środa, 28 lutego 2018

Obijany urwis zjadł pasztet truflowy

Co mógłby powiedzieć zegar o swoim pochodzeniu, gdyby umiał mówić?
Jak to! Miałżeby mnie zbudować ten tępy rzemieślnik, mnie, co odmierzam czas, zaznaczam tak ściśle bieg słońca, powtarzam głośno godziny, które wskazuję! Nie, to niepodobieństwo!
25 grudnia (niektóre źródła podają, że było to 19 grudnia) 1709 roku w Saint-Malo w Bretanii urodził się Julien Offray de La Mettrie. Ten francuski lekarz i filozof, trochę dziś zapomniany jeden z czołowych materialistów XVIII wieku, został nazwany w XIX wieku „obijanym urwisem materializmu francuskiego”.

la mettrie
Zasłużył sobie na to miano niezwykłym talentem polemicznym i bezkompromisowością w głoszeniu poglądów. Temperament szermierza kazał mu rozdawać razy na lewo i prawo i czekać na niechybną reakcję zaatakowanych.

Wrogów miał wszędzie. Wydział lekarski Wszechnicy Paryskiej został przez niego dotkliwie sponiewierany licznymi satyrami i pamfletami, chłoszczącymi zacofanie, a nawet nieuctwo lekarzy paryskich. Kler wszystkich wyznań dzieło życia La Mettriego – traktat „Człowiek-maszyna” – uważał za wyjątkowo szkodliwą książczynę. Nawet wolnomyśliciele, tacy jak Wolter, Maupertuis czy Diderot nie mogli liczyć na żadne względy. La Mettrie ich poglądy krytykował równie bezceremonialnie, jak wywody teologów i idealistów.

Człowiek, który poświęcił życie na dowodzenie materialności natury ludzkiej, pierwsze wykształcenie zdobywał w religijnym kolegium jansenistowskim w Caen. Długo pozostawał pod wpływem teologii jansenistów. Potem zainteresowały go fizyka i medycyna. Kształcił się w słynnej wówczas szkole Boerhaave’a w Lejdzie. Tam zaczął kształtować się jego materialistyczny światopogląd. Jako lekarz praktykował w rodzinnym mieście Saint-Malo, potem został lekarzem wojskowym w Paryżu.

Praca medyka nie pochłonęła go jednak całkowicie. Czytał filozofów, obserwował pacjentów i wyciągał wnioski. W 1745 roku anonimowo wydał swoje pierwsze dzieło filozoficzne „Historia naturalna duszy”. Książka ta, jawnie głosząca materializm, została skonfiskowana i publicznie spalona w Paryżu. W następnym roku La Mettrie opublikował ironiczno-polemiczną rozprawę przeciw przedsiębiorczym lekarzom, którzy nie są zainteresowani nowymi zdobyczami nauki. Po opublikowaniu kolejnego krytycznego artykułu musiał opuścić Francję. Wyjechał do bardziej liberalnej Holandii, w której drukowano zakazane książki z całej Europy. Tu La Mettrie wydał, znowu anonimowo, książkę życia: „Człowiek-maszyna”. Wywołała ona burzę wśród obrońców ustalonych porządków. Wydawca został ukarany grzywną, a autor znów musiał uciekać, bo szybko odkryto jego nazwisko i groziło mu więzienie.

W obronie lekarza-filozofa stanął król pruski Fryderyk II, „monarcha oświecony”, który napisał nawet „Pochwałę La Mettriego”. Możemy przeczytać tam na temat „Człowieka-maszyny”:
Dzieło to, które musiało przejąć wstrętem ludzi, będących już z racji swego stanu jawnymi wrogami postępu rozumu ludzkiego, podniosło wszystkich kapłanów lejdejskich przeciwko autorowi: kalwini, katolicy i ewangelicy zapomnieli w owej chwili, że dzielą ich sprawy współistotności, wolności woli, msza rekwialna oraz nieomylność papieża – i połączyli się wszyscy celem prześladowania filozofa.
Znienawidzony przez Polaków, twórca pierwszego rozbioru Rzeczpospolitej, Fryderyk II zwany Wielkim, chętnie przyjął pod swój dach filozofa – „ofiarę klech”. Wrogowie niepokornego materialisty nie dawali jednak za wygraną. Na jego temat powstawały niezliczone kompromitujące opowieści. Najczęściej dotyczyły rzekomo szczególnie wyuzdanego trybu życia La Mettriego, „lubieżnego wyznawcy Epikura”.

