wtorek, 8 grudnia 2015

Zdmuchnięty przez pomyleńca

"Wciąż wierzę w miłość, w pokój, w pozytywne myślenie" - powiedział kilka godzin przed śmiercią.

Wieczorem 8 grudnia 1980 roku w Nowym Jorku zamordowano Johna Lennona. Słynny muzyk został zaatakowany przed swoim domem na nowojorskim Manhattanie. Zamachowiec oddał pięć strzałów, z których cztery trafiły do celu. Przewieziony do szpitala John zmarł z wykrwawienia tuż po godzinie 23. Zabójca, fan Lennona, 25-letni Mark Chapman, czekając spokojnie na przyjazd policji czytał swoją ulubioną książkę "Buszujący w zbożu"...

john lennon

Na wiadomość o śmierci muzyka, pod jego rezydencją zebrały się tłumy. Fani Beatlesów i Lennona palili świeczki i śpiewali piosenki swoich idoli. Zszokowani i pogrążeni w smutku zastanawiali się kto i dlaczego popełnił tę straszną zbrodnię. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że kilka godzin wcześniej morderca-szaleniec poprosił Lennona o autograf na świeżo wydanej płycie "Double Fantasy" i zadowolony uścisnął mu dłoń.

24 sierpnia 1981 roku sąd skazał Marka Chapmana na dożywocie, z możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie po 20 latach. Od 2000 roku regularnie co dwa lata zabójca Lennona występuje o zwolnienie z więzienia. Sąd konsekwentnie odmawia, zawsze tak samo uzasadniając decyzję: "zwolnienie byłoby niesprawiedliwe i sprzeczne z oczekiwaniami społeczeństwa".
Wiele lat przed tragiczną śmiercią na pytanie dziennikarza, jak wyobraża sobie własną śmierć, Lennon odpowiedział: "Pewnie zostanę zdmuchnięty przez jakiegoś pomyleńca". Uznano to za dobry żart...

Więcej o zabójcy Lennona

sobota, 5 grudnia 2015

Czwarty, własny zaborca - 2

Przy okazji każdego święta państwowego odbywają się w Polsce msze dziękczynne za wolność oraz modły za pomyślność Ojczyzny. Przedstawiciele wszechświatowej organizacji z centralą w Rzymie pouczają Polaków jak mają żyć, jak umierać, jak wybierać, jak kochać bliźnich, jak dbać o własną ojczyznę. Nie wahają się opowiadać przy tym o swoich ogromnych zasługach dla powstania oraz istnienia naszego kraju i narodu. Nie wspominają tylko o pewnych niewygodnych dla siebie faktach...

Dwustuletnie panowanie Jagiellonów powszechnie uważane jest za złoty okres Rzeczypospolitej. Mówi się, że wzrosło wtedy znaczenie polityczne Polski, podniósł się stan nauki, kultury i gospodarki, dokonały ważne zmiany ustrojowe. Rzadziej przypomina się, że dojście do władzy nowej, obcej dynastii doprowadziło do osłabienia władzy królewskiej oraz niepokojącego wzrostu znaczenia mas szlacheckich. Przyłączenie do Polski 4-krotnie większego terytorium Wielkiego Księstwa Litewskiego w krótkim czasie doprowadziło do powstania ogromnego organizmu państwowego. Dało to Rzeczypospolitej większą siłę polityczną i militarną. Jednakże dwie części wspólnego państwa znacznie różniły się pod względem organizacji państwowej, gęstości zaludnienia, kultury, języka, religii. Rzeczpospolita zaangażowała się w sprawy wschodu i południa Europy, porzucając zadanie odzyskania i przyłączenia ziem zachodnich zamieszkanych przez ludność mówiącą po polsku. Włączenie ziem obcych etnicznie przyniosło problemy, jakich państwo nigdy dotąd  nie miało i jakich rządzący sobie nie wyobrażali.


Królestwo Polskie i Wielkie Księstwo Litewskie w roku 1561


 Kazimierz Wielki zostawił Polskę, mimo regionalnych rozbieżności, jednolitą narodowo i na poziomie administracji, oświaty i kultury, porównywalnym z krajami zachodniej części kontynentu. Królestwo Polskie było przeciętnym krajem europejskim. Miało szanse dalej rozwijać się harmonijnie na terenach jednorodnych etnicznie. Dla jego sprawnego funkcjonowania powstała w 1364 roku Akademia Krakowska, która kształciła potrzebne kadry urzędników, prawników, medyków, nauczycieli i kleru. Była po uniwersytecie praskim, drugą szkołą wyższą w tej części Europy. Uczelnia trochę podupadła w czasie rządów Ludwika Węgierskiego. Jego córka i następczyni, Jadwiga postanowiła to zmienić. Wystarała się u papieża Bonifacego IX o zezwolenie na otwarcie w Krakowie wydziału teologii, uważanej wówczas za najważniejszą z nauk. Od powstania Unii potrzeba było ogromnej ilości księży do chrystianizacji Wielkiego Księstwa Litewskiego. Krótko przed śmiercią królowa Jadwiga przeznaczyła na sfinansowanie Akademii 10 kilogramów złota, wszystkie swoje kosztowności, biżuterię i klejnoty koronne. Szkoła została odnowiona przez Władysława Jagiełłę w roku 1400, rok po śmierci Jadwigi. Główny nacisk odtąd położono na nauczanie teologii. Działo się to w czasie, gdy na uniwersytetach zachodnich kiełkowały już idee renesansowe i uzyskiwały one coraz większą niezależność od kościoła. Jedyna w państwie szkoła wyższa swój program nauczania dostosowała do wymagań zapóźnionych kulturowo. Polska zaczynała odjeżdżać od  zachodnich norm i wypadać z europejskiego głównego nurtu. Można zaryzykować twierdzenie, że to wtedy zaczął się początek podziału kontynentu na dwie strefy gospodarczo-kulturowe, tzw. dualizm europejski. Polska na własne życzenie znalazła się po wschodniej stronie.

