłuższy czas po ulicy Piotrkowskiej.

Wieczorem, po powrocie do hotelu młodzi zamówili do pokoju kolację z winem i likierami. Po pewnym czasie goście hotelowi zajmujący sąsiedni pokój usłyszeli jęki dochodzące zza ściany, które wkrótce ustały. Zaniepokojeni zaalarmowali obsługę hotelu. Kiedy otworzono drzwi, ujrzano scenę jak z finału taniego melodramatu. Na kanapie w śmiertelnym uścisku spoczywały zwłoki młodej pary. Ona ubrana w wykwintny kostium, on - we frak. Na stole stały kieliszki z winem. Obok nich znaleziono cyjanek potasu. Na stole leżało także kilka listów zaadresowanych do rodziny i zarządu hotelu.

Jeden z nich, do męża zmarłej Kazimiery, był bardzo krótki: "Inaczej obecnie postąpić nie mogłam"... W liście do zarządu hotelu znajdowało się 35 rubli z poleceniem rozdania służbie hotelowej, jako napiwków. Zmarły młodzieniec pozostawił list zaadresowany do brata, profesora seminarium duchownego. Po zawiadomieniu policji, która opieczętowała pokój, wysłano do rodziny telegramy z tragiczną informacją.

Źródło: Nowa Gazeta Łódzka 1914 nr 1 (2 stycznia)

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Nos gwiazdy a oblicze świata



kleopatra
"Gdyby Kleopatra miała krótszy nos, całe oblicze ziemi wyglądałoby inaczej" - twierdził słynny filozof Pascal. Człowiek - "myśląca trzcina" musi pogodzić się z faktem, że jego losy zależą w dużej mierze od pozornie nic nieznaczących przypadków i detali...

Ale co do nosa słynnej królowej Egiptu, to wiadomo o nim niewiele. Rzymski denar z końca starej ery nie jest dla niego łaskawy. Można rzec: to nie twarz, to potwarz... Nie ma to oczywiście żadnego znaczenia dla słuszności pascalowego twierdzenia...

Oczywiste, że do detali tak ważnych, jak nos Kleopatry, należą także nosy słynnych gwiazd sceny i filmu. Niejedna z kandydatek na filmową divę, patrząc w lustro, ma wielkie rozterki: "oczy błękitne, jak toń jeziora, usta niczym dojrzała wiśnia, owal twarzy pierwsza klasa, ale nos... za długi, garbaty, za mały, zbyt zadarty, nos nie do przyjęcia!

A przecież moda "nosowa" zmieniała się. W połowie XIX wieku ideały kobiecego piękna przedstawiano na portretach grawerowanych w stali. Romantyczne damy, blade i pogrążone w zadumie, miały drobne dziecięce twarze, ale ich nosy dziś uznalibyśmy za nieproporcjonalnie duże. Współcześni uważali taki wygląd za bardzo arystokratyczny.


Nieco później wzorcem urody stała się brytyjska aktorka Lillie Langtry, która występowała na scenach po obu stronach Atlantyku. Powszechnie twierdzono, że dama ta była ucieleśnieniem klasycznego piękna, a opinia dotyczyła oczywiście również jej dużego, długiego nosa. Zdobyła uwielbienie publiczności oraz uznanie wyższych sfer. Została nawet kochanką księcia Walii - przyszłego króla Edwarda VII. Słynny pisarz George B. Shaw powiedział o niej z ironią: "Nie podoba mi się ta pani Langtry, ona nie ma prawa być inteligentną, odważną i niezależną, i do tego jeszcze piękną".


Lillie Langtry



Na przełomie XIX i XX wieku karierę robiły rysunki idealnych dziewcząt autorstwa Charlesa Gibsona. Główną inspiracją dla postaci "Gibson Girl" była żona Gibsona - Irene Langhorne i jej siostry. Dziewczyny Gibsona miały kręcone włosy, nosiły je wysoko podpięte z przodu, często z puszczonymi luźno pojedynczymi kosmykami lub z opadającą na ramię częścią fryzury. Rysunkowe ideały Gibsona odbiegały nieco od oryginałów, szczególnie dotyczyło to nosów, które w rzeczywistości były dużo większe.

gibson girlW latach dwudziestych XX wieku, kiedy rodził się hollywoodzki system gwiazd, ranga twarzy i nosów czołowych aktorek niezwykle wzrosła. Wiele kobiet z różnych sfer chciało upodobnić się do Mary Pickford czy Glorii Swanson. Nieprzypadkowo właśnie wtedy rozpoczęła się złota era poprawiaczy urody: wizażystów i chirurgów plastycznych.

