środa, 24 stycznia 2018

Wyrównanie dla kata

Łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Jednym daruje życie, innym pensję zabiera...
Źródło: Głos Poranny, styczeń 1936

Wszyscy jesteśmy odwróceni...

To nie fotografia jest winna, że piękno przemija. Nie obarczajmy jej winą za zło i przemijanie tego świata...

Tuż obok budynku miejskiego muzeum, na rynku w Ostrzeszowie stanęła niezwykła ekspozycja. Ogromne zdjęcia przedstawiające ruiny zabytkowych dworów i obiektów przemysłowych przypominają, że Ostrzeszów i powiat ostrzeszowski mają długą i barwną historię. Tylko, że jest ta historia w dużej mierze zapomniana i lekceważona.

Pierwsza wzmianka źródłowa o mieście Ostrzeszowie pochodzi z 1283 roku, więc prawa miejskie musiał otrzymać przed tą datą. Za panowania Kazimierza Wielkiego w XIV wieku miasto ufortyfikowano, wzniesiono zamek i mury obronne. W XVI stuleciu rozwijały się w Ostrzeszowie rzemiosło i handel. W następnym wieku potop szwedzki przyniósł zniszczenia i wyludnienie miasta. Po II rozbiorze Polski w 1793 roku Ostrzeszów znalazł się pod panowaniem Prus, a w latach 1807–1815 w granicach Księstwa Warszawskiego. Po wojnach napoleońskich miasto wróciło do państwa pruskiego, pod nazwą Schildberg. Wiek XIX był okresem rozwoju gospodarczego i demograficznego Ostrzeszowa. Z tych czasów pochodzi wiele zabytkowych obiektów, które dziś popadły w ruinę. Jednym z przykładów jest drewniany dwór w Rojowie zbudowany na przełomie XVIII i XIX wieku. Po II wojnie światowej stał się własnością skarbu państwa. Obecna ruina należy do prywatnego właściciela.

dwór giżyceWystawa nosząca oryginalną nazwę "Miejsca wrażliwe okolicy autentyzmu" jest dziełem Stowarzyszenia Regionalny Ośrodek Dokumentacji WIEŻA 1916, które wydało również album o tej samej nazwie (link do albumu).
Fotografie zapomnianych i zniszczonych obiektów są w tym niezwykłym wydawnictwie zestawione z fragmentami oryginalnej prozy i nastrojowej poezji różnych autorów.
Dom kruszał nieubłaganie. Letnie zawieje wstrząsały nim. Piaszczysty pył zanosił wyrwy w ścianach. Potem, w słoneczne, ciche dni piasek osypywał się z cieniutkim szelestem, rozmywając skruszałą i wyschłą glinę. Jesienne deszcze potem, nabrzmiałe wodą grudy osuwały w dół. Dziury już na przestrzał… Dach zsuwał się z rozchwierutanych wsporników. Wietrzna burza targnęła nim, wzniósł się, roznosząc komin; potem opadł, na wpół rozpruwając sufit i więznąc w nim koślawo.

Zbierał teraz dach najmniejszy podmuch wiatru. Kłapocząc postrzępionymi płatami papy, furcząc i trzaskając struchlałymi łatami, opadał w dół, miażdżąc i roznosząc swoimi skrzydłami ściany domu. Jedna z nich zwaliła się już; ostał zaledwie rąbek, przylepiony do wielkiego pieca z niewypalonej cegły.
Marian Pilot, Pantałyk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012

dwór rogaszyceWe wstępie do albumu Wiesław Przybyła napisał:
Na tych fotografiach nie znajdziesz ani przestrzeni, ani czasu. Ujrzysz miejsca i chwile. Zamieszkane przez ludzi, przez twoich antenatów i przez ciebie. One są po to, aby nie zapomnieć, co to znaczy „mieszkać”. One istnieją, by wchłaniać człowiecze istnienie: poszczególne i zbiorowe. Bez człowieka miejsce zamienia się w bezkształtną materię.(...)
Fotograf, samotny szaman i sztukmistrz światła, obejmuje w posiadanie miejsca ważkie, święte, wrażliwe. Świątynie, chałupy, cmentarze, dworki, dworce kolejowe, krzyże, wiatraki i młyny, bramy i okna. Niech tak zostanie.(...)
Chwała fotografowi, że zdążył to unieśmiertelnić.

dwór torzeniecZdjęcia do wystawy i albumu wykonali miejscowi fotograficy: Sławomir Brdęk, Bartłomiej Busz, Kamil Cichoń, Ewa i Marek Dytfeldowie, Krzysztof Gruszka, Grzegorz Kosmala i Stanisław Kulawiak. Wszystkie fotografie prezentowane na ostrzeszowskim rynku stanowią świadectwo nieubłaganego przemijania. Tu pojawia się pytanie: czy te poszukiwania miejsc autentycznych i fascynacja czasem przeszłym nie okażą się tylko sztuką dla sztuki. Jakie są szanse, aby ta niezwykła wystawa wstrząsnęła sumieniami ostrzeszowian i lokalnych władz? Czy sposób prezentacji zabytkowych ruin nie prowadzi wprost do pogodzenia się ze stanem upadku? Czy nie usprawiedliwia zapomnienia, lekceważenia i odwrócenia się od przeszłości, która i tak musi odejść?


Niewygodne fakty o stanie zabytków, które zwykle władze samorządowe ukrywają przed światem, w Ostrzeszowie zostały wyeksponowane w najbardziej reprezentacyjnym miejscu miasta. Pokazano je na odnowionym rynku, obok odnowionego dawnego ratusza, który dziś pełni funkcję muzeum regionalnego. Nie ma chyba lepszego miejsca, by przypomnieć mieszkańcom i władzom, że o czymś zapomnieli, że odwrócili się plecami do przeszłości, która jest tuż obok.

Może to oznacza szansę, że urzędnicy odpowiedzialni za ochronę dóbr kultury, zmuszeni do codziennego potykania się o dowody swojej nieudolności, zaczną coś robić, aby ratować to co jeszcze da się uratować? Bo w historii Ostrzeszowa ważne są nie tylko odrestaurowana i zagospodarowana baszta zamkowa i odnowiony ratusz. Nadzieja umiera ostatnia...

Rozmowa natury obojętnej

Święta to doskonała okazja nie tylko do odwiedzenia rodziny, ale i do zapoznania się z przyszłą teściową. Przypominamy zatem młodzieży kilka podstawowych, ponadczasowych zasad, jak się w takiej sytuacji  zachować... Nieodzowny jest w tym podręcznik Mieczysława Rościszewskiego "Zwyczaje towarzyskie" wydany  w 1928 roku.
Młody człowiek, spotkawszy panienkę, która mu się spodobała i z którą pragnie się ożenić, winien dać się jej poznać, a przekonawszy się, że z powierzchowności nie jest jej niemiłym, zacząć jej dyskretnie asystować i następnie prosić o pozwolenie złożenia wizyty w domu jej rodziców lub opiekunów. Taką wizytę składa się zwykle w najbliższy dzień świąteczny, zaraz po sumie, przyczem młody kandydat do stanu małżeńskiego powinien mieć na sobie garnitur tużurkowy, rękawiczki glansowane, krawat czarny i modny kapelusz w ręku.

Wchodząc do salonu, zdejmuje rękawiczkę przynajmniej z prawej ręki (inni są zdania, że lepiej wcale nie mieć rękawiczek na rękach), wita się uprzejmie ze wszystkimi, począwszy od „mamusi", której jeszcze w rękę nie całuje, poczem rozpoczyna rozmowę o przedmiotach natury obojętnej, o niczem, trwającą przez całe pół godziny, tj. przez czas trwania wizyty, nie dając poznać właściwego celu swego przybycia. Na pożegnanie, o ile spostrzeże dobre przyjęcie, powinien panią domu ucałować w rękę, pannę zaś uściskać za rączkę delikatnie, delikatnie, a znacząco, o ile panna będzie w salonie, czego się zwykle w takich razach unika...
I pamiętajcie:  "mamusię" buch w rąsię, tylko jeśli była przychylna... W przeciwnym razie...

piątek, 12 stycznia 2018

Pocztówka z ławy oskarżonych

To był zwyczajny pogrzeb. Odbył się 7 września 1916 roku, pośrodku wojennej zawieruchy, w okupowanym przez Austriaków Piotrkowie Trybunalskim. Ostatnia droga człowieka, którego proces kilka lat wcześniej elektryzował Europę. Polskie gazety pełne relacji frontowych, zajęte problemami gospodarki wojennej, ledwie wspomniały o tym fakcie. Na kilka zdań więcej zdobył się piotrkowski „Dziennik Narodowy”:
W południe jesienne dn. 7 bm. z bramy więzienia piotrkowskiego ruszył skromny pogrzeb w surowej prostocie więziennej. Trumna sosnowa, poprzedzona przez ks. Wojciechowskiego, kryła zwłoki głośnego sprawcy mordu na Jasnej Górze, Damazego Macocha. Tłum gapiów przygodnych odprowadził jedynie z ciekawości zwłoki na cmentarz.
Macoch umarł wskutek gruźlicy płuc i silnej skrofulozy* ogólnej, która zaatakowała ze szczególną siłą szyję i gardło. Ostatnie miesiące jego życia, pełne okropnych cierpień fizycznych i katuszy moralnych, mogą stanowić przykład pokuty.
Choroba ciągnęła się od szeregu miesięcy. Władze austrjackie, obejmując zarząd wiezienia piotrkowskiego w jesieni 1914 roku zastały Macocha już tak chorego, że musiano go osadzić w specjalnej sali dla niedomagających. W styczniu rb. stan jego zdrowia już pogorszył się znacznie, wobec czego przywieziono go do szpitala więziennego, gdzie pod opieką d-ra Rothbauma pozostawał bez przerwy do końca życia. 
Początkowo nie przeczuwał zbliżającej się śmierci i często zapewniał lekarza, że czuje się coraz lepiej; dopiero z początkiem lipca w rozmowie z komendantem więzienia kap. Żdżarskim, Macoch zwierzył się, że czuje zbliżający się koniec.Wówczas przyjął po raz pierwszy ostatnie Sakramenty.
Konał w najzupełniejszem osamotnieniu. Komendant więzienia pragnąc rozproszyć ten ciężki nastrój osamotnienia, który go przygniatał, zapytywał go kilkakrotnie; czy zechce widzieć się z niegdyś bliskim sobie człowiekiem, wspólnikiem zbrodni Starczewskim. Na sam dźwięk tego nazwiska popadał Macoch w najwyższe rozdrażnienie. Nie chciał go widzieć absolutnie. 
Przed samą śmiercią prosił otoczenie, by go nie chowano na cmentarzu, ponieważ nie czuje się godnym leżeć z innymi ludźmi; prosił, by go pochowano na drodze cmentarnej, aby na znak kary, grób jego tratowali ludzie po wieki. Zwłoki Macocha spoczęły na cmentarzu opodal grobów żołnierskich. 
Ostatnie życzenie Macocha nie zostało spełnione. Jego grób nie jest deptany przez przechodniów. A na starą płytę z piaskowca niedawno ktoś nałożył kamienną tablicę z napisem „śp. ksiądz Damazy Macoch wielki grzesznik i wielki pokutnik prosi o modlitwę”.