Jedyny konsekwentny ateista na dworze pruskim, bezwzględny krytyk kleru, filozofów i idealistów, wiedział, że jest otoczony przez wrogów. Obawiał się, że pewnego dnia zostanie usunięty za swoją filozoficzną odwagę, padnie ofiarą „złości pobożnych”. Duchowni oraz konserwatyści nienawidzili La Mettriego przede wszystkim za jego śmiałe, doskonale udokumentowane wywody, podważające obowiązujący światopogląd, który dał im władzę. Wykazywał ten lekarz-filozof, na przykład, brak pozytywnego oddziaływania religii na społeczeństwo:
Ponieważ możemy powiedzieć na podstawie licznych doświadczeń, że religia nie pociąga za sobą bezwzględnej uczciwości, to z tych samych powodów mamy prawo sądzić, że ateizm jej jej nie wyklucza.
W oparciu o swoje obserwacje, doświadczenie lekarskie oraz wiedzę fachową La Mettrie dowodził, że wszelkie czynności przypisywane zwykle duszy zależą w istocie od funkcjonowania ciała. Podważał tym samym powszechne jeszcze przekonanie o istnieniu nieśmiertelnej duszy, podstawie chrześcijańskiego porządku świata. Człowieka przedstawiał, jako skomplikowany mechanizm stworzony przez naturę, ściśle powiązany ze światem przyrody:
Jesteśmy podobni do zegara (…) który mówiłby na przykład tak: „Jak to! Miałżeby mnie zbudować ten tępy rzemieślnik, mnie, co odmierzam czas, zaznaczam tak ściśle bieg słońca, powtarzam głośno godziny, które wskazuję! Nie, to niepodobieństwo!” Tak samo pogardzamy, niewdzięczni, ową, że użyję wyrażenia chemików, wspólną macierzą wszystkich królestw przyrody. Wyobrażamy sobie albo raczej zakładamy istnienie przyczyny wyższej od tej, której wszystko zawdzięczamy i która stworzyła wszystko w sposób zaiste niepojęty. Nie, materia jest rzeczą nędzną tylko dla oczu prostaków, którzy jej nie dostrzegają w najwspanialszych jej tworach. Przyroda nie jest bynajmniej ograniczonym rzemieślnikiem. Stwarza miliony ludzi z większą łatwością i upodobaniem, niż zegarmistrz wysilający się nad zbudowaniem bardzo skomplikowanego zegara…
La Mettrie zmarł w Berlinie 11 listopada 1751 roku, mimo dobrego stanu zdrowia. Rzekomo wskutek własnego nieumiarkowania, po zjedzeniu zbyt dużej ilości pasztetu truflowego. W sumie w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak prawdziwy ateista odmówił spowiedzi przed śmiercią.

Przeciwnicy materializmu La Mettriego bawili się przez ponad sto lat dowcipami, które napisał o nim Wolter. Najśmieszniejszy był chyba ten o marnej maszynie, którą unieruchomił jeden pasztet. Ale sam Wolter był też autorem opinii, że „La Mettrie byłby zbyt niebezpieczny, gdyby nie był szalony”. Aby przestał być niebezpiecznym, należało go zrobić szaleńcem albo zabić… Nic dziwnego, skoro napisał takie rzeczy:
W dziedzinie badania przyrody jesteśmy jak krety: przebywamy takie tylko przestrzenie, jak to zwierzę, i jedynie pycha nasza zakreśla granice temu, co nie ma granic. (...)
Niechaj (...) nikczemne pospólstwo myśli sobie inaczej, niechaj śmie twierdzić, iż nie ma prawości bez wiary w objawienie – słowem, iż potrzeba którejkolwiek bądź innej religii niż religia naturalna! O nędzy! O litości! I jakież to dobre mniemanie wpaja nam każdy o swojej religii! Nie zabiegamy tutaj o poklask gminu. Kto wznosi w swym sercu ołtarz zabobonowi, ten jest urodzonym bałwochwalcą, pozbawionym poczucia cnoty.

poniedziałek, 5 lutego 2018

Diogenes chodzi z latarnią

Kiedy Żydom skończyły się pieniądze, ich opiekunowie i gospodarze zaczęli mordować...

W maju 1944 roku niemiecki sąd specjalny skazał polską rodzinę spod Zelowa na karę śmierci za ukrywanie, a następnie wymordowanie rodziny Żydów. Choć było to sprzeczne z oficjalną wykładnią narodowego socjalizmu, głoszącą, iż Żydzi jako "podludzie" byli "największymi biologicznymi wrogami niemieckiej rasy panów".

Późną jesienią 1943 r. funkcjonariusz policji niemieckiej z Zelowa otrzymał anonimowy donos o skrytobójczym wymordowaniu rodziny żydowskiej przez polskich chłopów. Oto jego fragmenty:

[...] przybyliśmy przed akcją wysiedleńczą do Lipińskich [Zgodnie z polskimi przepisami o ochronie danych osobowych personalia skazanych za zabójstwo Polaków zostały zmienione.] do wsi Firlej, gmina Kluki, i byliśmy ukrywani pod sianem. Przygotowano [nam] kryjówkę, w której pozostawaliśmy u L[ipińskich] do 19 lipca 1943 r. Kiedy jednak Lipińscy wymówili nam udzielenia schronienia, zaczęli nas mordować. Miało to miejsce 19 lipca 1943, wówczas [Elżbieta] Lipińska wieczorem przyszła z jedzeniem i powiedziała, że [jej] córka Marysia przyniosła dobre wiadomości z Zelowa. Zawołali nas do mieszkania i tam zamordowali Herszlika Brajtbarta, technika dentystycznego, z jego żoną Helą Brajtbart i dzieckiem [...] oraz Mordkę Brajtbarta [...]. Jako dowód podaję szczegół, że zamordowane dziecko zostało [...] zakopane między ścianą szczytową stodoły a ubikacją na wysokości siódmej belki".
W toku dochodzenia okazało się, że autorem donosu był ojciec dwóch zabitych Żydów, Moszek Brajtbart. Jego denuncjacja zapoczątkowała śledztwo w tej sprawie, a następnie proces sądowy przed niemieckim Sądem Specjalnym w Łodzi (Sondergericht in Litzmannstadt), który zakończył się 2 maja 1944 r. wyrokiem skazującym dwoje Polaków na karę śmierci oraz jednego na dwa lata więzienia karnego za bestialskie zamordowanie czterech osób pochodzenia żydowskiego.

Lipińscy znali Brajtbartów jeszcze sprzed wojny. Łączyły ich raczej luźne kontakty o charakterze handlowo-usługowym, niż towarzyskie. Żydzi zaopatrywali się w gospodarstwie rolnym Lipińskich we wsi Firlej w torf, ci zaś byli stałymi klientami Herszlika Brajtbarta, technika dentystycznego z zawodu, oraz jego brata Mordki Brajtbarta - szewca. Po wybuchu wojny kontakty obu rodzin nie urwały się. Nawet w czasie gdy Brajtbartowie dostali się do getta w Zelowie* Elżbieta Lipińska nadal bywała ich częstym gościem, prowadząc z nimi handel wymienny, głównie żywnością.

Przy okazji jednej z wizyt latem 1942 roku Herszlik Brajtbart, pod wpływem docierających do Zelowa niepokojących informacji o tragicznych losach ludności żydowskiej masowo deportowanej na skutek likwidacji gett w Kraju Warty, zwrócił się do Elżbiety Lipińskiej z prośbą o ukrycie za opłatą siebie i swojej najbliższej rodziny w jej gospodarstwie w Firleju. Pomimo związanego z tym niebezpieczeństwa Polka zgodziła się udzielić schronienia żydowskim znajomym w przypadku ich bezpośredniego zagrożenia. Przed wysiedleniami z getta zelowskiego zorganizowała z synem Romanem transport rzeczy osobistych Brajtbartów i ich ucieczkę z getta do kryjówki po "stronie aryjskiej". Wraz z Herszlikiem Brajtbartem getto opuścili wszyscy jego najbliżsi: żona Hela, brat Mordka, ojciec Moszek oraz bratanek tego ostatniego, również Mordka. Przy przeprowadzce pojawiły się jednak pierwsze problemy. Pamiętając o umowie zawartej w Zelowie, Polacy przygotowali kryjówkę w stodole pod sianem jedynie dla najbliższej, czteroosobowej rodziny Herszlika Brajtbarta i kategorycznie odmówili schronienia towarzyszącemu im bratankowi ojca, tłumacząc, iż nie ma dla niego miejsca. Wobec zdecydowanej postawy rodziny Lipińskich Mordka Brajtbart obiecał w końcu, że opuści Firlej i uda się w rodzinne strony, w okolice Strzyżewic, gdzie poszuka dla siebie schronienia. Nie dotrzymał jednak słowa i w rzeczywistości zamieszkał razem z resztą rodziny w gospodarstwie w Firleju, ukrywając się przed Lipińskimi.

W tym miejscu należy zaznaczyć, iż mąż Elżbiety, Kazimierz, najprawdopodobniej nic nie wiedział o pobycie Żydów, gdyż rodzina zataiła przed nim ten fakt. Nie było to trudne, ponieważ był on już sędziwym i schorowanym człowiekiem, który prawie nie opuszczał swojego pokoju, nie interesując się zbytnio tym, co dzieje się w gospodarstwie. Posiłki dla Żydów dostarczali do stodoły na zmianę Elżbieta i jej dzieci, Roman i Maria, oraz pracujący u nich dorywczo w gospodarstwie kuzyn Zdzisław. Brajtbartowie przychodzili również czasami wieczorami w tajemnicy przed Kazimierzem Lipińskim do mieszkania na posiłki.
firlej

Jak wynika z akt sprawy, Polacy nie utrzymywali Brajtbartów bezinteresownie. Wiele wskazuje na to, że godząc się na ukrywanie Żydów, byli nastawieni głównie na czerpanie korzyści materialnych. Od początku ich pobytu żądali regularnej i stale rosnącej zapłaty za wikt, m.in. w obcych walutach, kosztownościach lub rzeczach osobistych. ** Na przykład początkowo Brajtbartowie za ćwierć kilograma masła musieli płacić 10 RM, potem żądano od nich 15 RM, cena zaś za tytoń wzrosła z 5 do 8 RM, itd. Nic więc dziwnego, że przy tak merkantylnej postawie Lipińskich ich nastawienie do Brajtbartów zmieniło się diametralnie od chwili, gdy tym ostatnim zabrakło środków na pokrycie wygórowanych roszczeń "opiekunów". Odtąd sytuacja Brajtbartów systematycznie się pogarszała.