Gloria Swanson
Gloria Swanson, kobieta o twarzy niemal doskonałej, ozdobionej bardzo kształtnym, lecz troszkę przydługim nosem, przeżyła z jego powodu chwile grozy. Jeśli wierzyć anegdocie, jaką zamieścił tygodnik "Kino" w roku 1930. Podobno, gdy skończyła w 1919 roku swój pierwszy film z Cecillem de Mille "Don't change your husband" (Nie zmieniaj męża), słynny reżyser poprosił ją... by udała się do chirurga plastycznego i kazała obciąć sobie koniec nosa! Gloria nie wzięła tej prośby na serio i do drugiego filmu "Male and Female" (Mężczyzna i Kobieta) zjawiła się w nowej sukni, lecz z tym samym nosem... Cecil de Mille spojrzał na nią gniewnie, a w końcu rozkazał kategorycznie:
- Ma pani natychmiast udać się do chirurga! Nos pani psuje mi wszystkie zdjęcia! Rzuca cienie. Stale twarz jest w plamach!
Gloria w płacz! Nie pójdzie do żadnego doktora i nie da się kroić! Może Cecil de Mille jest genialny, ale ona woli już nie grać i w ogóle może nigdy więcej nie stanąć przed obiektywem... Zrobiło się dramatycznie, dalsza kariera gwiazdy srebrnego ekranu stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Tygodnik "Kino" pozwolił sobie przy tej okazji wyobrazić jak piękna Gloria wyglądałaby z innym nosem...


Na szczęście dobry los uratował Glorii nos. Choć mogło też być inaczej. Może to za długi nos spowodował postęp w technice filmowej. Wynaleziono nowe lampy, zrobiono próbę z Glorią Swanson, a właściwie z jej nosem. Mistrz de Mille był zadowolony: "Nie ma cieni!" - zawyrokował.

W kilka miesięcy później Gloria spotkała się przypadkiem z chirurgiem, z którego usług nie chciała skorzystać.
- Dobrze, że panią spotykam - powitał ją uprzejmie - Czy uwierzy pani, że pięć procent moich pacjentek prosi mnie, bym im zrobił nos a la Gloria Swanson?
Utrapienie z tymi nosami!

W latach trzydziestych najjaśniejszymi gwiazdami na hollywoodzkim firmamencie były Greta Garbo i Marlena Dietrich. Gdy Garbo, w wieku niespełna dwudziestu lat, trafiła do Ameryki była wysoką, trochę niezdarną i zakompleksioną dziewczyną. Po angielsku mówiła słabo, a w jej twarzy można było dostrzec wiele defektów: zbyt długi nos, ostre rysy, krzywe zęby. Do tego fatalna fryzura. Z przeciętnej Szwedki wizażyści i oświetleniowcy stworzyli "boską Gretę".

Posiadała najdłuższe w dziejach filmu naturalne rzęsy, które oświetlone z góry, rzucały niezwykły cień na policzki. Mówiono, że tak idealnie regularnych rysów nie stworzyłby żaden wybitny artysta. Nawet wydatny nos Grety okazał się doskonale skrojony, jakby według zasad klasycznych proporcji.
Nic dziwnego, że twarz Garbo doczekała się nawet naukowej rozprawki. Literaturoznawca francuski Barthes nazwał ją "wspaniałą twarzą-przedmiotem", "ideą", i enigmatycznie opisywał ten fenomen:
Czy to w koronie, czy pod filcowym kapeluszem jej twarz jest zawsze ze śniegu i samotności. Przydomek Boska bez wątpienia w mniejszym stopniu miał oddawać stan najwyższego piękna niż esencję jej osoby cielesnej, która zstąpiła z niebios, gdzie rzeczy są ukształtowane i doprowadzone do największej klarowności.
Z Marleną Dietrich był jeszcze większy kłopot. Prawdopodobnie, gdyby nie trafiła w odpowiednim momencie pod rękę Josefa von Sternberga, jej talenty zmarnowałyby się. W latach dwudziestych nie wyglądała jak wamp. Była nieco otyłą dziewczyną o pospolitej twarzy, wyposażonej w wątpliwej urody szeroki nos. Ten kaczo-wklęsły nos był źródłem kompleksów i wielkim wyzwaniem dla filmowego wizerunku gwiazdy. Aby kusić i zniewalać twarz Marleny wymagała mnóstwa zabiegów: nienaturalnie wyprofilowano jej brwi, doklejono długie sztuczne rzęsy, specjalny makijaż rozjaśniał twarz, powiększał oczy i tuszował nieciekawy kształt nosa. Ważnym elementem makijażu były lekko błyszczące usta, malowane na ciemno, z charakterystycznym łukiem nad górną wargą. W projekt upiększenia nowej gwiazdy zaangażowany był sam Max Factor.