Kto był autorem projektu połączenia Polski z Litwą, historycy nie są w stanie dziś rozstrzygnąć. Jakieś rozmowy na ten temat musiały toczyć się jeszcze za życia króla Ludwika Węgierskiego. Wielkie Księstwo Litewskie, zagrożone przez zakon krzyżacki i stojące na granicy rozpadu wydawało się rządzącej Polską magnaterii małopolskiej atrakcyjnym sprzymierzeńcem. Tym sposobem zyskano by nowe atrakcyjne tereny na wschodzie, zlikwidowano zagrożenie litewskie na granicy oraz wzmocniono siły przeciw Krzyżakom. Dla części grupy rządzącej, szczególnie biskupów, niezwykle ważna była chrystianizacja Litwy oraz uzyskane dzięki niej względy u papieży. Plany Polaków zdecydowanie poparł biskup ostrzyhomski Dymitr, kardynał i legat papieski na Węgry i Polskę. Nawrócenie Litwy bez przemocy i przelewu krwi było bardzo nośną ideą w kręgach nie tylko klerykalnych. Skutkiem tych kalkulacji było odrzucenie pomysłu przywrócenia na tron Piastów w osobie księcia Ziemowita IV, o co zabiegali możnowładcy z Wielkopolski. Poza tym, nowy, obcy król dawał większe szanse na uzyskanie dodatkowych przywilejów dla  magnatów i szlachty.

przysięga królowej Jadwigi - obraz
Królowa Jadwiga Andegaweńska, która miała prawa króla i mogła rządzić samodzielnie, była jednym z głównych autorów historycznego przesunięcia Polski na wschód. Z powodu swej religijności, nawet jak na tamte czasy, graniczącej z dewocją, wykazywała niesłychaną hojność wobec kleru. W trosce, aby lud miał łatwy dostęp Boga, nie żałowała pieniędzy na budowę świątyń i klasztorów. Ufundowała między innymi klasztor i kościół karmelitów w Krakowie oraz Kolegium Psałterzystów, w którym księża przez całą dobę mieli odmawiać psalmy. Wspierała finansowo wiele innych kościołów, między innymi kartuzów w Lechnicy, cystersów w Ołoboku i w Lądzie, franciszkanów w Krośnie, dominikanów w Sandomierzu. Fundowała niezliczone ołtarze oraz religijne dzieła sztuki. Po śmierci siostry, przyjmując jako dziedzic korony Węgier, hołd lenny od hospodara Wołoszczyzny, nie omieszkała wysłać do niego karmelitów dla ewangelizowania kraju w duchu katolickim. Nie bez przyczyny nazywano ją „pomnożycielką kultu Bożego”. Być może wielkie zadanie chrystianizacji Litwy było ostatecznym argumentem, dla którego 12-letnia królowa zgodziła się na małżeństwo ze starszym o 20 lat Jagiełłą. Propaganda kościelna twierdzi, że wzburzona swoim położeniem Jadwiga, prosząc Chrystusa o radę, rzekomo usłyszała głos „Ratuj Litwę!” Podkreśla także, iż codziennie uczestniczyła we mszy i wiele nocy spędziła na modłach w katedrze krakowskiej, gdzie wielokrotnie słyszała od Boga wygłoszoną po łacinie radę: "Fac, quod vides" (Czyń, co widzisz). Słowa te miały być jej drogowskazem życiowym, a wpatrywanie się w ukrzyżowanego Chrystusa ponoć dawało jej wiedzę, jakie decyzje ma podejmować. Swoje monarsze kompetencje uzupełniała studiując Ewangelie oraz pisma Ojców Kościoła.

W dziele szerzenia wiary w Chrystusa dzielnie wspierał Jadwigę mąż Władysław, katolik-neofita. Dla litewskiego ludu samodzielnie przetłumaczył „Ojcze Nasz” oraz „Wierzę w Boga”. Chrystianizacji Wielkiego Księstwa dokonano oczywiście z licznym udziałem duchowieństwa polskiego. Jednak powszechnie przyjęte poglądy na ten temat znacznie odbiegają od rzeczywistości. Sam Jagiełło nie był, jak zwykle się sądzi, poganinem. Zaraz po urodzeniu został ochrzczony przez swoją matkę – ruską księżniczkę Juliannę, w obrządku prawosławnym. Podobnie było z prostymi mieszkańcami Wielkiego Księstwa. Większość ziem wchodzących w jego skład była zamieszkana przez ludność ruską, schrystianizowaną już w X wieku w cerkwi prawosławnej. Pogaństwo panowało jedynie na ziemiach rdzennie litewskich, które stanowiły zaledwie około 10% powierzchni państwa.