Jeszcze na 6 lat przed śmiercią, w roku 1910, Macoch żył jak książę-playboy. Potem został gwiazdą mediów. Podczas procesu w 1912 roku, na który ściągnęły tabuny dziennikarzy z całej Europy, a nawet z USA, podpowiadał fotografowi, jak powinien robić mu zdjęcia. W areszcie prowadził tak ożywioną korespondencję, że ktoś napisał humorystyczny 7-zwrotkowy wierszyk „Tydzień Macocha w Piotrkowie”. Tydzień pełen pisania listów i deklaracji:

Poniedziałek
W celi, gdzie słabo kaganek się pali,
Damazy Macoch pisze list do Lali,
A że w nim wciąż się żal serdeczny wzmaga,
Iż ją zasypał – przebaczenia błaga.
Wtorek
Damazy Macoch, wsłuchan w nocną ciszę,
Do policmajstra piotrkowskiego pisze
I przeprasza go, że od zbrodni czasu
Sprawiał mu ciągle tyle ambarasu.
Środa
Damazy Macoch, siedząc w turmy kątku,
Chce z całym światem być dzisiaj w porządku,
Więc śle, spełniając grzeczności powinność,
Władzom krakowskim dzięki za gościnność.

I tak dalej: czwartek, piątek, sobota, niedziela..listy, pisma, listy…
Gdyby sprawa toczyła się dziś, Macoch – dawny pisarz gminny – napisałby zapewne autobiografię, bestseller, na którym zbiłby fortunę i nie musiał żałować utraconych dochodów z klasztoru. Może dostawałby też prowizję od zdjęć z procesu sprzedawanych jako pocztówki. Zgodnie z wyrokiem sądu carskiego, na wolność miał wyjść w roku 1924. Miałby wtedy zaledwie 53 lata i przed sobą być może wielką karierę w biznesie medialnym.

* * *

*przewlekła gruźlica węzłów chłonnych szyi

czwartek, 11 stycznia 2018

Zajęcia dobrego ziemianina

Ziemianin - przedsiębiorca to w świadomości Polaków była postać podejrzana. Jeszcze dziś spotyka się opinie, że kogoś kto liczył zyski i straty, a nie walczył o niepodległość z bronią w ręku, nie można nazwać patriotą.
Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia. Niech mi nikt nie dowodzi, że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzie na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet... i zapewne... komuś z tém będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!
Józef Ignacy Kraszewski w powieści "Choroby wieku"z 1856 roku trafnie przedstawiał rozterki Polaków połowy XIX wieku. Stawiał tezę o podstawowej sprzeczności między wartościami duchowymi, rzekomo wyższymi, a rozwojem gospodarczym. Modernizacja gospodarki wiejskiej oraz aktywność w przemyśle i finansach rzekomo miały być sprzeczne z charakterem narodowym Polaków. Porządek, solidna kalkulacja, efektywne działanie, poprawianie materialnego bytu - obce polskiej tradycji. W opinii wielu wręcz zagrażały istnieniu narodu, który zbyt upodabniał się do Niemców czy Holendrów. Stąd wynikały uprzedzenia i zła sława przedsiębiorczych Polaków, którzy otwierali zakłady przemysłowe, przetwórnie płodów rolnych, zajmowali się handlem czy udzielali pożyczek. Dotyczyło to w szczególności ziemian, którzy mieli być ostoją tradycyjnych wartości.

józef jabłkowski

Produkcją i handlem w okresie zaborów zajmowali się także Polacy

Okres po rozbiorach jest u nas postrzegany jako czas tragicznych w skutkach powstań narodowych. Ale były to również dziesięciolecia postępu technicznego, narodzin przemysłu i masowej komunikacji. Także na ziemiach polskich pod zaborami rozwijała się myśl ekonomiczna i powstawały podwaliny nowoczesnej gospodarki. Produkcją i handlem zajmowali się nie tylko obcy: Niemcy, Czesi czy Żydzi. Także Polacy. Jednemu z takich ludzi poświęcona była niedawna prelekcja w Muzeum Okręgowym w Sieradzu. Należał z pewnością do pionierów modernizacji wsi oraz prekursorów polskiej przedsiębiorczości. O dziewiętnastowiecznym wizjonerze biznesu, Józefie Jabłkowskim opowiadała jego praprawnuczka Monika Jabłkowska.

Jabłowscy pochodzą z Jabłkowa koło Wągrowca

Jabłkowscy herbu Wczele pochodzą z Jabłkowa w powiecie wągrowieckim. Pierwszy datowany zapis z 1399 roku dotyczy Wczelicza z Jabłkowa.  Do województwa sieradzkiego rodzina przybyła około 1710 roku. W 1715 roku Wojciech Jabłkowski kupił od Psarskich dobra Smaszków pod Błaszkami za 12 tysięcy 200 zł polskich. W lipcu 1728 roku sprzedał tę wieś Michałowi Wargawskiemu. Znaczącą postacią w rodzinie był starosta zgierski, a od 1744 podstoli sieradzki - Ludwik Jabłkowski  urodzony około roku 1690 - właściciel Orzeżyna. Dwukrotnie żonaty: najpierw z Marianną Rupniewską, potem Joanną z Lipskich. Umarł około 1750 roku. Jego syn z pierwszego małżeństwa - Jan Jabłkowski, cześnik szadkowski sprzedał Orzeżyn za 67 tysięcy złotych w roku 1781 Zbierzchowskiemu. Druga żona Ludwika - Joanna po jego śmierci wyszła w 1752 roku powtórnie za mąż za właściciela Cielc Mateusza Zarembę Cieleckiego. Potem Cielce przeszły na własność Jabłkowskich. Według "Regestru Diecezjów" Franciszka Czaykowskiego, czyli rejestru właścicieli ziemskich w Koronie w latach 1783-84, wieś należała już wtedy do Jabłkowskiego, nieznanego z imienia. Inne źródło podaje, że Cielce nabył ojciec Józefa - Ignacy Jabłkowski (ok. 1790-1834) od Felicjana Otockiego herbu Dołęga dopiero w 1806 roku. Jabłkowscy byli również właścicielami m. in. majątku Wola Krokocka i Krokocice, kupionego w 1780 od Walewskich.
dwór w cielcach

Józef Antoni Jabłkowski przyszedł na świat w Cielcach

16 sierpnia 1817 roku w dworku w Cielcach przyszedł na świat Józef Antoni Jabłkowski, syn Ignacego i Zuzanny z d. Kożuchowskiej. Przyszły przedsiębiorca otrzymał staranne wykształcenie. Posługiwał się pięcioma językami. Poza polskim i rosyjskim, również francuskim, niemieckim i angielskim. Uczęszczał do Szkoły Tymczasowo - Wydziałowej na Lesznie w Warszawie. Miała ona siedzibę w pałacu Działyńskich, który obecnie znajduje się przy alei Solidarności 74. Młody Jabłkowski zamieszkał na stancji pułkownika Józefa Paszkowskiego. Ten uczestnik kampanii rosyjskiej Napoleona, wykładowca szkół wojskowych i powstaniec listopadowy w roku 1833 otrzymał zezwolenie na prowadzenie pensji męskiej dla kilku chłopców. Mieściła się przy ulicy Świętokrzyskiej i działała przez 13 lat. Wykładali w niej znakomici profesorowie zamkniętego po powstaniu Uniwersytetu Warszawskiego. W programie nauczania i wychowania były coroczne wycieczki po kraju, które prowadził Paszkowski. Pokazywał młodzieży kopalnie i zakłady metalurgiczne w Olkuskiem oraz fabryki włókiennicze w Łodzi, Zgierzu, Zduńskiej Woli. Być może Jabłkowski był ich uczestnikiem i stąd wzięło się jego zainteresowanie przemysłem.
pałac działyńskich

Po ukończeniu szkoły w Warszawie wyjechał do pruskiego Wrocławia, gdzie w latach 1836-39 studiował prawo i agronomię na Królewskim Uniwersytecie zu Breslau. Potem wrócił do Cielc i objął majątek po ojcu. Cielce stały się poligonem doświadczalnym Józefa - reformatora i przedsiębiorcy. Jabłkowski należał do szczupłego grona posiadaczy ziemskich w Królestwie , którzy gospodarzyli nie z obowiązku wobec rodzinnej tradycji, ale dla rozwoju majątku. Gospodarstwo rolne uważał za taką samą działalność,  jak każde inne przedsiębiorstwo, które może dobrze prosperować, jeśli jest właściwie zarządzane. Aby poprawić wydajność pracy folwarku, w 1846 roku przeprowadził oczynszowanie chłopów.