Początkowo Polacy, nie wierząc, że Żydom skończyły się już oszczędności, starali się wymusić dalsze należności przez wstrzymanie dostaw żywności. Kiedy okazało się, że ukrywani naprawdę nic już nie mają, Lipińscy zaczęli traktować Żydów jak intruzów, których za wszelką cenę należało się pozbyć. Pierwszą ofiarą takiej postawy gospodarzy padło nowo narodzone dziecko Brajtbartów, które przyszło na świat 10 stycznia 1943 r. Podczas prowadzonego później przez policję niemiecką przesłuchania Moszek Brajtbart tak opisał podstępne zamordowanie swojego wnuka: ***

W chlewie moja synowa pozostawała około 10 dni. Potem wróciła wraz z dzieckiem z powrotem do stodoły. Od czasu do czasu wieczorami synowa chodziła do domu rodziny Lipińskich umyć dziecko. Po dwóch czy dwóch i pół miesiącach, kiedy moja synowa była z dzieckiem w mieszkaniu, pani [Elżbieta] Lipińska wyraziła pogląd, że dziecko może zostać. Miało być karmione butelką. Moja synowa zostawiła tam dziecko. Kiedy robiłem jej wyrzuty [z tego powodu], poszła następnego wieczora do mieszkania i poprosiła o jego oddanie. Pani Lipińska odmówiła, twierdząc, że jest ono takie śliczne i grzeczne, że może zostać spokojnie [w domu]. Następnego popołudnia pani Lipińska przyszła do nas do kryjówki i powiedziała: "Dziecko nie żyje". Kiedy moja synowa zaczęła płakać, powiedziała: "Uspokój się, już po wszystkim". Kiedy ojciec dziecka, mój syn Herszlik, spytał, co mu dolegało, Lipińska odpowiedziała: "Dziecko miało konwulsje". [...] W nocy, około godziny 11.00, Lipińska przyszła do stodoły i zawołała nas na zewnątrz. W starym, białym ręczniku miała dziecko [...]. Wieczorem za chlewem, przed ubikacją wykopałem dół [...] i złożyłem dziecko do grobu.
Wkrótce Polacy postanowili pozbyć się również pozostałych Żydów. Początkowo liczyli na to, że wystarczą prośby o poszukanie innego schronienia i Brajtbartowie w końcu sobie pójdą. Nie było to jednak takie proste, gdyż Żydzi świetnie zdawali sobie sprawę, że po wyczerpaniu się pieniędzy ich sytuacja stała się beznadziejna, a szukanie nowego schronienia wiązało się ze zbyt wielkim ryzykiem. Świadoma tego musiała być również Lipińska, lecz pomimo to w dalszym ciągu bezskutecznie usiłowała wymóc na Mordce Brajtbarcie dobrowolne opuszczenie gospodarstwa.

W tej sytuacji ojciec Mordki, Mosze Brajtbart, aby nie zadrażniać i tak już napiętych stosunków, postanowił sfingować własne odejście. Poprosił Lipińskich o wyprowadzenie go na drogę do rodzinnej miejscowości, jednak tuż po pożegnaniu się z towarzyszącym mu Romanem chyłkiem podążył z powrotem jego śladem, z zamiarem ukrycia się u swych najbliższych wzorem bratanka. Kiedy cała sprawa się wydała, Mosze wymyślił naprędce historię, że przyszedł się pożegnać z dziećmi, ponieważ wyrusza w daleką drogę w poszukiwaniu pracy, obiecując przy tym również, że jak tylko ją zdobędzie, ściągnie do siebie całą rodzinę. Po tej deklaracji ponownie został wyprowadzony na drogę przez Romana i powtórnie po kryjomu za nim wrócił. Odtąd przebywał w pobliżu gospodarstwa Lipińskich i tylko w nocy wślizgiwał się do stodoły, gdzie nocował ze swoimi bliskimi.

Podobne "wpadki" miał również bratanek Moszego - Mordka, który został zauważony w okolicy stodoły przez Romana. Tłumaczył się wówczas, że przyszedł jedynie odwiedzić rodzinę. Roman odprowadzał go, tak jak jego stryja, do drogi prowadzącej w ich rodzinne strony, ale on również zawsze wracał w tajemnicy przed Lipińskimi. Tak więc Polacy nie byli pewni, czy w ich gospodarstwie zamieszkuje pięcioro, czy troje Żydów. Dodatkowe zaniepokojenie Lipińskich wzbudzał fakt, iż sytuacja wymknęła im się spod kontroli, a swobodne poruszanie się Brajtbartów po okolicy i ciągłe odwiedziny u reszty rodziny w stodole w każdej chwili mogły sprowadzić na wszystkich nieszczęście. W tej sytuacji zdesperowani Lipińscy postanowili ostatecznie rozprawić się z niewypłacalnymi "intruzami".