W pierwszych latach istnienia unia polsko-litewska prowadziła ugodową politykę wobec krzyżaków. Zwolenniczką takiego działania była Jadwiga oraz koła kościelne. Wpływ na to miały obawy o stosunki z papiestwem, które zwykle popierało zakonników. Królowa nie chciała podejmować żadnych działań wbrew Rzymowi, wszystkie ważniejsze decyzje uzgadniała z papieżem. Taka uległa postawa polskiej pary królewskiej podobała się papieżowi Urbanowi VI, który w bulli z marca 1388 roku nazwał Jadwigę i Jagiełłę "najdroższymi w Chrystusie synem i córką". Kolejny papież Bonifacy IX, przysłał do Jadwigi list, w którym zapewniał o swej ojcowskiej miłości.

władysław jagiełłoTrudno się dziwić zadowoleniu papieży, skoro w wyniku unii polsko-litewskiej pod ich "opieką", bez żadnego wysiłku i kosztów, znalazły się ogromne ziemie na wschodzie Europy. Nowi poddani oczywiście zobowiązani byli do odprowadzania świętopietrza, które było wtedy opłatą powszechną, od każdej głowy. Tylko szlachta i kler byli z niego zwolnieni. Przykładowo z Polski w latach 1343-1357 papiescy kolektorzy ściągnęli 8148 grzywien srebra, kwotę za którą można było kupić około 200 000 baranów. Te opłaty dla papieży ściągano głównie z ludności najuboższej.

Stworzenie unii z Polską obroniło Wielkie Księstwo Litewskie przed rozpadem i agresją krzyżacką. Jednak wielkie dzieło chrystianizacji Litwy oznaczało dla państwa polskiego ogromne koszty i doprowadziło do kilkuwiekowych konfliktów wewnętrznych. To wschodnioeuropejskie imperium okazało się z czasem kolosem na glinianych nogach. W efekcie jedynym, który bezwzględnie stale korzystał z unii polsko-litewskiej był kościół katolicki. To dla jego interesów powstała idea Polski od morza do morza i przedmurza chrześcijańskiej Europy...

Za ogromne zasługi dla papiestwa królowa Jadwiga została po sześciu wiekach ogłoszona świętą... Król Władysław II Jagiełło umierając w 1434 roku zostawił powagę tronu w poniżeniu, jakiego dotąd nie doznali nawet książęta dzielnicowi. Na krótko przed śmiercią usłyszał od biskupa Oleśnickiego, że uprawia zabobony, przemienia kraj w barbarzyński i poddańczy oraz, że grabi kościelne dobra...

Ciąg dalszy nastąpi... A w nim spróbujemy wyjaśnić dlaczego Jagiełło po zwycięskiej bitwie grunwaldzkiej nie zniszczył raz na zawsze państwa krzyżackiego oraz z jakiego powodu odrzucił propozycję objęcia tronu czeskiego...

środa, 11 listopada 2015

Czwarty, własny zaborca - 1

Przy okazji każdego święta państwowego odbywają się w Polsce msze dziękczynne za wolność oraz modły za pomyślność Ojczyzny. Przedstawiciele wszechświatowej organizacji z centralą w Rzymie, rzekomo reprezentującej jedynego Boga, pouczają Polaków jak mają żyć, jak umierać, jak wybierać, jak kochać bliźnich oraz własną ojczyznę. Chwalą się przy tym swoimi rzekomo ogromnymi zasługami dla powstania oraz istnienia kraju i narodu. Nie wspominają tylko o pewnych niewygodnych dla siebie faktach... Jak choćby o tym, że w 1792 roku w kościołach warszawskich czytano list pasterski biskupa Antoniego Onufrego Okęckiego, w którym wzywał do modłów, za pomyślność Konfederacji Targowickiej, tej samej która jest dziś synonimem zdrady narodowej. Kościół dla własnych korzyści uznał bowiem Targowicę za „dla dobra Ojczyzny podjętą”.


chrzest polski - chrzest mieszkaPrzez całe wieki watykańscy funkcjonariusze w swych działaniach kierowali się wyłącznie własnym interesem, nie bacząc na dobro Rzeczypospolitej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ani nic zdrożnego, w końcu każda organizacja ma do tego prawo. Można byłoby im to wybaczyć, gdyby nie prowadzili jednocześnie totalnej propagandy, z której wynikało, że są jedyną sprawiedliwą i patriotyczną organizacją , że tylko oni potrafią zadbać o "miłą Ojczyznę". Posiedli w swoim mniemaniu monopol na prawdę, wiedzę i dobro... Niestety, jeśli byli w posiadaniu jakichkolwiek monopoli, to były to monopole na masową informację oraz na nauczanie młodzieży, wskutek czego dokonali potwornego spustoszenia w umysłach Polaków. Ponadto uzyskali ogromny wpływ na rządzących. Dziś, gdy dostęp do informacji ma każdy kto jej szuka, możemy kojarzyć fakty i wyciągać wnioski. Najważniejszy z nich jest taki, że w pełnych przepychu świątyniach nie mieszka Bóg, ale czwarty zaborca Polski...