Józef Jabłkowski -  ziemianin-refomator i przedsiębiorca

Oddał włościanom ziemię w wieczyste użytkowanie wzorując się na hrabim Andrzeju Zamoyskim (1800-1874), przywódcy reformatorskiego obozu ziemiańskiego. Najważniejszym punktem programu Zamoyskiego była "praca organiczna". Aby pobudzić naród polski do "życia", konieczne było wyrwanie Polaków z apatii i nauczenie pracowitości. Dlatego pierwszą rzeczą, którą uczynił Zamoyski po przejęciu rodzinnych dóbr, było zniesienie pańszczyzny i przeprowadzenie oczynszowania chłopów, oparte na długoletnich dzierżawach. W tym kierunku poszła też reforma Jabłkowskiego w dobrach cieleckich. Każdy czynszownik otrzymał ziemię w użytkowanie, a na własność zagrodę, narzędzia i zwierzęta gospodarskie. Zawierano umowy czynszowe, czasowe lub wieczyste, zabezpieczone hipotecznie. Dla bezrolnych przewidziane były dzierżawy. Na wypadek nieurodzaju stworzono rezerwę zbożową. Chłopi mogli otrzymać także pożyczkę na zagospodarowanie. Przy drodze do Tomisławic powstało dla czynszowników całe osiedle czteroizbowych murowanych domków z ogródkiem.

Jabłkowskiemu bliskie były idee pozytywistyczne, które rozkwitły w Polsce dopiero po powstaniu styczniowym. Podstawy pod przyszłe zmiany w świadomości elit polskich tworzyło czasopismo "Roczniki Gospodarstwa Krajowego". Mocno propagowało ono konieczność postępu w rolnictwie. Poprawa efektywności gospodarowania miała prowadzić do podniesienia poziomu życia i wzmocnienia poczucia wspólnoty wśród całej społeczności.  Służyć temu miał m. in. rozwój przetwórstwa płodów rolnych oraz szerzenie oświaty na wsi. Jabłkowski od 1858 roku należał do prezydium sekcji ogólnej "Roczników".
cukrownia cielce

Pod zarządem Józefa majątek Cielce systematycznie wzrastał. W 1850 roku obejmował już około 1660 ha i kilka wsi, w tym Tomisławice, Krąków i Zielęcin. Z pozytywistycznego programu postępowego ziemiaństwa wprost wynikało

założenie przez Jabłkowskiego cukrowni w Cielcach.


Gazeta Codzienna w styczniu  1852 roku informowała:
We wsi Cielcach pow. Kaliskim, założona została nowa fabryka cukru z buraków, należąca do W. Józefa Jabłkowskiego; znakiem fabrycznym do znaczenia wyrobów z tej fabryki, będzie pieczęć okrągła z napisem na około "fabryka cukru w Cielcach" a w środku litery J. J.
Do zarządzania cukrownią właściciel zaangażował polskie kierownictwo i , aby zapewnić rozwój fabryki, 33 procent udziałów przekazał jej administratorowi. Dla ułatwienia transportu wyrobów zbudowano kolej wąskotorową łączącą Cielce ze stacją kolei Warszawsko-Kaliskiej w Kociołkach (Błaszki). Zakład początkowo produkował rocznie mączkę cukrową o wartości od 58 000 do 64 000 rubli i zatrudniał około 80 osób. Po kilku latach zatrudnienie wzrosło do 150. Przy fabryce powstała kolonia mieszkalna dla pracowników. Mieli oni wolne niedziele, co w ówczesnym przemyśle nie było normą. Według niektórych źródeł  działalność przemysłowa Józefa Jabłkowskiego zaczęła się wcześniej, już w roku 1848. Miał wtedy uruchomić w dobrach Ralewice fabrykę szklaną. Prawdopodobnie chodzi o małą hutę szkła, zamkniętą w 1877 roku. Z braku drewna, jak podaje podaje Słownik Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich.
wagon kolejki cielce

Chęć do pracy organicznej spowodowała powołanie w 1852 roku szkółki powszechnej. Nielegalne, bo bez oficjalnego pozwolenia władz. Dzięki łapówkom dla carskich urzędników szkoła mogła funkcjonować i nauczać wiejskie dzieci. Musiała mieć niezły poziom, skoro Jabłkowscy posyłali tam także własne potomstwo. W szkolnictwo Józef zainwestuje jeszcze dwadzieścia lat później. W Kaliszu w roku 1873 przy ówczesnej ulicy Nadwodnej (dziś Parczewskiego) z jego inicjatywy powstała prywatna szkoła realna, znana później jako szkoła Pawłowicza. Ukończyło ją czterech synów Józefa.

Tymczasem Jabłkowski otwierał kolejne przedsięwzięcia. W 1860 roku z dwoma wspólnikami założył

Dom Handlowo-Komisowy Rolników Kaliskich.

Powołana na 6 lat spółka zajmowała się komisową sprzedażą artykułów rolnych i innych m. in bawełny, cukru, tkanin, metali i wyrobów kolonialnych. Także sprowadzaniem wszelkich towarów na zamówienie oraz działalnością bankową. Firma posiadała filie w Koninie, Kole i Sieradzu. Gwarantowała wspólnikom wypłacanie corocznej 5-procentowej dywidendy.

Dom Handlowo-Komisowy przetrwał powstanie styczniowe i po 6 latach zakończył działalność. W jego miejsce ci sami wspólnicy w 1866 roku  powołali do życia w Kaliszu Dom Handlowo - Komisowy Jabłkowski, Radoliński, Skupieński i S-ka, z kapitałem 150 tysięcy rubli w akcjach sturublowych. Nowa spółka miała poszerzony zakres działalności finansowej, o kredyty osobiste, lokaty terminowe, rachunki na żądanie. Miała też skupować udziałów innych firm oraz nabywać lasy do odsprzedaży. Przez 9 lat działania "Dom" wypłacał rocznie 8-9 procent dywidendy.
akcja domu handlowo-komisowego

Jednak najgłośniejszym biznesem, w którym miał udziały Józef Jabłkowski była

spółka akcyjna budująca Drogę Żelazną Fabryczno-Łódzką 

z Koluszek do Łodzi. W lecie 1865 roku zawiązało się pod kierownictwem Jana Blocha, znanego bankiera i współinwestora kolei w Rosji, towarzystwo złożone z bankierów i przedsiębiorców. Oprócz Jabłkowskiego znaleźli się w nim Augustyn Repphan, Maurycy Mamroth, Edward Frankenstein, Matyas Rozen i Karol Scheibler. Kapitał towarzystwa wyniósł 1 250 000 rubli i był podzielony na 12 500 akcji sturublowych. Józef Jabłkowski objął akcje założycielskie na sumę 250 tys. rubli (20% kapitału) i wszedł do rady zarządzającej. W gronie założycieli był jedynym ziemianinem i jedyną osobą pochodzenia polskiego. W lipcu 1865 roku Towarzystwo otrzymało zezwolenie na budowę linii kolejowej. 14 sierpnia podpisano umowę i zatwierdzono statut Towarzystwa, które uzyskało koncesję na eksploatację linii przez 75 lat. Prace rozpoczęto 1 września, a już 18 listopada 1865 roku zakończono roboty torowe. Kolej o długości 25,5 wiorst (ponad 27 kilometrów) powstała w niespełna 3 miesiące. Pierwszy pociąg wjechał oficjalnie do Łodzi 19 listopada 1865 roku.
dworzec fabryczny
Kolej fabryczno-łódzka była linią bardzo dochodową. Udział w przedsięwzięciu tej rangi dawał zabezpieczenie finansowe dla rodziny Jabłkowskich na pokolenia. Niestety, wkrótce przyszła katastrofa, która zniweczyła wszystkie dotychczasowe osiągnięcia biznesowe Józefa Jabłkowskiego. W 1876 umarł bezpotomnie jeden z akcjonariuszy spółki Dom Handlowo-Komisowy, Roman Radoliński. Jego spadkobiercy bezpodstawnie oskarżyli pozostałych wspólników o ukrywanie majątku. Józef Jabłkowski i Antoni Skupieński zostali aresztowani, a spółka postawiona w stan upadłości.

O sprawie donosił w maju 1877 roku Kurjer Warszawski:
Otrzymujemy wiadomość dotyczącą regulacji interesów kaliskiego domu handlowego "Jabłkowski, Radoliński, Skupieński i S-ka", którego upadłość wyrokiem sądu okręgowego z dnia 26-go marca r. b. uznaną została, iż wyznaczeni dwaj kuratorowie masy — w dniu 12-tym kwietnia dokonali opieczętowania kantoru i składów upadłego domu, a następnie jeden z kuratorów udał się dla dopełnienia tejże czynności w majątkach: Zborowie, Żelazkowie, Cielcach, Krakowie, Tomisłowicach, Zichcinie, oraz Piątku małym, Zernikach, Karnowie, Dąbrowie, Łychowie i Młyniskach. Obecnie kuratorowie pracują nad sporządzeniem bilansu na zasadzie ksiąg i rachunków handlowych, do czego zbierane są też informacje od upadłych dłużników.
dom handlowy bracia jabłkowscy
Józef spędził dwa lata w więzieniu i, mimo późniejszej rehabilitacji, stracił cały majątek. W wyniku licytacji sprzedano wszystkie nieruchomości i dobra ziemskie Jabłkowskich. Po uwolnieniu z więzienia Józef z rodziną przeprowadził się do Warszawy, gdzie podjął pracę u znanego fabrykanta Wilhelma Raua. Ostatnie lata życia przepracował jako inspektor fabryk metalurgicznych. W tym czasie podjął jeszcze jedno przedsięwzięcie, które miało kolosalne znaczenie dla jego potomków. Podczas zjazdu rodzinnego na początku lat 80-tych

powołał związek rodowy Spójnia 

mający wspierać jego dzieci w trudnych sytuacjach i mobilizować do rozwoju zawodowego. Był to rodzaj kasy zabezpieczającej, do której pieniądze wpłacali zarabiający członkowie rodziny. Dzięki tym funduszom w roku 1884 rodzina założyła przy ulicy Widok 6 sklep z galanterią dla Anieli, najmłodszej córki Józefa. Cztery lata później przeniesiono go do lokalu przy ulicy Hożej 8. Były to początki słynnego z elegancji Domu Towarowego "Bracia Jabłkowscy", znaku firmowego międzywojennej Warszawy. Oddany w 1914 roku siedmiokondygnacyjny budynek, projektu Karola Jankowskiego i Franciszka Lilpopa, był w owym czasie jednym z najnowocześniejszych w stolicy. Przetrwał dwie wojny i doczekał likwidacji firmy w roku 1950.