19 lipca 1943 r. około godziny 22 doszło do skrytobójczego mordu na ukrywających się członkach rodziny Brajtbartów, Herszliku, jego żonie Heli oraz Mordce. Elżbieta Lipińska w trakcie przesłuchania na posterunku policji niemieckiej następująco zrelacjonowała przebieg wydarzeń:
Zamordowania tychże [Żydów] dokonaliśmy [we dwójkę,] mój syn i ja. Poszłam do stodoły i poprosiłam Żydów, ażeby przyszli pomóc mojemu synowi Romanowi [w noszeniu wody], ponieważ skaleczył się w rękę. Wówczas przyszedł najpierw Żyd [Mordka Brajtbart, z zawodu] szewc do stajni i tam został ogłuszony i powieszony przez Romana. Poszłam wtedy do stodoły i powiedziałam, że jeszcze jeden musi przyjść pomóc. Przyszedł następnie żydowski technik dentystyczny [Herszlik Brajtbart] do stajni i tam również został uderzony i powieszony przez mojego syna Romana. Potem zwabiłam Żydówkę [Helę Brajtbart] ze stodoły, którą [to kobietę] także uderzył Roman. Zaciągnęłam jej pętlę na szyi. Potem Roman i ja wywlekliśmy Żydów na pole i tam pogrzebaliśmy. [...] Moja córka Marysia stała podczas mordowania Żydów na czatach. Plan zamordowania Żydów pochodził ode mnie i został zaakceptowany przez mojego syna Romana.
Lipińscy nie wiedzieli, że dwóch członków rodziny Brajtbartów, którzy mieszkali potajemnie w ich stodole, domyślało się przebiegu tragicznych wydarzeń. Choć przebywali oni w momencie morderstwa poza kryjówką, byli jednak na tyle blisko, by nabrać słusznych podejrzeń, że coś się wydarzyło. Zaniepokoiły ich docierające do nich odgłosy uderzeń oraz rozsypywanie przez Elżbietę słomy wokół stodoły w celu zatarcia śladów. Złe przeczucia potwierdziły się, gdy wrócili do kryjówki i nie zastali swoich bliskich ani ich rzeczy. Aby wyjaśnić tę sprawę, udali się o świcie do mieszkania Lipińskich, co Moszek Brajtbart zrelacjonował potem następująco:
Zapukałem do okna. Przyszła do okna Marysia [...], za nią pani [Elżbieta] Lipińska i Roman. Kiedy zacząłem krzyczeć, gdzie są moje dzieci, co im zrobiliście, ci odpowiedzieli, że dzieci wyszły od nich trzy tygodnie temu. Wówczas powiedziałem: "To jest kłamstwo, ponieważ jeszcze kilka godzin temu byłem z nimi w kryjówce. Jeśli je zabiliście, powiedzcie mi [...]". Wtedy Marysia zwróciła się do swojej matki: "No powiedz im". Kiedy ta milczała, powiedziałem: "Idę na policję". Marysia chwyciła mnie za ubranie, a ja zacząłem krzyczeć. Marysia powiedziała: "Chciałabym ci powiedzieć, że twoje dzieci są już w niebie. Chcesz iść na policję i przyczynić się do śmierci ośmiu osób?" Odpowiedziałem: "Nie wiem".
Obaj Brajtbartowie świadomi byli swojej bezsilności. Pomimo ewidentnej, bestialskiej zbrodni, która domagała się ukarania, musieli wybierać między dążeniem do zadośćuczynienia sprawiedliwości, co mogło zakończyć się dekonspiracją oznaczającą dla nich zgubę, a rezygnacją z ukarania zbrodniarzy. W tej sytuacji początkowo zwyciężył instynkt samozachowawczy. Brajtbartowie zwrócili się więc do Lipińskich, by oddali im część ukrytych przez Marię rzeczy należących do ich bliskich, i zdecydowali się odejść do lasu. Potem wrócili do gospodarstwa, gdzie Elżbieta poczęstowała ich kawą, chlebem i zupą, siląc się nawet na słowa "pocieszenia":
[Twierdziła, że] powinniśmy być spokojni, gdyż już jest po wszystkim, oni już nie żyją. Ona [deklarowała, że] będzie nas wspomagać. Przyniosła z domu jeszcze 300 RM, których jednak nie wziąłem. Zaoferowała nam, żebyśmy codziennie wieczorem przychodzili ukryć się w stodole. Odmówiłem, ponieważ bałem się. W rzeczywistości jednak wiele wieczorów spędzaliśmy w przybudówce stodoły.
Brajtbartowie nie mieli jednak złudzeń co do prawdziwych intencji gospodyni, skoro pod koniec sierpnia 1943 r. postanowili ostatecznie oddalić się od gospodarstwa w Firleju, gdyż przypominało im ono o tragicznych losach najbliższych. Zdawali sobie bowiem sprawę, że są niewygodnymi świadkami wydarzeń, które sprawcy woleliby za wszelką cenę utrzymać w tajemnicy. Brajtbartowie, wiedząc, do czego zdolni są ich "opiekunowie", bali się u nich pozostać. Nie chcieli narażać się na ryzyko podzielenia losu swoich bliskich.