Tego nie przeczytacie w żadnym podręczniku historii, choć przedstawione tu fakty z dziejów stosunków państwo polskie - kościół katolicki od dawna są znane historykom... Poniższy tekst powstał na podstawie artykułu "Kościół katolicki a rozbiory Polski" autorstwa Jarka Kefira, zamieszczonym na blogu "Zakazana historia". 

* * *

Od początku swego istnienia Kościół dążył do uzyskania przewagi nad władzą świecką. Tym planom nadzwyczajnie pomógł upadek cesarstwa rzymskiego w 476 roku. Odtąd biskupi rzymscy stali się władcami całego świata zachodniego. Aż do czasów Karola Wielkiego, Król Franków i Longobardów (VIII-IX wiek) byli jedynymi panami dusz, umysłów oraz majątków ludów europejskich. Powrót idei cesarstwa rzymskiego w IX wieku rozpoczął wielowiekową bezwzględną walkę o władzę nad Europą.

Powstałe w X wieku państwo polskie również było areną tej rywalizacji. Przyjęcie chrztu przez Mieszka I w 966 roku miało podnieść prestiż tego państwa i uchronić przed dominacją niemiecką. Niestety, słono za to zapłaciliśmy. Za "opiekę" papieską płaciliśmy tzw. świętopietrze, najdłużej w Europie, bo aż do 1564 roku. Dopiero reformacja przerwała ten proceder, gdyż szlachta ewangelicka odmówiła płacenia papieżom. Były to obciążenia bardzo duże. W czasie 24 lat panowania Zygmunta Augusta do Rzymu pojechało z Polski i Litwy około 2 tysiące wozów ze złotem i srebrnymi monetami. Jak łatwo policzyć, średnio co 4-5 dni Rzeczypospolita wysyłał do papieży wóz pełen kosztowności. Nasi rzymscy "opiekunowie" uważali nas przy tym za swoich poddanych. W roku 1253 papież Innocenty IV stwierdził jasno: "następcy [książąt Polskich] odkąd poznali wiarę chrześcijańską poddani byli Stolicy Apostolskiej…

św. stanisławW roku 1079 Bolesław II zwany Śmiałym lub Szczodrym odbudował potęgę pradziadka Chrobrego. Z powodzeniem interweniował na Węgrzech i na Rusi, zdobył Kijów, koronował się na króla. Był sojusznikiem papieża, skutecznie bił się z Niemcami. Nie walczył z Kościołem, wręcz przeciwnie – umacniał go. Jednak silna władza Bolesława okazała się dla Kościoła nie do przyjęcia. Przywrócenie w Polsce tronu królewskiego i wzmocnienie władzy Bolesława spowodowały niezadowolenie władców państw sąsiednich Niemiec i Czech. Z pomocą niektórych polskich rodów możnowładczych starali się zbudować opozycję przeciwko królowi. W spisku brał udział biskup krakowski Stanisław, którego Bolesław skazał za zdradę na śmierć i poćwiartowanie. Gall Anonim w swojej Kronice uczynek Stanisława nazywa grzechem i zdradą. Potem przez ponad sto lat kościelne źródła fałszowały fakty, by "uświęcić" śmierć biskupa. Wieść o męczeńskiej śmierci Stanisława z czasem obrosła w legendę i w 1253 roku doszło do kanonizacji krakowskiego biskupa na świętego. Król Bolesław, który skutecznie rządził państwem, wskutek intryg został wygnany. Kościelna propaganda dorobiła mu gębę mordercy i awanturnika. Tron po nim otrzymał młodszy brat Władysław Herman, bardziej ugodowy wobec sąsiadów.

Podczas rozbicia dzielnicowego biskupi wszelkimi sposobami osłabiali państwo, szczując na siebie książęta dzielnicowe. Za poparcie jednych przeciw drugim wyłudzali kolejne nadania i przywileje. Zanarchizowana Polska stała się areną nieustannej wojny domowej. Osłabiona, straciła Śląsk, Pomorze, Ziemię Lubuską, płaciła Niemcom daninę lenną. Osamotnione Mazowsze, nie mogąc sobie poradzić z najazdami Prusów, sprowadziło w 1226 roku na ziemię chełmińską zakon krzyżacki. Wkrótce ziemię, którą dostali w dzierżawę, Krzyżacy sobie przywłaszczyli na podstawie sfałszowanego dokumentu. Pełnię ich praw do tych wyłudzonych terenów potwierdził papież Grzegorz IX. Przez kolejne trzy wieki zakon krzyżacki był jednym z najgroźniejszych wrogów Polski.