Józef Antoni Jabłkowski zmarł 4 maja 1889 roku w Warszawie. Jego syn, Józef Jabłkowski junior zlecił opracowanie szczegółowego życiorysu ojca, jako lektury dla kolejnych pokoleń rodziny. Firma

 "Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy", 

zlikwidowana przez władze komunistyczne, została po latach reaktywowana i w 2013 roku odzyskała swój budynek przy ulicy Brackiej 25.
Cywilizacja teraźniejsza zaślepia nas, nie dając rozpoznać granicy, gdzie kończy się rozumna zapobiegliwość i postęp rozsądny, a poczyna szał handlarski, spekulacyjny i zupełne zmaterializowanie ludzkości. (...) Nigdzie jeszcze równolegle postęp materialny nie sprowadził za sobą rozwinienia i spotęgowania moralnego – chleb będzie, ale serc nie stanie...
- dywagował Józef Ignacy Kraszewski w powieści "Choroby wieku". Słynny pisarz, pokrzepiciel polskich serc, zapomniał jednak przekazać rodakom pewnej ważnej maksymy, aktualnej do dziś:
Dlaczego biednyś? Boś głupi. Dlaczego głupiś? Boś biedny...
Żadne czarowanie duchem i potęgą moralną nie ma sensu, gdy pusto w portfelu i do garnka nie ma co włożyć... I nie wypada przy tym usprawiedliwiać się lenistwem umysłowym, albowiem, jak mawiał słynny fraszkopisarz:
Głupota nie zwalnia od myślenia...
* * *

monika jabłkowska
Historię XIX-wiecznego wizjonera biznesu - Józefa Jabłkowskiego, przedstawiła jego praprawnuczka Monika Jabłkowska z Warszawy. Wraz z nią do Muzeum Okręgowego w Sieradzu 3 sierpnia 2017 roku przyjechały dwie prawnuczki wizjonera biznesu: Ewa Mackiewicz i Teresa Tymieniecka, obie Jabłkowskie z domu...

wtorek, 9 stycznia 2018

Hej dziewczyny, w górę kiecki

Przy okazji takich dni jak 17 września lub rocznica bitwy warszawskiej media nie omieszkują przypominać o odwiecznej wrogości Polaków i Rosjan. Tymczasem, tak jak i dziś wiele nas łączy, tak i wiele łączyło przed laty.

Wiadomo, że trzon korpusu oficerskiego polskiej kawalerii w początkach II Rzeczpospolitej stanowili byli oficerowie carscy. To oczywiste, że przynieśli stamtąd wiele zwyczajów do nowo tworzonej armii polskiej. Należały do nich na przykład tzw. "żurawiejki" - krótkie, najczęściej dwuwierszowe, wierszyki żartobliwe, ironiczne, często i niecenzuralne.

Nazwa pochodzi albo od rosyjskiego słowa „żuraw”, co oznaczało pieśń tak jak ten ptak przelotną, albo od tytułu popularnej rosyjskiej pieśni żołnierskiej "Żuraw". Za twórcę pierwszych żurawiejek uważa się rosyjskiego poetę Michaiła Lermontowa, który zaczął je tworzyć podczas służby w armii rosyjskiej jako junkier.

Każdy pułk kawaleryjski musiał mieć swoje żurawiejki, lepiej lub gorzej opisujące jego charakter i wojenne wyczyny. Te, nie zawsze pochlebne wierszyki, upowszechniała często "konkurencja"...
Zwykle wyglądało to tak, że w czasie zabawy jeden z oficerów wychodził na środek, stawał w "pozycji żurawia" i śpiewał żurawiejkę na kolegów z innego pułku, rzucając im tym samym wyzwanie. Ci odpowiadali swoją piosenką i tak to zabawa nabierała tempa.

W polskim wojsku żurawiejki rozpowszechniły się po wojnie polsko-bolszewickiej. Początkowo miały je tylko pułki ułanów. Poźniej tradycję przejęły również pułki strzelców konnych, a także innych rodzajów wojsk: piechoty, artylerii, marynarki, a nawet lotnictwa. Po wojnie z bolszewikami każda żurawiejka musiała mieć taki refren:

Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!
Poza tym była już pełna dowolność i fantazja. Oto co smakowitsze przykłady:

Nie masz pana nad ułana, O piechocie nie śpiewamy, bo piechotę w dupie mamy!
Kto w Suwałkach robi dzieci? Szwoleżerów Pułk to trzeci.
Jedzie ułan – dupa w chmurach, to jest Pułk w Tarnowskich Górach.
Weneryczny i pijański, to jest czwarty Pułk ułański.
Kto zegarki po wsiach zbiera? To ułański Pułk Hallera.
Księżyc w czole, w dupie gwiazda, to tatarska nasza jazda.
Hej dziewczęta w górę kiecki, jedzie ułan jazłowiecki.
Zawsze łasy na niewiasty, to ułanów Pułk Szesnasty.
Dziewiętnasty to hołota, nosi otok jak piechota.
Słynny z mordów i pożarów, Dziewiętnasty pułk batiarów.
Słabi w szabli, mocni w pysku - to są strzelcy w Wołkowysku.
Kiesa pusta, łeb obdarty - Konnych Strzelców Pułk to Czwarty.
Po pijaństwie leży w rowie, Strzelców Piąty Pułk w Tarnowie.
Lampas z gaci, płaszcz z gałganów, to jest drugi pułk ułanów.
Lepiej zginąć na dnie sracza, niźli służyć u Kiedacza.
Czy to świta, czy to dnieje, Siedemnasty zawsze wieje.
Mają dupy jak z mosiądza, To ułani są z Grudziądza.
Dziewiętnasty to hołota, bo na konie siada z płota.
Gwałci panny, gwałci wdowy, Dziewiętnasty pułk morowy.
Kradną kury, kradną sery, Rokitniańskie Szwoleżery.
A kto Żydów poniewiera? To Pułk piąty od Hallera.
Dumna mina a łeb pusty, to jest Pułk ułanów szósty.
I tak dalej, i tak dalej, ale zawsze gotowi do boju...

Współczesna kabaretowa "żurawiejka" jest mniej oszczercza i sięga dalej w przeszłość:
Hej, szable w dłoń!
Łuki w juki, a łupy wziąć w troki
Hajda na koń! Hajda na koń!
Okażemy się godni epoki, ach epoki
Ruszamy w bój, aby Baśkę uwolnić od zbója
Tatarzyn zbój, okrutny zbój, nie zwycięży nas nigdy, tralala!
Więcej: ciesz się bracie szwoleżerze...

poniedziałek, 8 stycznia 2018

I odpuść nam nasze winy...

Zachwalając płatne odpusty, dominikanin Johannes Tetzel miał posunąć się do twierdzenia, że ich nabywca zostałby zwolniony z czyśćca, nawet gdyby zgwałcił Maryję Pannę. Być może właśnie to skłoniło Lutra do ostrej reakcji...

Według tradycji, 31 października 1517 roku augustianin Marcin Luter przybił do drzwi kościoła zamkowego w Wittenberdze spis 95 tez. Miały prowadzić do dyskusji o reformie Kościoła rzymskokatolickiego... Niestety, nikt tego zdarzenia nie widział, a i sam Luter nigdy tego nie potwierdził. Wiadomo natomiast, że tezy te spisał i wysłał o biskupów. Postulaty przepisywano i drukowano często bez jego wiedzy.
Zapewne nigdy się już nie dowiemy, czy Luter posłużył się gwoździem, czy kubełkiem kleju, ale nie ulega wątpliwości, że 31 października wysłał swoje tezy arcybiskupowi Albrechtowi, najważniejszemu dostojnikowi kościelnemu w całych Niemczech. Towarzyszący im list tchnął pewnością siebie, a nawet wręcz arogancją... - napisała we wstępie książki "Marcin Luter - Prorok i buntownik" autorka Lyndal Roper.
 Skromny mnich, Marcin Luter groził arcybiskupowi, że jeśli sam nie uciszy kaznodziejów sprzedających odpusty, mające skrócić pobyt w czyśćcu, to zrobi to kto inny... Uruchomił proces, który rozbił zachodnie chrześcijaństwo zarządzane przez monopol religijny w postaci Kościoła Rzymskokatolickiego. Pierwsza teza Lutra głosiła, że:
Gdy Pan i Mistrz nasz Jezus Chrystus powiada: "Pokutujcie", to chce, aby całe życie wiernych było nieustanną pokutą.
Po czym autor objaśnia, że nie należy tego rozumieć wyłącznie, jako odprawianie pokuty zadanej przez kapłana, takiej jak odmawianie modlitwy czy kupowanie odpustów.  Luter, w ślad za starożytnym ojcem kościoła, św. Augustynem, twierdził, że dobre uczynki nie zapewniają zbawienia, ale że zależy ono od łaski boskiej. Dodawał też, że sakrament pokuty został wypaczony przez Kościół. Stał się transakcją pieniężną,  przez co nie może być skuteczny. Jego zdaniem chrześcijanin nie może wykupić się z czyśćca dobrymi uczynkami, oglądaniem relikwii, ani kupowaniem odpustów. Niektórzy parafianie skarżyli się na Lutra, że nie chciał ich rozgrzeszać, bo nie wykazywali szczerej skruchy, ani postanowienia poprawy. A bez tych dwóch warunków spowiedź i pokuta, według spowiednika-reformatora, nie skutkowały odpuszczeniem grzechów.

Sprawa była poważna. Takimi naukami Marcin Luter podważał nie tylko finansowe podstawy działania Kościoła, ale i w ogóle zasadność jego istnienia. Skoro Kościół nie ma możliwości odpuszczania grzechów i pośredniczenia w zbawieniu, to w czym może pomóc chrześcijaninowi? Tymczasem wierni przyzwyczaili się, że wykonanie pokuty zadanej przez spowiednika, natychmiast przynosi uwolnienie od grzechu. A za takie bezcenne dobro warto dać na ofiarę, kupić odpust czy nawet ufundować kaplicę...