Udali się więc w okolice Strzyżewic, gdzie przez kilka tygodni skutecznie ukrywali się w stodołach. Dopiero wówczas zaczęli wysyłać za pośrednictwem Polaków donosy na policję, dokładnie przedstawiając okoliczności mordu. To właśnie te listy zapoczątkowały wszczęcie śledztwa w tej sprawie. Dzięki szczegółowym informacjom policja 25 i 26 października dokonała wstępnej rewizji w gospodarstwie Lipińskich i odnalazła zwłoki niemowlęcia oraz uzyskane od Żydów kosztowności, ukryte przez Elżbietę w zakopanych butelkach. Szczątki pozostałych zamordowanych odkryto później.

26 października 1943 roku aresztowano wraz z Elżbietą jej najbliższych: synów Romana i Mieczysława oraz męża Kazimierza, tylko córce Marii udało się zbiec. Dalsze szczegóły morderstwa ujawnił Moszek Brajtbart, zatrzymany 14 marca 1944 roku przez posterunkowego w drodze do Zelowa. Moszek w obszernych zeznaniach rzucił inne światło na przedstawiane przez Elżbietę wersje tragicznych wydarzeń, w których za wszelką cenę starała się umniejszyć rolę swojej rodziny w zabójstwie Brajtbartów, oskarżając o inspirację i udział w nim osoby postronne. Dzięki temu możliwe jest dziś zweryfikowanie kilkakrotnie zmienianych zeznań Elżbiety, co pozwala na dokładniejsze odtworzenie przebiegu wydarzeń.
W ogłoszonym 17 kwietnia 1944 roku akcie oskarżenia zarzucano Elżbiecie, Romanowi i Kazimierzowi Lipińskim udzielenie schronienia Żydom oraz popełnienie bestialskiego morderstwa z niskich pobudek na trzech osobach. Wyrok Sądu Specjalnego zapadł 2 maja 1944 roku. Elżbieta i Roman Lipińscy zostali skazani na podstawie artykułu I punkt 3 Specjalnego Prawa Karnego dla Polaków i Żydów za działanie na szkodę narodu niemieckiego przez udzielenie
schronienia Żydom i złamanie w ten sposób rozporządzenia dotyczącego nakazu przebywania ludności żydowskiej w "dzielnicach zamkniętych" oraz na podstawie paragrafów 211, 47 niemieckiego kodeksu karnego (Strafgesetzbuch für das Deutsche Reich) za wspólne popełnienie morderstwa na karę śmierci. W przypadku Kazimierza Lipińskiego uwzględniono okoliczności łagodzące, a więc fakt, iż nie miał wpływu na to, co dzieje w gospodarstwie, oraz zaawansowany wiek oskarżonego, liczącego wówczas 76 lat. Wymierzono mu w związku z tym karę dwóch lat pozbawienia wolności w obozie karnym****

Po ogłoszeniu wyroku Elżbieta Lipińska wycofała się ze wszystkich swoich dotychczasowych zeznań i 6 maja 1944 roku złożyła wniosek o zamianę kary śmierci na karę pozbawienia wolności, uzasadniając go następująco:
Nie byłam przy zabójstwie, słyszałam tylko, że Żydzi byli bici, i potem uciekłam.
Namiestnik Kraju Warty i jednocześnie prokurator generalny, Arthur Greiser nie skorzystał z prawa łaski. 22 maja 1944 r. wyrok został wykonany przez powieszenie.

Opisana tu sprawa sądowa rodziny Lipińskich o skrytobójcze wymordowanie ukrywających się u nich Żydów rzuca nowe światło na działanie nazistowskiego wymiaru "sprawiedliwości" oraz na stosunki polsko-żydowskie w czasie II wojny światowej. Przede wszystkim dziwić może fakt postawienia przed Sądem Specjalnym i skazania na karę śmierci Polaków, czyli "aryjczyków", za mord na Żydach, oficjalnie przecież wyjętych spod nazistowskiego prawa, którzy w świetle ideologii państwowej byli tylko przeznaczonymi na zagładę "podludźmi". Jak więc Sąd Specjalny w Łodzi uzasadnił fakt skazania na najwyższy wymiar kary Lipińskich oraz co spowodowało, iż zaangażowano tak wiele środków i ludzi do dochodzenia praw nieżyjących już Żydów?