jan muskata
Spośród plejady zdrajców, którzy z całych sił przeciwstawiali się zjednoczeniu ziem polskich, wymienić trzeba arcybiskupów gnieźnieńskich: Jakuba ze Żnina, Janika, Henryka Kietlicza; biskupów krakowskich: Gedkę, Pawła z Przemankowa i Jana Muskatę; wrocławskich: Wawrzyńca, Tomasza I i Tomasza II oraz biskupa poznańskiego Andrzeja. Posługiwali się zdradą, fałszerstwem i klątwą. Wyklęli m.in. Władysława Wygnańca, Mieszka Starego, Henryka Brodatego, Konrada Mazowieckiego, Leszka Czarnego, Henryka Probusa, Władysława Łokietka, potem Kazimierza Wielkiego. Klątwa w średniowieczu oznaczała faktyczną utratę władzy, gdyż poddanych zwalniano z posłuszeństwa wobec wyklętego władcy. O zdjęcie klątwy trzeba było zabiegać w Rzymie, a trwało to długo i kosztowało słono. Jak w tych warunkach Polska mogła normalnie funkcjonować?
Na zjazdach w Łęczycy (1180 r.) w Borzykowej (1210 r.) i w Wolborzu (1215 r.) Kościół, wygrywając książąt przeciw sobie, wyłudził przywileje osłabiające cały kraj i całkowicie uniezależniając się od polskiego państwa. Kiedy Łokietek jednoczył Polskę, zwrócił się do papieża o pomoc w rozwiązaniu konfliktu z Krzyżakami oraz o zgodę na koronację. Odpowiedź Jana XXII z zasadzie była pozytywna, ale zawierała warunki trudne do spełnienia. Papież zażądał wprowadzenia w Polsce inkwizycji przeciw heretykom, zwiększenia świętopietrza oraz rehabilitacji zawziętego wroga polskości oraz samego Łokietka - byłego biskupa krakowskiego Jana Muskaty. Wszystkie te warunki zostały spełnione, ale papież wskutek nacisków Czechów, nie mianował Łokietka królem Polski, lecz przyznał mu tylko prawo do ubiegania się o tytuł króla krakowskiego. Mimo to, w styczniu 1320 roku Łokietek został w Krakowie koronowany na króla Polski. Sowicie opłacony papież nie protestował...

Król Władysław I Łokietek
Nie rozwiązany pozostał konflikt z zakonem krzyżackim. Królestwo polskie było zbyt słabe, żeby podjąć się kolejnej walki. Król Łokietek oddał więc zakonników pod sąd papieski. Wyrok z 1321 roku nakazał Krzyżakom zwrot Pomorza Gdańskiego. Zakon, mimo polskich akcji dyplomatycznych i orzeczeń sądów papieskich, nie zamierzał tego zrobić. Wojny Polski z zakonnikami z Malborka trwały aż do 1521 roku. Jeszcze za Łokietka, w 1331 roku, Krzyżacy najechali na Wielkopolskę, Kujawy, Ziemie: Łęczycką i Sieradzką. Spalili Słupcę i Pyzdry. Szturmem wzięli Łęczycę i próbowali opanować Kalisz. Potem zdobyli i spalili Gniezno, Żnin, Nakło, Środę i Kostrzyń. W Gnieźnie nasi "bracia w wierze" obrabowali kościół katedralny. Podobny los spotkał miasta Sieradz, Uniejów, Warta i Szadek. W Sieradzu przeor dominikański, znający dobrze komtura elbląskiego, udał się do niego z prośbą, aby jako chrześcijanin, nie zabierał życia i majątku niewinnym ludziom. Komtur udał, że nie rozumie i kazał dominikanów obedrzeć nawet z habitów...

Syn i następca Łokietka, Kazimierz III Wielki starał się prowadzić politykę racjonalną, jak najmniej zależną od kościoła. Korzystając z sądów papieskich i zawierając taktyczne sojusze odzyskał dla Polski Kujawy i ziemię dobrzyńską. Tylko Pomorze Gdańskie zgodził się oddać zakonowi, jako „wieczystą jałmużnę”.

Polityka ta nie spodobała się biskupowi krakowskiemu Janowi Grotowi, który krytykował króla za ustępstwa wobec Krzyżaków oraz protestował przeciwko zbytnim, jego zdaniem, obciążeniom podatkowym biskupstwa na rzecz państwa. W 1334 rzucił klątwę na króla i nałożył interdykt na diecezję czyli zakaz odprawiania obrzędów religijnych. Król zrewanżował się oskarżeniem biskupa o zdradzanie tajemnic stanu, nawoływanie do buntu i nadużycia w nadawaniu beneficjów kościelnych. Kiedy w 1338 roku ekskomunikowany Kazimierz Wielki wszedł do katedry wawelskiej, biskup Grot z tego powodu przerwał nabożeństwo. Po kilku latach doszło do pojednania, ale pod pokojem kaliskim w 1343 roku biskup krakowski nie chciał się podpisać. Historia przyznała w tym sporze rację Kazimierzowi, jedynemu królowi polskiemu, któremu nadano przymiotnik Wielkiego...

cdn...

środa, 4 listopada 2015

Potwornie ludzka solidarność

W obecnych czasach bardziej niż kiedykolwiek żywi potrzebują martwych - twierdzi patolog Philippe Charlier.
W 2005 roku w okolicach Paryża znaleziono szkielet z okresu neolitu. Na pozór, odkrycie jakich wiele. Jego niezwykłość tkwi w lewym, brakującym przedramieniu zmarłego. Badania mikroradiologiczne wykazały, że człowiek ten stracił łokieć i przedramię długo przed śmiercią. Nie wchodziła w tym przypadku w grę dziedziczna wada, ani uraz powypadkowy. Naukowcy postawili śmiałą tezę: ręka została amputowana. 7000 lat temu prehistoryczny chirurg dokonał skutecznie i bez powikłań amputacji przedramienia swojego pacjenta. Cięcie było precyzyjne, proces gojenia przebiegał bez powikłań. Nie stwierdzono śladów przypalania rany, więc chirurg musiał wykonać dezynfekcję jakąś inną znaną sobie metodą.