Lyndal Roper postawiła sobie za cel poznanie i zrozumienie Lutra jako człowieka. Między innymi znalezienie odpowiedzi na pytanie: skąd syn prowincjonalnego dzierżawcy kopalń miał tyle siły, by przeciwstawić się cesarzowi i papieskiej potędze? Jaki wpływ na jego poglądy miało dzieciństwo w górniczym miasteczku i dlaczego nie posługiwał się nazwiskiem ojca - Leder? Uważny czytelnik dowie się skąd wziął się narastający z wiekiem antysemityzm Lutra i dlaczego twierdził on, że ożenił  z zakonnicą "diabłu na złość"? Ponadto, czy był prymitywnym seksistą, pisząc tak o różnicach damsko-męskich:
Mężczyźni mają szerokie ramiona i wąskie biodra i, stosownie do tego, obdarzeni są inteligencją. Kobiety mają wąskie ramiona i szerokie biodra. Kobiety powinny pozostawać w domu. Wskazuje na to kształt, w jakim zostały stworzone, mają bowiem obfite biodra i szeroką podstawę do siedzenia.
Warto też sprawdzić z jakiego powodu katoliccy adwersarze twierdzili, że matka poczęła go z diabłem i dlaczego nazywali go:
nędznym zbiegłym mnichem, przydupasem łajdackich siostrzyczek zakonnych, bez ziemi i poddanych, tępym podrzutkiem urodzonym, jak mówią, z panny łaziebnej...
Do książki sięgnąć wypada również, by poznać powody, dla których ojciec reformacji nie spłonął na stosie, jak wielu innych krytyków Kościoła... A miał przecież na to ogromne szanse...

Poruszona przez Lutra sprawa odpustów i pokuty nie zreformowała, ale rozbiła zachodnie chrześcijaństwo. Kościół katolicki do dziś problemu tego nie rozwiązał... Jak jest naprawdę z odpuszczaniem grzechów pewnie na zawsze pozostanie "wielką tajemnicą wiary"...

* * *

Lyndal Roper: Marcin Luter - Prorok i buntownik. Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego 2017.

Na robale zębowe mikstura

W XIII wieku praca chirurga zaczęła uchodzić za niegodną poważnego stanu lekarskiego. Przeszła tym samym w ręce niewykształconych cyrulików, balwierzy, łaziebników, a nawet… katów.


Wszystkie ludy miały fantastyczne opowieści na temat powstawania chorób i cierpienia. W każdej społeczności działali ludzie mający tym nieszczęściom zapobiegać i je leczyć. Za pomocą tajemniczych, im tylko znanych, środków czy rytuałów. Zajmowali w lokalnych wspólnotach szczególne miejsce, które utrzymywali nie zawsze i nie tylko dzięki skutecznemu leczeniu. Także wskutek odpowiedniego kreowania wizerunku czyli, jak byśmy dziś powiedzieli, działaniom PR-owym.

Próby ulżenia cierpiącemu człowiekowi i nagromadzone dzięki nim doświadczenia doprowadziły do powstania nowoczesnej medycyny. Ale obok tej oficjalnej, próbującej bardziej lub mniej naukowych metod, istniały praktyki nie mające z nauką nic wspólnego. Wykształconych medyków w średniowieczu było bardzo mało, ich liczba ograniczała się do jednego lub dwóch w mieście. Z pomocy tej korzystała tylko wąska, zamożniejsza część społeczeństwa: arystokracja, szlachta, bogaci mieszczanie. Pozostali ludzie musieli polegać na umiejętnościach duchownych z zakonów, w których regule była opieka nad biednymi i chorymi. Poza tym działali jeszcze gorzej wykształceni rzemieślnicy: chirurdzy, balwierze, łaziebnicy oraz wędrowni szarlatani i wiejscy znachorzy. Kiedy ich brakowało pozostawała tylko własna wiedza i doświadczenie lub pomoc rodziny i sąsiadów.

Nic dziwnego, że znajdując sie w takiej sytuacji, człowiek średniowiecza chętnie powierzał swój los świętym i wędrownym znachorom. Nie każdego stać było na pielgrzymkę do sanktuariów słynących z cudownych uzdrowień, więc rzemieślnicy świadczący usługi medyczne wśród uboższych mieli pełne ręce roboty. Jeszcze bardziej wzrosła ich rola, gdy Kościół, w myśl zasady "Ecelesia abhoret e sanguine" (Kościół wystrzega się krwi), w XII wieku zakazał mnichom zajmowania się chirurgią.

Zabiegi te nie miały również poważania u medyków świeckich, którzy bardziej interesowali się chorobami ogólnymi, poniekąd gardząc pracą chirurga. Z konieczności chirurgia przeszła w ręce ludzi niewykształconych: balwierzy, łaziebników czy nawet… katów. Sytuacja ta zrodziła rzesze wędrownych szarlatanów, hochsztaplerów i innych oszustów działających poza kontrolą cechów. Domorośli chirurdzy zazwyczaj wyspecjalizowani byli tylko w jednym typie zabiegów, jak operowanie przepuklin, leczenie zaćmy, usuwanie kamieni z pęcherza czy wyrywanie zębów. Aby pozyskiwać pacjentów musieli stale przenosić się z miejsca na miejsce. Dla swej działalności wykorzystywali zazwyczaj duże skupiska ludzkie, jak miejskie jarmarki i odpusty. Szczególną aktywnością odznaczali się dentyści-samoucy, tzw. rwacze zębowi . Ich poczynaniom towarzyszyły często niezwykłe stroje, atrakcyjne przedstawienia i hałaśliwa reklama.
Jan Miense Molenaer: Dentysta - 1629 r.
Ze względu na znikomy ilość tekstów źródłowych, na temat jarmarcznych rwaczy zębów najwięcej informacji można uzyskać  z obrazów i rycin przedstawiających życie codzienne i obyczaje w dawnych czasach. Szczególnie cenne jest tu wydawnictwo Armelle i Pierre Baron pt.: "Stomatologia w malarstwie". W albumie przedstawiono ponad 100 obrazów powstałych od XV do XX wieku. Ich autorzy należeli do różnych szkół malarstwa europejskiego, m.in. flamandzkiej, holenderskiej, niemieckiej i włoskiej. Są wśród nich najwybitniejsi artyści, jak Bruegel Starszy, Caravaggio, Dürer, Goya, da Vinci, Toulouse-Lautrec i wielu innych.

Obrazy prezentują szarlatanów, partaczy i cyrulików przy pracy, zmieniające się otoczenie, narzędzia oraz warunki pracy. Przedstawione stroje jarmarcznych uzdrowicieli są bardzo zróżnicowane, nie tylko ze względu na kraj i epokę. Zdarzają się okrycia charakterystyczne dla obowiązującej w danym czasie mody, ale również odzież niezwykła, jak kolorowa tunika, strój egzotyczny czy jakiś kostium teatralny. Niekiedy rwacz wygląda jak pospolity włóczęga, innym razem wyróżnia się strojem bogatego mieszczanina lub rycerza. Często ma on dodające powagi wąsy, brodę lub jedno i drugie. Niekiedy jego szyję zdobi charakterystyczny naszyjnik z zębów – znak rozpoznawczy zawodu dentysty. Bardzo rzadko przedstawia się ich bez nakrycia głowy, co świadczyłoby, że są lub chcą uchodzić za ludzi nie pochodzących z plebsu. Nosili rodzaj furażerki bądź kapelusza, później również kwef i futrzany toczek. Zdarzały się też niezwykłe, dziwaczne kapelusze z piórami.

Niecodzienny strój mógł służyć jako element "reklamy", przyciągając uwagę potencjalnej klienteli. Jarmarczni uzdrowiciele dbali o efektowną oprawę swej pracy. Od XV wieku "występowali" na podestach, podwyższeniach czy wręcz scenach. Stanowisko pracy dekorowały szyldy, chorągwie, plansze i ryciny poglądowe oraz podrabiane dyplomy uczelni medycznych na wyprawionej skórze. Znajdujące się na nim pieczęcie miały potwierdzać autentyczność dokumentu i uwiarygodnić metody stosowane przez samozwańczych dentystów. Jaką rolę spełniał wiszący krokodyl, często spotykany w takich gabinetach? Prawdopodobnie, jego pełne uzębienie miało symbolizować zdrowe, dobre utrzymane zęby i zachęcać potencjalnych pacjentów do korzystania z usług "dentysty".
Caravaggio: Rwacz zębów - 1625 r.

Leczenie zębów było przez wieki widowiskiem parateatralnym, przyciągającym tłumy gapiów. Poza samym "lekarzem" w niecodziennym stroju na podwyższeniu występowali kuglarze, błaźni, muzycy i tancerze. Nierzadko szarlatan miał pomocnika lub pomocników, którzy prezentowali się nie mniej ekstrawagancko niż szef. Asystowali oni wykonującemu zabiegi, trzymając i podając mu narzędzia lub lekarstwa albo przytrzymując wyrywających się pacjentów. Poza tym zabawiali publiczność, zachwalali kunszt "dentysty" i sprzedawali różne rzekomo cudowne specyfiki. Ich skuteczność zmyślnie demonstrowali za pomocą sztuczek i zwykłego oszustwa. Bardziej zamożni rwacze wozili ze sobą różne egzotyczne zwierzęta, które miały przyciągać uwagę gapiów. Ślad po tego typu praktykach na gruncie polskim pozostawił Komornicki - burmistrz żywiecki, który tak opisał przybycie rwacza w 1707 roku na żywiecki jarmark:
Tegoż roku na jarmark żywiecki na niedzielę pierwszą po Wniebowzięciu Panny Mariej doktor z Śląska do Żywca przyjechał, przyniósłszy na wielbłądzie lekarstwa swoje i obrazy uleczonych ludzi. Na rynku jawnie swoje umiejętności głosił i lekarstwa przez tłomacza prezentował, przy tym zęby bez boleści wielom wyrywał. Poczym wielbłąda kazał przyprowadzić, z którym sztuczki różne przed pospólstwem czynił. Także i żółwie żywe miał, a te ludziom pokazywał. Czemu się pospólstwo dziwowało nie widząc jeszcze wielbłąda i żółwi żywych i takiego doktora...
Autor ten opisał również inny przypadek przybycia na jarmark "sławnego doktora". Obok wymalowanych sylwetek ludzi, których rzekomo uleczył z ciężkich kalectw, prezentował także poświadczające to listy na pergaminach z pieczęciami. Jak relacjonował Komornicki:
[…] miał małpę samicę, którą w skrzynce woził i ludziom prezentował, różne z niej czyniąc uciechy. Także miał jednego konstarza, który na rękach i nogach w tył chodził i nogi podniósłszy w górę, a głowę w dole mając, na rękach po teatronie biegał, wywracając się rozmaicie dla uciechy ludzkiej. Na ostatku po linie wśród rynku chodził i tańcował...
Na obrazach przedstawiających wędrownych rwaczy i innych domorosłych medyków często pojawiają się robaki leżące na stole lub widoczne w szyldzie dentysty. Wynikało to z rozpowszechnionych wierzeń, że przyczyną bólu i psucia się zębów są robaki zębowe. Wielu jarmarcznych uzdrawiaczy proponowało mikstury leczące tę dolegliwość. Skuteczność sprzedawanych specyfików demonstrowali w trakcie odpowiednio wyreżyserowanych spektakli. W rzeczywistości nie musiała być ona wysoka, gdyż po sprzedaży handlarze szybko ulatniali się. Często musieli zmieniać miejsce pobytu, by uniknąć spotkania z zawiedzionymi klientami.