Pierwsza część uzasadnienia wyroku zasadniczo nie odbiega od retoryki powszechnie stosowanej przez nazistowski wymiar "sprawiedliwości" na terenach okupowanej Polski:
Według ustaleń [sądu] oskarżeni, jako Polacy na wschodnich terenach przyłączonych do Rzeszy, nie zastosowali się do niemieckich praw i wydanych specjalnie dla nich rozporządzeń niemieckich instytucji państwowych. Wiedzieli oni o tym, że Żydzi zostali odizolowani w zamkniętych dzielnicach mieszkaniowych i nie wolno im było przebywać w innych miejscach Kraju Warty. Pomimo tego wszyscy troje oskarżeni złamali to rozporządzenie i udzielili Żydom schronienia, przez co działali na szkodę narodu niemieckiego i popełnili wykroczenie przeciwko artykułowi I punkt 3 Specjalnego Prawa Karnego dla Polaków. Ukrywanie Żydów poza zamkniętymi dzielnicami mieszkaniowymi stanowi wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego i musi być za wszelką cenę zwalczane. Okazało się bowiem, że to właśnie tacy [ukrywający się] Żydzi tworzą bandy i dotkliwie naruszają porządek w okolicznych wsiach".
Powyższe uzasadnienie ukazuje możliwości instrumentalnego wykorzystania nazistowskiego prawa na ziemiach wcielonych, które właśnie z powodu swego bardzo ogólnikowego charakteru świetnie nadawało się do dowolnego "naciągania" i ferowania w praktycznie każdej sprawie bardzo surowych wyroków, aż do kary śmierci włącznie. Tak więc, choć na tych terenach, w odróżnieniu od Generalnego Gubernatorstwa, nie istniał przepis wyraźnie zakazujący ludności polskiej udzielania pomocy Żydom pod sankcją kary śmierci, faktycznie ją stosowano, powołując się na łamanie rozporządzeń nakazujących izolację ludności żydowskiej w "dzielnicach zamkniętych". Sąd, argumentując, że Lipińscy poprzez udzielanie pomocy Żydom działali na szkodę panującego na terenach wcielonych do Rzeszy niemieckiego porządku prawnego, musiał tylko uzasadnić znaczną szkodliwość tego czynu, aby móc orzec najwyższy wymiar kary. W tym celu posłużono się argumentem o rzekomym zagrożeniu ze strony zorganizowanych "band" żydowskich, działających w okolicach wiejskich. Fakt, iż twierdzenie to nie znajdowało żadnego odbicia w realiach panujących na terytorium wcielonym do Rzeszy, dla wymiaru "sprawiedliwości" nie miał znaczenia. Sąd Specjalny odwołał się tym samym w uzasadnieniu do zakorzenionych od dawna stereotypów, już wcześniej skutecznie wykorzystanych do masowych eksterminacji całych siedlisk żydowskich, choćby w czasie kampanii 1941 roku na Wschodzie.
getto zelów


Dopiero ostatnia część uzasadnienia wyroku wprowadza prawdziwie sensacyjne elementy, stojące w jawnej sprzeczności zarówno z ideologią nazistowską, jak i hitlerowską praktyką eksterminacji ludności żydowskiej:
Oskarżeni Elżbieta Lipińska i Roman Lipiński musieli zostać potraktowani jako mordercy z paragrafu 211 niemieckiego kodeksu karnego, ponieważ pozbawili życia ludzi, aby zakamuflować popełnione przez siebie przestępstwo karne. Według paragrafu 211 ustęp 1 kodeksu karnego, morderca z zasady podlega zaś karze śmierci.
Skazanie Polaków za zamordowanie Żyda było sprzeczne z oficjalną wykładnią narodowego socjalizmu, głoszącą, iż Żydzi jako "podludzie" byli "największymi biologicznymi wrogami niemieckiej rasy panów". Wyrok Sądu Specjalnego stanowił również głęboki dysonans wobec codziennej praktyki antyżydowskich akcji eksterminacyjnych przeprowadzanych w majestacie nazistowskiej "praworządności" na całym okupowanym Wschodzie przez funkcjonariuszy SS i policji, które zaplanowane były na najwyższych szczeblach państwowych jako "ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej". Przypadek sądowego skazania polskich morderców wyjętych spod prawa Żydów skłania więc do zastanowienia, czy był on wynikiem wyjątkowo represyjnej polityki okupanta wobec Polaków, czy też raczej regułą prawną, mającą zastosowanie wobec wszystkich "aryjczyków" bez względu na narodowość.
*Getto w Zelowie powstało w 1941 r. Było to tzw. getto otwarte - nie zostało odgrodzone od reszty miasta, ale obowiązywał bezwzględny zakaz przekraczania jego granic. Pod koniec 1941 r. znajdowało się w nim około 6 tys. Żydów, z których część pochodziła z pobliskich miejscowości. Likwidacja getta w Zelowie nastąpiła w sierpniu 1942 r. Zelów znajdował się na obszarze ziem wcielonych do Rzeszy.