Zdaniem autora "Czego uczą nas umarli" Philippe`a Charlier`a ten przypadek dowodzi nie tylko tego, że już w zamierzchłych epokach ludzie potrafili skutecznie się leczyć, ale i wykazywali solidarność z osobami upośledzonymi fizycznie. Młodzi i sprawni pomagali starszym, z wadami rozwojowymi i rannym w dobrze pojętym interesie swojej zbiorowości. Naczelnym celem grupy koczowników było bowiem przetrwanie, a było ono możliwe pod warunkiem zachowania odpowiedniej jej liczebności i inteligentnego kierownictwa. Stąd osobnik posiadający zdolności do prokreacji i jakiekolwiek umiejętności przydatne społeczności był zbyt cenny, aby z niego rezygnować.
Odnaleziono na przykład ludzkie czaszki pozbawione zębów. Należały one do osób starszych, a na podstawie obserwacji stwierdzono, że rany zdążyły się całkowicie zabliźnić, co dowodzi, iż do utraty zębów doszło na długo przed śmiercią. Pozbawieni uzębienia, ludzie ci nie byliby w stanie przeżyć, po określonym czasie umarliby z głodu. Ich przetrwanie można wytłumaczyć tym, że pozostali członkowie wspólnoty przygotowywali dla nich potrawy w postaci kaszek lub papek.
Philippe Charlier

Z tych samych racjonalnych przyczyn opiekowano się rannymi, opatrywano i leczono ich rany oraz karmiono ich, kiedy nie mogli samodzielnie funkcjonować. U odnalezionej w Algierii kobiety z okresu mezolitu (9000 rok p.n.e.) badacze stwierdzili paraliż nóg spowodowany pęknięciem miednicy. Ustalili, że osoba ta żyła jeszcze długo po wypadku, co bez solidarności i pomocy innych ludzi nie byłoby możliwe. Istnieją również dowody na to, że opieką otaczano jednostki z wadami rozwojowymi i genetycznymi. Na trwałość wspólnoty duży wpływ miała obecność osób w podeszłym wieku, które wnosiły do niej wiedzę i doświadczenie. O jej rozwoju nie decydowała rywalizacja jednostek, ale współpraca.
W epoce prehistorycznej życie było rzadkim i cennym darem. Droga do przetrwania wspólnoty wiodła poprzez pomoc najsłabszym – jest to idea w dużej mierze zapomniana w dzisiejszych społeczeństwach, zwanych „nowoczesnymi”. Wówczas – solidarność i liczebność stanowiły siłę.
Oczywiście, w wielu prehistorycznych społecznościach dochodziło do składania ofiar z osób niepełnosprawnych, archeologia nie daje jednak podstaw, aby uznawać takie przypadki za normę. Zwyczaje te bywały różne u różnych ludów i ulegały zmianom. W pierwszych latach XX wieku na terenie Forum Romanum, w centrum Rzymu odnaleziono szkielet dziecka o dziwnej czaszce. Szczegółowe badania wykazały, że szczątki pochodzące z czasów Romulusa i Remusa (IX–VI wiek p.n.e.) należały do dziewczynki z typowymi objawy zespołu Downa. Przerażająca była jej śmierć w wieku, jak oszacowali naukowcy, 9-14 lat. Zginęła od uderzenia toporem w głowę. Została złożona w ofierze jakiemuś bóstwu lub zlikwidowana jako osoba bezproduktywna dla społeczności. Tego nie udało się ustalić z całą pewnością. Choć wiadomo, że miejsce kaźni, bagno pod wzgórzem, na którym mieściła się wioska Roma, w tamtych czasach służyło do odprawiana rytuałów religijnych.

W starożytnych społeczeństwach Grecji i Rzymu panował zwyczaj "pozbywania" się osób z wadami rozwojowymi lub poważnie upośledzonych. Jako wybryk natury miały przynosić nieszczęście, były złowrogim ostrzeżeniem od bogów. Gońców przynoszących złe wieści nikt nie kocha, a starożytni często ich likwidowali...
głowa henryka 4

Później, w Grecji hellenistycznej i w cesarstwie rzymskim to się zmieniło. Postępy wiedzy o anatomii człowieka oraz medycyny sprawiły, że zaczęto bardziej tolerować ludzi ułomnych i próbowano im w miarę możliwości pomagać. W cesarskim Rzymie z czasem doszło do kuriozalnej sytuacji. Osoby o widocznych wadach rozwojowych, zwane "potworami" stały się cennym dobrem. Kto miał "potwora" na własność był kimś. Organizowano nawet „targi potworów”, na których kalectwo i dziwy natury szły jak woda... Ponieważ w najwyższej cenie były najrzadsze ułomności, dochodziło do hodowli "potworów". Krzyżowano je między sobą, aby osiągnąć wyższy stopień kalectwa. A kiedy efekty nie zadowalały hodowcy, nie wahał się oszpecać swojego dobytku operacyjnie. Na przedmieściach Rzymu odnaleziono cmentarz ponad stu niewolników, wśród których były szczątki wielu osób z wadami rozwojowymi. Może to oznaczać, że w pobliskiej rzymskiej willi prowadzono taką hodowlę "potworów".