* * *

Na podstawie: Anna Pietrzyk "Wspomnienia przeszłości: wędrowni rwacze zębów i inni uzdrowiciele", "Zeszyty Wiejskie" UŁ Interdyscyplinarny Zespół Badania Wsi, z. XIV, Łódź 2009.

sobota, 6 stycznia 2018

Śladem spalonej Czapli

Od strony Zduńskiej Woli nadlatują niemieckie samoloty. Przed nimi ucieka polski. Po wymianie strzałów trafiona polska maszyna staje w płomieniach i spada na las w okolicy Prusinowic koło Szadku.

Na miejscu katastrofy pozostała leśna polana słabo porośnięta darnią. Zdjęcie: naszemiasto.pl
Przez ponad 70 lat niewiele wiedziano o dramatycznym epizodzie z wojny obronnej w 1939 roku. Dwaj nieznani polscy lotnicy zostali pochowani na miejscu zdarzenia, a po kilku miesiącach przeniesieni przez władze okupacyjne do bezimiennej mogiły na cmentarzu w Zadzimiu. Pamięć o tragedii wrześniowej jednak nie zginęła, czas nie zatarł wszystkich śladów. Na miejscu katastrofy pozostała leśna polana słabo porośnięta darnią ze względu na zanieczyszczenie gruntu paliwem i olejami. Mieszkańcy okolicznych wsi przez lata mówili, że chodzą na grzyby „na lotnika”.

Wydawało się, że samolot i jego załoga pozostaną bezimienne na zawsze. Jednak w 2004 roku temat wrócił na łamy prasowe. W artykule w Dzienniku Łódzkim jeden z seniorów łódzkiego lotnictwa twierdził, że na cmentarzu w Zadzimiu  pochowana została załoga Łosia, słynnego polskiego bombowca. Na tę informację zareagował sieradzki regionalista, Jan Pietrzak, który od lat bada historię polskiego lotnictwa. Przekonany, że nie może być prawdziwa, postanowił ją zdementować. Odnalazł świadka zdarzenia. Nieżyjący już dziś Czesław Walczak z Gór Prusinowskich wskazał miejsce upadku samolotu oraz opowiedział o walce na niebie, którą widział jako 13-letni chłopiec. Jak relacjonował, było to na początku września, kiedy jeszcze Niemcy nie weszli do wsi. Pasł krowy z kolegą, gdy na niebie od strony Zduńskiej Woli zobaczył siedem niemieckich samolotów goniących polski. Nastąpiła wymiana ognia, po której polska maszyna zapaliła się i spadła na młody las. Niestety, naoczny świadek nie był  w stanie określić, którego dnia to się zdarzyło. Mieszkańcy wsi znaleźli na miejscu zwęglone zwłoki pilota. Na szyi miał łańcuszek z krzyżykiem i szkaplerz z Matką Boską. Drugi lotnik leżał w pobliskich krzakach. Obok niego znaleziono pistolet.
Mapa elektromagnetyczna potwierdziła, że pod ziemią znajduje się wiele metalowych przedmiotów. Zdjęcie: naszemiasto.pl
Historię niezidentyfikowanego samolotu oraz jego załogi opisał Jan Pietrzak w  Dzienniku Łódzkim w listopadzie 2004 roku. Losami samolotu interesowało się także Towarzystwo Przyjaciół Zduńskiej Woli oraz Robert Kielek, sieradzki regionalista. Trzeba było kolejnych lat, by podjąć dalsze działania mogące wyjaśnić jaki samolot rozbił się pod w Górach Prusinowskich i kim byli polegli lotnicy. Towarzystwo Przyjaciół Zduńskiej Woli od 2012 roku starało się na pozwolenie na prace archeologiczne w lesie pod Prusinowicami. Otrzymało je dopiero po trzech latach. W maju 2016 roku, dzięki dużemu zaangażowaniu grupy pasjonatów, rekomendacji różnych stowarzyszeń, udało się ruszyć z pracami poszukiwawczymi. Zorganizowało je Towarzystwo Przyjaciół Zduńskiej Woli  z Robertem Kielkiem oraz archeologiem Adamem Golańskim. Wspomagali ich pasjonaci z KPE Eksplorer i Grupy Łódź oraz ekipa telewizyjnego programu "Było nie minęło". Chociaż z relacji świadków wynikało, że okoliczni mieszkańcy co mogli to pozabierali z miejsca katastrofy, poszukiwacze mieli nadzieję na znalezienie śladów pozwalających na identyfikację samolotu i jego załogi. O rezultatach tych prac opowiedzieli 1 grudnia 2017 roku w Muzeum Okręgowym w Sieradzu Jan Pietrzak, Marek Rogusz i Robert Kielek.

Wykonano mapę elektromagnetyczną terenu, stwierdzając że pod darnią znajduje się wiele elementów metalowych. Po przekopaniu terenu i przesianiu niewielkiej partii ziemi znaleziono portfel, tzw. podkówkę, a w nim dobrze zachowany pozłacany ryngraf z Matką Boską. Wygrawerowany napis "Niech Cię Bóg ma swej opiece. 15.X.1938" skierował uwagę poszukiwaczy na promocję w szkole lotniczej w Dęblinie. Szybko ustalono, że ryngraf jest pamiątką tego wydarzenia należącą do jednego z przedwojennych absolwentów. Wszystko wskazywało na podporucznika obserwatora Tadeusza Sawickiego, który 15 października 1939 miała promocję oficerską w Dęblinie. We wrześniu 1939 był lotnikiem obserwatorem 33 eskadry Armii Poznań. Loty zwiadowcze odbywał z kapralem Brunonem Ślebiodą.
W przekopanej ziemi znaleziono portfel, a w nim pozłacany ryngraf. Zdjęcie: naszemiasto.pl
Przed pracami poszukiwawczymi, opierając się na meldunku niemieckiego lotnika, uważano że ci dwaj lotnicy zginęli w okolicy miejscowości Krępa pod Kołem. Na cmentarzu w Kole mają nawet symboliczną mogiłę. Miało to się wydarzyć 5 września 1939 około godz. 14.30. Tak napisał w raporcie oberfeldwebel Georg Fleischmann, pilotujący Messerschmitta Bf-110.
Zgłosił on zestrzelenie polskiego samolotu Lublin R-XIII na wschód od Sieradza. W ferworze walki mógł jednak nie rozpoznać maszyny, jaką strącił. Poszukiwania w lesie koło Prusinowic przyniosły nowe wiadomości na temat tego zdarzenia. Krępa, o której pisał niemiecki lotnik mogła być wsią w okolicach Poddębic, znajdującą się zaledwie kilkunastu kilometrów od Prusinowic.

Duże wrażenie na poszukiwaczach wywarło odnalezienie w miejscu pierwotnego pochówku kości strzałkowej jednego z lotników. W dalszym ciągu prac wydobyto z ziemi łuski od karabinu, lampę radiostacji, drewniane elementy kadłuba i świece silnika. Uznano, że są to szczątki uzbrojonego samolotu rozpoznawczego. Zdaniem znawców lotnictwa, w grę wchodził Lublin R XIII lub RWD-14 "Czapla". Dopiero odkrycie charakterystycznej tabliczki z kabiny z napisem „Osłona żaluzji silnika”, obudowy radiostacji oraz innych elementów samolotu, jednoznacznie potwierdziło, że w Górach Prusinowskich zestrzelona została "Czapla", napędzana silnikiem Mors. RWD-14 "Czapla" to dwumiejscowy samolot rozpoznawczy, który po latach nieudanych testów, wdrożono do produkcji w lipcu 1938 w Lubelskiej Wytwórni Samolotów (LWS). Armia zamówiła tylko 65 egzemplarzy tych maszyn. Rozlokowano je w każdym Pułku Lotniczym, m.in. w 33 eskadrze Armii Poznań. Rano 31 sierpnia 1939 roku eskadra, składająca się z siedmiu samolotów RWD 14 Czapla i dwóch RWD 8 odleciała na lotnisko polowe Niechanowo koło Gniezna. W II plutonie eskadry znajdowało się trzech obserwatorów i trzech pilotów. Wśród nich: ppor. obs. Tadeusz Sawicki oraz kpr. pil. Brunon Ślebioda. Pluton był przesuwany następnie na lotniska polowe w Dębem koło Kalisza, w okolice Turku i Inowrocławia. 5 września wykonał zadania, m.in. w rejonie Kalisza i Ostrowa Wielkopolskiego. Załogi 33 Eskadry od 1 do 14 września 1939 roku wykonały 44 zadania bojowe. Poległo czterech lotników, a ośmiu uznano za zaginionych. Z siedmiu samolotów RWD–14 „Czapla” nie przetrwał ani jeden.

RWD-14 "Czapla" to dwumiejscowy lekki samolot obserwacyjny produkowany od 1938 r.
Identyfikację samolotu oraz lotników zestrzelonych w Górach Prusinowskich ułatwiły wspomnienia naocznych świadków. Jeden z nich opowiadał, że następnego dnia po katastrofie widział na drzewie fragmentu płótna ze znakiem owada przypominającego ważkę. Poszukiwacze skojarzyli to z ważką będącą znakiem rozpoznawczym 33 eskadry obserwacyjnej Armii Poznań. Jak stwierdził prowadzący program „Było nie minęło”, Adam Sikorski”: „układanka zaczyna się dopasowywać”. Polegli lotnicy odzyskali swoje imiona i nazwiska. Pozostało jeszcze uzupełnić ich życiorysy.