Jan Kochańczyk w książce "Filmowe kłamstwa i manipulacje, czyli sposób na pranie mózgu" przytacza opinię hollywoodzkiego charakteryzatora Richarda A. Bakera:
...makijażem można dodać każdemu aż 60 - 70 procent urody. Operatorzy filmowi, stosując odpowiednie oświetlenie, mogą dodać dalsze 10 procent. Dawniej to oni właśnie po mistrzowsku tuszowali braki urody Marleny Dietrich (jej „kaczy nos” nabierał cech greckiej doskonałości)...
W filmach z Dietrich stosowano specjalne oświetlenie górne, które maskowało wygląd nosa i dawało pod nim niezwykły efekt „cienia motylka". Podkreślano w ten sposób tajemniczy wygląd gwiazdy. Jej twarz na ekranie rzadko można zobaczyć z profilu. Kiedy już nie było innego wyjścia, pokazywano ją z odpowiedniego dystansu, aby linia nosa nie zakłócała wizerunku idealnego piękna. Sceny miłosne i dialogi wyglądały dosyć dziwacznie, gdy widz obserwował profil aktora, a obok niego twarz Marleny zawsze zwróconą frontem do kamery.

Kilka lat przed śmiercią Sternberg (zmarł w 1969 roku) podczas spotkania z młodymi filmowcami w Londynie zgodził się pokazać swoją technikę zdjęć. Zaprowadzono go do studia, postawiono przed kamerą jakąś dziewczynę. Sternberg ustawił światła i nagle:
Popatrzcie, ona wygląda naprawdę cudownie, zrobił z niej Marlenę - wyszeptał ktoś z ekipy...
Helena Hanfstaengl
I na koniec jeszcze jeden nos, który wprawdzie nie należał do olśniewającej gwiazdy Hollywood, ale dramatycznie (niestety) wpłynął na losy świata. Helen Hanfstaengl, brzydkawa pół-Niemka, pół-Amerykanka, miała podobno "wyrazistą twarz, bystre niebieskie oczy, włosy modnie zaczesane do tyłu i ubierała się tradycyjnie, ale szykownie". Adolf Hitler był nią zachwycony. Nic dziwnego, że w 1923 roku, ścigany przez policję po nieudanym puczu monachijskim, przyszły führer schronił się w jej domu. Był załamany tak bardzo, że wyciągnął pistolet i chciał się zastrzelić. Helen przekonała go, że są ludzie, którzy liczą na niego, wierzą,  iż to on uratuje kraj. Hitler oddał jej broń i poddał się policji. Amerykański dziennikarz Andrew Nagorski w książce "Hitlerland" napisał, że Helen Hanfstaengl, "w najgorszy możliwy sposób wpłynęła na bieg historii". Jej nos w pewien sposób jest współwinny śmierci milionów Europejczyków i niesłychanych zniszczeń...

A przecież wielu ludzi używa własnego nosa z dużo lepszym skutkiem. Nie tylko dla ludzkości, ale i dla swoich prywatnych celów. Tak, jak w tym zgrabnym wierszyku Antoniego Marianowicza:

Filmowe kłamstwa i manipulacjeNos był najmilszym mym kompanem
I niezawodną mą busolą.
On mi wskazywał zawsze trasę
I nastawienia ideolo...
On zastępował ucho, oko
I wśród organów dzierżył prym,
Więc zadzierałem go wysoko
I wszystko zawsze miałem w nim.
Węszymy, gdzie bessa, a gdzie hossa
Gdzie słuszna linia, dobry wikt!
Jeśli będziemy mieli nosa,
To nam po nosie nie da nikt!

Czy kogoś dziwi, że utrata nosa może być większą tragedią niż utrata twarzy? Czy ktoś jeszcze nie rozumie rozpaczy asesora kolegialnego Kowalewa*, który w nader niejasnych okolicznościach zgubił był swój nos:
... człowiek bez nosa - to diabli wiedzą co: ptak, nie ptak, obywatel, nie obywatel - nic tylko wziąć i wyrzucić przez okno...
 * * *
* bohater opowiadania Mikołaja Gogola "Nos"

Źródła:
"Nie dam sobie obciąć nosa - rzekła Gloria Swanson" - Tygodnik "Kino" 1930 nr 34
Zbigniew Pitera "Filmowy Sezam"
Jan Kochańczyk "Filmowe kłamstwa i manipulacje, czyli sposób na pranie mózgu"
http://notespoetycki.blogspot.com/2013/01/nos-kleopatry-samobojstwo-hitlera.html
http://punkanthropology.bloog.pl/id,5648579,title,Nos-Dietrich,index.html?smoybbtticaid=611f55