Książka Philippe Charlier`a dowodzi, że archeologia wsparta przez inne nauki: historię, medycynę sądową, antropologię i etnologię pozwala nam dowiedzieć się więcej o życiu naszych przodków. Lepiej poznać również nas samych. Wydaje się, że niesłychany postęp nauk badawczych może przynieść jeszcze wiele niespodziewanych odkryć i zmienić wiele utartych poglądów na dzieje ludzkości. Autor, nazywany przez media „francuskim doktorem Housem”, "najlepszym detektywem wszech czasów" czy "spowiednikiem umarłych", przedstawia nowe, nieoczekiwane przyczyny śmierci królów: Ryszarda Lwie Serce, Henryka IV i Ludwika XIV , a także Joanny d`Arc i Agnieszki Sorel - faworyty Karola VII. Stawia też tezę o nieudanej próbie samobójczej Robespierre`a krótko przed śmiercią na gilotynie.

agnes sorel
Różnorodne przypadki opisane przez Charlier`a mają jedną wspólną cechę: analizując szczątki kostne metodą typową dla medycyny sądowej odtwarzają stan zdrowia, sposób życia oraz przyczyny śmierci osób sprzed wielu wieków.  Takich zagadek z przeszłości autor książki ze swoim zespołem rozwiązał wiele. Potwierdza swoją pracą poglądy zapomnianego nieco materialisty francuskiego La Mettrie`go, który zachęcał lekarzy i naukowców w XVIII wieku:
Doświadczenie i obserwacje winny być jedynymi naszymi przewodnikami. Jest ich bardzo wiele w kronikach lekarzy, którzy byli zarazem filozofami, nie ma natomiast wcale u filozofów, którzy nie byli lekarzami.
Wniosek jest oczywisty: należy słuchać umarłych i uczyć się od nich. Jednakże badanie szczątków ludzi zmarłych w odległych czasach niesie pewne niebezpieczeństwa. I nie chodzi tylko o ryzyko zakażenia się nieznanymi współczesnej medycynie bakteriami i wirusami. Ważną kwestią poruszoną przez Philippe Charlier`a  jest sposób traktowania ludzkich szczątków przez badaczy. O ile zwłoki ludzi umarłych współcześnie badane są za zgodą rodziny i z pełnym szacunkiem, to szczątki sprzed wieków wielu badaczy uważa za zwykły obiekt archeologiczny, jak antyczny garnek, który nie ma żadnych praw ludzkich. Można opisywać jego wady i ułomności, przypominać złe prowadzenie się za życia, publikować zdjęcia genitaliów, zapominając o dyskrecji i zasadzie, że o zmarłym należy mówić tylko dobrze. Charlier uważa, że należy się tym szczątkom więcej poważania:
Każdemu z tych „pacjentów” winniśmy okazać szacunek – taki, jakiego oczekiwalibyśmy dla naszych zwłok, gdy za kilka stuleci będą badane przez naszych przyszłych kolegów...
Doktor Philippe Charlier, paleopatolog, etyk medycyny i antropolog pracuje jako wykładowca w Ecole Pratique des Hautes Etudes w Paryżu oraz w Szpitalu Raymond Poincaré w Garches. Znaczną popularność zdobył, prowadząc program „Na tropach sacrum” emitowany w Planete+. Ma w swoim dorobku kilkanaście publikacji. Zwykle budziły one wiele kontrowersji, bo przedstawiały zaskakujące odkrycia dotyczące ważnych postaci historycznych. „Czego uczą nas umarli” to książka, która daje w pigułce niezwykłą wiedzę, której nie znajdziemy w żadnym podręczniku historii.
lekcja anatomii rembrandt


Philippe Charlier, „Czego uczą nas umarli. Patolog na tropie zagadek historii”, Wydawnictwo Esprit.

sobota, 31 października 2015

Ta cholerna mgła

Zmarli na nią, między innymi: wielki książę Konstanty, carski marszałek Dybicz, słynny pruski teoretyk wojny von Clausewitz oraz filozof Hegel. Prawdopodobnie na cholerę umarł też nasz wieszcz Adam Mickiewicz.

Do zakażenia cholerą dochodzi najczęściej wskutek spożycia wody skażonej bakterią przecinkowca cholery (Vibrio cholerae). Rzadziej przez skażoną żywność lub przez przedmioty należące do chorego. Bakteria po dostaniu się do przewodu pokarmowego zaczyna wytwarzać enzymy atakujące nabłonek jelita. Efektem jest silna biegunka oraz wymioty prowadzące do szybkiego odwodnienia i wyniszczenia organizmu. Znaczny ubytek wody powoduje zmarszczenie skóry, stłumienie głosu, zapadnięcie oczu oraz wyostrzenie rysów twarzy. Nie leczona cholera powoduje śmierć u ponad połowy chorych w ciągu kilku dni od wystąpienia pierwszych objawów.