Wyemitowany w TVP program zakończył apel do rodzin lotników o kontakt z redakcją. Za sprawą historyków lotnictwa, odpowiedź przyszła już po dwóch dniach od zakończenia prac w prusinowickim lesie. Rodzinę podporucznika Tadeusza Sawickiego odnaleziono we Wrocławiu. Przed wojną mieszkała we Lwowie. To stamtąd Tadeusz wyruszył w 1935 roku, po studiach na Wydziale Rolniczo-Lasowym Politechniki Lwowskiej do Stanisławowa, by odbyć służbę wojskową. W trakcie przeszkolenia dla podchorążych w 48 pułku piechoty zgłosił się na badania lekarskie dla kandydatów do służby w lotnictwie. Został przyjęty na 3-letni kurs Podchorążych Zawodowych Lotnictwa w Dęblinie w grupie personelu latającego, który ukończył w październiku 1938 roku z nominacją na stopień podporucznika. W trakcie służby wojskowej kontynuował naukę na Politechnice Lwowskiej. Pisał pracę dyplomową na temat wykorzystania lotnictwa do walki ze szkodnikami i pasożytami lasów.

Tadeusz Sawicki (trzeci od lewej) z grupą lotników w Dęblinie, ok. roku 1938. Zdjęcie ze zbiorów rodziny
Po nominacji na podporucznika obserwatora Tadeusz został skierowany do 3 pułku lotniczego w Poznaniu – Ławicy. W pierwszych dniach II wojny światowej wykonywał loty rozpoznawcze
w II plutonie 33 Eskadry Obserwacyjnej w ramach współpracy z 25 Dywizją Piechoty.
W roku 1946 rodzina została wysiedlona ze Lwowa i zamieszkała w Trzebnicy pod Wrocławiem.
Babcia czyli matka Tadeusza do końca życia wierzyła, że on gdzieś się ukrywa, nie wierzyła w jego śmierć – wyjaśniał w programie „Było nie minęło” Ryszard Sawicki, bratanek lotnika.
92-letni brat Tadeusza, Leszek Sawicki, łamiącym się głosem opowiadał przed kamerą:
To jest wzruszające i przejmujące. Po kilku akcjach poszukiwania grobu Tadeusza nie spodziewałem się, że jeszcze może dojść do tego... Rodzice na promocję do Dęblina polecieli samolotem. Lecieli pierwszy raz w życiu… Sprawa tego ryngrafu z Matką Boską niezbyt dobrze utkwiła mi w pamięci. Wydaje mi się, że to rodzice podarowali go Tadzikowi. Podobny, ale znacznie mniejszy wielkości pudełka od zapałek, ja miałem w czasie wojska…
O śmierci zaginionego w kampanii wrześniowej Tadeusza rodzina dowiedziała się wiele lat temu. Jednak dotąd uważano, że jego samolot został zestrzelony przez niemiecką obronę przeciwlotniczą w okolicach Koła, a dwóch lotników pochowano na cmentarzu w pobliskiej Sobótce. Ustalenie prawdziwego miejsca śmierci podporucznika Sawickiego było dla rodziny niezwykłym przeżyciem. Wkrótce odwiedziła ona domniemaną mogiłę lotników w Zadzimiu oraz leśną polanę w Górach Prusinowskich, gdzie rozbił się samolot. Dla Leszka Sawickiego, znanego geologa, była to ostatnia wyprawa na grób starszego brata. Zmarł wkrótce potem, 21 lutego 2017 roku.

Dla 92-letniego Leszka Sawickiego (czwarty od lewej) była to ostatnia wyprawa na grób starszego brata. Zdjęcie: naszemiasto.pl
W miejscu śmierci lotników postawiono brzozowy krzyż z upamiętniającą tabliczką, na której podano datę śmierci lotników 5 września 1939 roku. Jednak dalsze poszukiwania przyniosły zaskakujący zwrot w tej, wydawałoby się dobrze udokumentowanej, historii. W centralnym archiwum wojskowym odnaleziono meldunek z lotu obserwacyjnego z datą 5 września sporządzony o godzinie 19 wieczorem, prawdopodobnie przez Tadeusza Sawickiego. Można z niego wyczytać:
Od Pęczniewa na południe pusto. Miejscowość Warta płonie. Dwa kilometry zachód silny ogień artylerii. Późna godzina mglisto…
Wróciło pytanie: kiedy naprawdę zginęła załoga Czapli?  Skoro 5 września o godzinie 19 sporządziła raport, jej tragiczny koniec musiałby nastąpić dopiero następnego dnia.
Do tej pory nie udało się też ustalić gdzie naprawdę spoczywają szczątki lotników? Czy w bezimiennej mogile w Zadzimiu, czy też zostały gdzieś przeniesione po wojnie? Na przykład do Łęczycy, albo Sieradza, jak sugerują niektóre źródła. Dla przeprowadzenia badań konieczne jest uzyskanie zgody na ekshumację grobu w Zadzimiu. W dalszym ciągu poszukiwana jest rodzina pilota Ślebiody. W dostępnej dokumentacji wynika, że urodzony w Poznaniu w 1915 roku Brunon Ślebioda był synem Szczepana i Balbiny z domu Szczepaniak. Po ukończeniu Szkoły Podoficerskiej Pilotów w Bydgoszczy, jako kapral pilot został przydzielony do 3 pułku lotniczego
w Poznaniu. Czy z jego rodziny nikt już nie żyje?



piątek, 5 stycznia 2018

Torebka z narzeczonego

Dziś nazwalibyśmy to barbarzyństwem i bezczeszczeniem zwłok ludzkich. Ale jeszcze niedawno wykorzystywanie skóry ludzkiej do celów użytkowych nie budziło takich kontrowersji. W roku 1930 ludzkość jeszcze nie była w pełni świadoma, że z przetwórstwa ludzkich ciał mogą żyć całe gałęzie przemysłu. I mało kto mógł przewidywać, że tym przedsiębiorstwom totalitarne państwo będzie dostarczać taniego surowca z krajów okupowanych.
Kiedy kilka lat temu w Warszawie niejaki dr Glover prezentował spreparowane ciała ludzkie w celach, powiedzmy, naukowych, omal nie skończyło się uwięzieniem twórcy i organizatora wystawy. W Paryżu sąd nakazał zamknięcie podobnej ekspozycji.
"Nie wszystek umrę" - napisał starożytny poeta, ale przecież nie każdy ma tyle talentu, aby utrwalić swój ślad na ziemi z pomocą pióra. Wyobraźmy sobie kontrowersyjny, ekskluzywny upominek walentynkowy: torebka z ukochanego. O takich nieco makabrycznych pomysłach na wykorzystanie ludzkiego surowca informował "Kurjer Łódzki" w poniedziałek 10 lutego 1930 roku.



Niechże dorośli wiedzą, że nie tylko skóra ich dzieci nadaje się do garbowania, albowiem nieraz i ich pokrycie cielesne używane było aż do bieżących czasów jako surowiec dla garbarza. Dawniej zdarzało się częściej, że jakiegoś srogiego zbója po uprzednim połamaniu go kołem lub po dokładnem powieszeniu, obciągano jak zająca ze skóry, która następnie poddawano takim samym technicznym zabiegom, jak z pierwszego lepszego cielaka czy konia.
Jak twierdzą bowiem specjaliści skóra ludzka nie ustępuje w swych zaletach innym zwierzęcym skórom, a słynny fachowiec Paweł Kersten, który nie tak dawno jeszcze zajmował się wyprawianiem skóry ludzkiej na oprawy do książek, utrzymywał, że jest ona bardzo trwała i najbardziej zbliżona do świńskiej.

Wystawa ludzkich ciał
Niewielka zresztą ilość tego materjału wyprodukowana przez Kerstena sprzedana została wprost na wagę złota, a jedna z książek oprawna w ten materjał, którą nabyła w r. 1913 żona posła amerykańskiego w Berlinie, posłużyła Kerstenowi do przeprowadzenia małego szantażyku, zresztą w granicach prawnych, na którym ten "oprawca" zarobił spory grosz.
Naogół książek oprawnych w skórę ludzką jest sporo i znajdują się one w rozmaitych publicznych i prywatnych księgarniach. Bibljoteka uniwersytecka w Getyndze ma naprzykład oprawne w ten sposób dzieła Hipokratesa. W Anglji w Ateneum Library znajduje się książka oprawna w powłokę słynnego mordercy Cordeza, a w Malborough House są również jakieś dzieła obciągnięte w skórę zbrodniarza, którego powieszono w r. 1830. Także w niemieckiem mieście Zittau w bibljotece miejskiej jest jakiś foljant objęty skórą pewnego zbrodniarza. Podobnie oprawne książki posiada muzeum miejskie w Paryżu, zaś tłumacz Wirgilego Jacques Derilles polecił jeden z egzemplarzy tłumaczonej przezeń "Georgica" oprawić we własną skórę. Testamentator jego wypełnił skrupulatnie wolę zmarłego przez wycięcie trupowi odpowiedniej ilości skóry.
Książka oprawiona w skórę ludzką