**Jak wynika z wykazu rzeczy skonfiskowanych w wyniku inspekcji policji w gospodarstwie Lipińskich, Polacy otrzymali od Brajtbartów co najmniej następujące kosztowności: jeden zegarek męski marki Moser, jedną obrączkę brylantową, jeden damski złoty zegarek wysadzany trzema kamieniami, złoty łańcuszek (2 metry długości), cztery banknoty po 5 dolarów (AP Łódź, SgŁd, 2752,Sprawozdanie końcowe policji z dochodzenia w sprawie zabójstwa, 4 II 1944 r., k. 44).  Z zeznań Moszka Brajtbarta wynika natomiast, że Brajtbartowie przekazali Lipińskim następujące rzeczy: dwa męskie płaszcze, dwa damskie płaszcze, dwa ubrania damskie, dwie pary butów, jeden kołnierz futrzany, jedną parę butów damskich, 80 dolarów, trzy obrączki z brylantami, dwa złote zegarki damskie, jedna obrączkę platynowa z dwoma brylantami, jeden długi złoty łańcuszek, dwa funty brytyjskie, około 1000 RM (AP Łódź, SgŁd, 2752, Protokół przesłuchania Moszka Brajtbarta, 18 III 1944 r., k. 140-143).

***Inną wersję zabójstwa niemowlęcia podała Elżbieta Lipińska, która podczas przesłuchania na policji twierdziła, że zostało ono tuż po narodzinach zamordowane i pochowane przez ojca Herszlika Brajtbarta. Z tych i innych zeznań wyraźnie wynika, że Elżbieta usilnie próbowała "podzielić" się winą z osobami spoza rodziny Lipińskich. Nie przewidziała jednak, że Moszek Brajtbart złoży doniesienie na posterunku policji o popełnionej zbrodni, a później również obszerne zeznania w tej sprawie.

****Kazimierz Lipiński przebywał w więzieniu karnym w Sieradzu. W związku z zaawansowanym wiekiem i licznymi schorzeniami administracja więzienia zwróciła się z zapytaniem do prokuratora generalnego Kraju Warty w sprawie możliwości skrócenia wymiaru kary. W odpowiedzi podkreślono, że wariant ten nie wchodzi w rachubę, a Kazimierz Lipiński ma pozostać w więzieniu w Sieradzu i odbyć pełny wymiar kary. Przeżył i po wojnie powrócił do rodzinnej miejscowości.

Źródło: Dorota Siepracka: Mordercy Żydów przed nazistowskim Sądem Specjalnym w:
Pamięć i Sprawiedliwość 3/2 (6).

* * * 

Człowiek był. Spoczął pod darnią / Tłuszcza zalewa świat cały / Diogenes chodzi z latarnią.
[Leopold Staff]

Zapytany, dlaczego spaceruje po mieście z zapaloną latarnią starożytny myśliciel miał odpowiedzieć: "szukam człowieka". Jeśli podczas pokoju trudno o człowieczeństwo, to co mówić o czasach tak okrutnych jak okupacja niemieckich nazistów...

niedziela, 4 lutego 2018

Suchary sprzed stulecia

Humor, który dziś nie śmieszy... W roku 1915 trwała wojna, zwana wówczas Wielką Wojną. Jednak po dwudziestu latach jej "wielkość" musiała ustąpić miejsca kolejnej o nieznanej dotąd skali. Stąd konflikt w latach 1914-1918 obecnie znany jest jako I wojna światowa. Od sierpnia 1914 na ziemiach zamieszkanych w większości przez Polaków, trwały bitwy i potyczki między wojskami rosyjskimi, a niemiecko-austriackimi. Rosjanie bez walki oddali tylko zachodnią rubież swojego imperium z miastem gubernialnym Kaliszem. Walki o Łódź zwane Bitwą Łódzką, albo „małą bitwą narodów”, pozostały w zasadzie nierozstrzygnięte, ale Rosjanie 6 grudnia musieli wycofać się z Łodzi, za linię Bzury i Rawki.
Pod koniec grudnia front stabilizuje się przechodząc tymczasowo w wojnę pozycyjną. Warszawa po raz pierwszy była zagrożona atakiem Państw Centralnych już we wrześniu tego samego roku, ale Rosjanie zdołali wtedy odeprzeć natarcie armii Hindenburga. Teraz została odcięta od zachodnich guberni części Królestwa Polskiego. Stąd wynikały zapewne kłopoty komunikacyjne pana Adolfa zdecydowanego na małżeństwo z panną Zofią. Miasto systematycznie bombardowały niemieckie sterowce, ale bez większych efektów, więc szklarze nie mieli takich dochodów, na jakie liczyli...
Sytuacja na froncie zmieniła się na korzyść Niemców w maju 1915 roku. Po serii bitew Warszawa znalazła się w wybrzuszeniu frontu i pod koniec czerwca rosyjskie dowództwo zdecydowało wycofać się na linię Niemen-Bug. 5 sierpnia niemieccy żołnierze wkroczyli do Warszawy. W grudniu 1915 roku wojska niemieckie i austriackie zajęły już całe Królestwo Polskie. Rosjanie zostali wypchnięci za linię przebiegającą od Zatoki Ryskiej przez Baranowicze, Tarnopol, po Kamieniec Podolski na brzegach Dniestru. Okupanci prowadzili politykę rabowania wszystkiego, co mogło być przydatne do utrzymania armii. Praktyczna rada, by kupować fortepiany z grubymi nogi pozostała aktualna. Przy czym nie należało zapominać, że dotyczyło do także stołów i innych ruchomości...