Niezwykły jednak prezent otrzymał w swoim czasie znany francuski astronom i myśliciel Kamil Flammarion. Bawił on przez pewien czas na zamku jakiejś arystokratycznej damy, gorącej wielbicielki jego talentu. W dniu wyjazdu hrabina zjawiła się w głęboko wyciętej sukni i przecudowna karnacja ciała gospodyni wyrwała z ust pisarza okrzyk niekłamanego zachwytu.
Po kilku miesiącach otrzymał Flammarion niezwykłą przesyłkę wraz z listem. List ten pisał doń jakiś lekarz i uwiadamiał, że dołączona do listu skóra, była własnością zmarłej niedawno hrabiny, że pokrywała ona to właśnie, co taki zachwyt wzbudziło w swoim czasie w pisarzu. W końcu lekarz ten zaznaczał, iż ostatnią wolą testatorki było, aby Flammarion oprawił w tę skórę jedno ze swoich dzieł. Woli tej stało się zadość.
W średniowieczu zdarzało się nierzadko, iż zwycięski pojedynkowicz sporządzał sobie ze skóry uśmierconego rywala pochwę do miecza i do dziś dnia pochwę taką oglądać można w monachijskiej "Kunstkamerze", a obok niej pochodzący z jakiejś wojny tureckiej bęben obciągnięty również takim samym materjałem.
Jan Żyżka, fanatyczny przywódca husytów, przeznaczył również skórę swą na obciągnięcie bębna, aby po jego śmierci bojowy jego dźwięk zagrzewał do walki z wrogiem.
Podczas rewolucji francuskiej, która jak wiadomo, dostarczyła wielkich zapasów skóry ludzkiej szczegółniej w najbardziej delikatnym gatunku, pewien szewc w Meudon wyrabiał buty ze skóry zgilotynowanych arystokratów i raport Konwentu z dn. 20 września 1794 r. stwierdza przyznanie temu przedsiębiorstwu subwencji w sumie 45000 franków.
Jeden z wodzów napoleońskich nosił podczas bitew rajtuzy ze skóry ludzkiej jako talizman chroniący od kul nieprzyjacielskich. Również i Filip Orleański "Obywatel Egalite" nosił takie spodnie, dokumentując w ten oryginalny sposób, jak najdalej posuniętą wolnomyślność.
Torebka z imitacji ludzkiej skóry

Amerykańscy i angielscy bibljofile poszukują dzisiaj jeszcze ludzkiej skóry na oprawę książek, przyczem najbardziej cenionym tu materiałem są skóry ras kolorowych, a przedewszystkiem czerwona pochodząca od Indjan. Jakiś więc miljoner amerykański posiada w swym księgozbiorze dwie książki oprawne w skórę Murzynki i Chinki, a pewien adwokat paryski pozostawił w spadku Anakreonta i Deschanela oprawionych również w skórę murzyńską. Ostatnia z tych książek sprzedana została przez spadkobierców w r. 1913 w Paryżu i osiągnięto za nią sumę około 500 franków.
Na ostatniej wszechświatowej wystawie w Paryżu sprzedawano rozmaite drobiazgi wyrabiane rzekomo ze skóry ludzkiej, okazało się jednak później, iż były to falsyfikaty.

Kurjer Łódzki, 10 lutego 1930 r.

Sprawiedliwość wymierzona kopytem

W początkach XX wieku konie na ulicach miasta nie budziły niczyjego zdziwienia Jednak sytuacja, o jakiej informował w styczniu 1912 roku łódzki "Rozwój", zaskoczyła i zbulwersowała przechodniów: 

Samoobrona konia. W dniu wczorajszym przechodnie na ul. Młynarskiej nr 15 byli świadkami ciekawego wypadku. Do dość dużego wozu załadowanego po brzegi węglem, zaprzężony był dość mizernie wyglądający koń, który mimo nieświetnego swego wyglądu, ciągnął ciężar, jak mógł. Gdy jednak jedno z kół wpadło w rów, koń, chociaż wytężał wszystkie siły wozu nie mógł wyciągnąć. Wówczas woźnica począł biedne zwierze w nielitościwy sposób okładać batem. Nie pomogły nawet perswazye i przestrogi przechodniów. Wreszcie koń, zniecierpliwiony widocznie postępowaniem swego pana, tak nieszczęśliwie kopnął go, że zmiażdżył mu kość czołową i nosową, przyczem woźnica doznał wstrząśnienia mózgu. Przybyły lekarz Pogotowia, po opatrunku na miejscu wypadku, wstanie groźnym i nieprzytomnym odwiózł ofiarę "końskiej samoobrony" do szpitala Poznańskich. Nazwisko i adres woźnicy nieznane.


poniedziałek, 1 stycznia 2018

Wystrzałowy Sylwester w Zduńskiej Woli

Przykre musiał mieć wspomnienia z Sylwestra 1929/1930 roku rejent Rokosowski ze Zduńskiej Woli. Kurjer Łodzki 1 stycznia 1930 (środa) donosił (styl i ortografia oryginalne):

Onegdaj wieczorem, o czem obszernie doniosło wczorajsze „Echo” w Zduńskiej Woli, w powiecie łaskim dokonano zuchwałego napadu bandyckiego na kancelarię i mieszkanie rejenta Rokosowskiego, zamieszkującego w najruchliwszym punkcie miasta. Według przeprowadzonego dochodzenia było siedmiu zamaskowanych i uzbrojonych bandytów. Napad miał miejsce o godzinie 5 po południu. Dwóch złoczyńców pilnowało wejścia do lokalu, podczas gdy pięciu innych z rewolwerami gotowemi do strzału w rękach wkroczyło do wnętrza. W mieszkaniu i kancelarji znajdował się rejent Rokosowski z rodziną oraz pracownicy biura w liczbie 11 osób. Bandyci, steroryzowawszy obecnych grozą użycia broni, powiązali wszystkich, poczem przystąpili do rabunku. Przedewszystkiem zrewidowali stoły i biurka, z których zrabowali kilkaset złotych. Z kolei bandyci kazali sobie otworzyć kasę ogniotrwałą, w której przechowywano 2000 złotych w gotówce oraz weksle i papiery wartościowe, wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych. Bandyci zadowolili się gotówką, nie naruszając weksli i papierów.

Napad trwał około 2 godzin, przyczem odbywał się tak cicho, że nikt z przechodniów i sąsiadów rejenta nie mógł przypuszczać niczego złego. W ostatniej chwili, gdy bandyci kończyli gospodarkę, rejentowi Rokosowskiemu udało się nieznacznie oswobodzić z więzów i zbiec do sąsiedniego pokoju. Bandyci usiłowali pochwycić rejenta. Ten jednak zamknąwszy drzwi, pochwycił fuzję i oddał dwa strzały. Spłoszeni bandyci rzucili się do ucieczki. Powiadomiony o zuchwałym napadzie naczelnik wojewódzkiego Urzędu śledczego inspektor Nosek zarządził za zbiegłymi bandytami pościg. Około północy na bandytów natknęła się na torze kolejowym Pabianice – Łask. Osaczeni złoczyńcy rozpoczęli strzelaninę, a korzystając z ciemności rozbiegli się. Mimo to jednego z nich udało się zatrzymać. Jest nim niejaki Majer Binem, niewiadomego miejsca zamieszkania.

Dalsze ślady za zbiegami doprowadziły policję pod Konstantynów, gdzie jeden z bandytów wpadł do zagrody wieśniaczej, nakazując wieśniakom pod grozą dwóch rewolwerów zaprzęgać konie. Przeszkodziło temu zjawienie się policji. Bandyta, ostrzeliwując się, zrezygnował wkrótce z obrony i poddał się. Nazwiska drugiego bandyty nie zdołano narazie ustalić, ponieważ odmawia on wszelkich zeznań. Obydwóch złoczyńców, którym odebrano rewolwery oraz sto kilkadziesiąt naboi, przewieziono do więzienia. Wczoraj władzom śledczym nie udało się wpaść na trop dalszych 5 bandytów. Ślady doprowadziły do gminy Rąbień pod Łodzią, gdzie jednak zatarły się. Dalszy pościg, nad którym czuwa osobiście inspektor Nosek, trwa. Wyniki śledztwa trzymane są narazie w ścisłej tajemnicy.

Nieszczęśliwego Nowego Roku!

Powitanie Nowego Roku oraz karnawał to nie tylko czas zabawy i radości. Stare kroniki wypadków pełne są zdarzeń bulwersujących i tragicznych.

2 stycznia 1934 r. Głos Poranny informował [pisownia oryginalna]:

głos poranny
We wsi Gruszczyce pow. kaliskiego, w zagrodzie Stefana Kozłowskiego wydarzył się straszny wypadek. Gdy domownicy przebudzili się w dniu onegdajszym, znaleźli 2-letniego Piotra Kozłowskiego, w kołysce w kałuży krwi. Stwierdzono, że dziecko ma przegryzioną krtań i nie żyje. O wypadku natychmiast powiadomiono policję, która wszczęła dochodzenie, w toku którego ustalono, że sprawcą morderstwa jest kot, który w nocy, gdy wszyscy pogrążeni byli we śnie, wskoczył na kołyskę i zagryzł chłopca. Następnie kot zniknął i poszukiwania za nim nie dały rezultatu.

* * *
W dniu wczorajszym o godz. 9.15 rano pociąg osobowy Nr 556, zdążający z Pabjanic do Łodzi, na przejeździe kolejowym  pod wsią Retkinia najechał na stojącą na torze i przyglądającą się orkiestrze miejscowej straży ogniowej 8-letnią Zofję Gawlik, mieszkankę tej wsi. Koła pociągu zmasakrowały ciało dziewczynki. Zwłoki nieszczęśliwej zabezpieczono na miejscu do czasu zejścia władz sądowo - lekarskich.(p)

* * *
W dniu onegdajszym dom przy ulicy Mianowskiego 33 [w Łodzi] był widownią tragicznego wypadku. W domu tym zamieszkują małżonkowie Ryczkowscy, którzy posiadają trzymiesięczną córeczkę imieniem Helusia. Matka dziecka, Zofja, chcąc je uspokoić, włożyła mu do ust smoczek, sama zaś zajęła się pracą domową. Po pewnym czasie, gdy matka zajrzała do  dziecka, stwierdziła z przerażeniem, że Helena nie żyje. Wezwany lekarz pogotowia  ratunkowego stwierdził śmierć niemowlęcia wskutek uduszenia się smoczkiem (p)

* * *
Nocy Sylwestrowej liczni przechodnie znaleźli w kałuży krwi przy zbiegu ulic Wólczańskiej i Żwirki [w Łodzi] ciało jakiegoś młodego mężczyzny. Niezwłocznie powiadomiono  policję. Przybyły na miejsce lekarz pogotowia stwierdził kilka ran kłutych klatki piersiowej i po udzieleniu pierwszej pomocy przewiózł poszkodowanego do szpitala św. Józefa przy ul. Drewnowskiej. Ofiara jest nieprzytomna. Zdołano jednak stwierdzić, iż nazywa się Stanisław Pudlarz, ma lat 31, adresu jednak jego  nie udało się ustalić, jak również powodu napadu.