Współczesna medycyna skutecznie radzi sobie z tą chorobą. Terapia polega na nawodnieniu organizmu chorego oraz zwalczaniu bakterii antybiotykami. Jednak w czasach, kiedy powstawały pierwsze ogniska cholery nic wiedziano o jej przyczynach, ani leczeniu. Dziś wiemy na przykład, że bakteria wywołująca cholerę jest bardzo wrażliwa na kwas żołądkowy. Małe ilości bakterii cholery zabija on bez trudu. Nie daje jednak rady, gdy wniknie do niego ich zbyt duża ilość i gdy organizm jest osłabiony. Niski poziom higieny, złe warunki mieszkaniowe oraz brak opieki medycznej sprzyjały rozpowszechnianiu się tej choroby.


Pierwsza epidemia cholery wybuchła w 1817 roku w Kalkucie. Z tego handlowego miasta w Indiach kupcy i żeglarze roznieśli ją po całym świecie. W roku 1830 roku cholera dotarła do Rosji, skąd wojska rosyjskie wkraczające do walki z powstańcami listopadowymi przywlekły ją do Polski. Przez kilka miesięcy dziesiątkowała oddziały rosyjskie, nie oszczędziła nawet ich naczelnego wodza, feldmarszałka Iwana Dybicza oraz wielkiego księcia Konstantego Romanowa. Przyniosła oczywiście również ogromne  straty wśród ludności polskiej, szacuje się, że co cholerą zaraził się wtedy co trzydziesty Polak. Ta największa w dziejach Europy epidemia cholery wygasła dopiero w roku 1838.


Następna fala zachorowań wróciła na ziemie polskie w 1851 roku, przyszła prawdopodobnie z Prus. Pierwsze objawy epidemii odnotowano w powiecie sieradzkim we wrześniu. Potem cholera rozszerzyła się na sąsiednie powiaty i w końcu grudnia wydawało się, że wygasła. Jednak już miesiąc później, w styczniu 1852 roku znów pojawiła się w okolicach Sieradza, skąd rozeszła się na całe Królestwo Polskie.


W tym samym roku fala epidemii cholery przeszła również przez okolice Wielunia. Trafiła tam prawdopodobnie z pobliskiej  Praszki, w której wystąpiła wcześniej. Epidemia zdziesiątkowała ludność Wielunia i podwieluńskich wsi. Przy drodze z Wielunia do Bolesławca, w miejscowości Krzyworzeka znajduje się dobrze zachowany cmentarz choleryczny, założony w 1852 roku. Miejsce, w którym spoczywa około 100 mieszkańców wsi, zostało odnowione w 2006 roku. Na skraju cmentarza stanęła niezwykła tablica z napisem o oryginalnym retro wzornictwie i niekonwencjonalnej ortografii. Aż trudno uwierzyć, iż powstała Roku Pańskiego 2006.


W 2014 roku z okazji 750 - lecia powstania wsi i parafii, na cmentarzu odsłonięto głaz z pamiątkową tablicą oraz nową tablicę przypominającą zmarłych w sierpniu i wrześniu 1852 roku 96 mieszkańców Krzyworzeki oraz dzieje cmentarza. Elegancka tablica informuje, że "epidemia, jaka przetoczyła się przez Polskę latem tamtego, 1852 r., wędrowała z południa (za sprawą przemarszu wojsk na tzw. wojnę krymską)." Jak wiadomo z innych źródeł, pomór na ziemi wieluńskiej nie mógł mieć nic wspólnego z wojną krymską, która zaczęła się rok później. Dopiero kolejna epidemia w 1855 mogła być spowodowana przez żołnierzy biorących udział w walkach na południu Europy. Warto przypomnieć, że najprawdopodobniej to cholera szalejąca w Turcji była przyczyną śmierci naszego wieszcza narodowego, Adama Mickiewicza w listopadzie 1855 roku.


Tablica na pamiątkowym kamieniu w Krzyworzece głosi:
CÓŻ ZNACZĄ WOBEC WIECZNOŚCI:
FORTUNA, POTĘGA, SŁAWA I TY WIELKA CHWAŁO?
W powyższych słowach zawarte zostało,
iż wszystko to marność,
smutny nasz los, wszystkim nam zgotowana dola.
I co po nas zostanie?
Pustka, niepamięć i tylko błędna mgła
wstająca rankiem wśród zimnego pola.
Pomników marmury pokruszy czas
i naszych zasług przygasi blask.
W hołdzie na pamiątkę po wsze czasy dla nas i następnych pokoleń, cichym bohaterom najwyższej kategorii, najwierniejszym córom i synom matki ziemi żywicielki, bezkrwawym rycerzom poległym w nierównej walce z okrutnym i straszliwym wrogiem całej ludzkości, epidemią cholery wieku XIX-ego.
Pokój ich duszom. Cześć ich pamięci!


Tylko niepamięć i błędna mgła wśród zimnego pola? Chyba jednak zostało coś więcej...

niedziela, 25 października 2015

Historia usłana trupami


Oplątana białą pajęczyną, strzeżona przez pająki... Jakie tajemnice w sobie kryje? Czy rzeczywiście umarli mogą nam coś ważnego opowiedzieć? W przedmowie czytamy:
Żywi potrzebują martwych. Aby odkrywać przeszłość, trzeba opowiadać o przodkach – czy raczej sprawić, aby to oni przemawiali, nawet jeśli miałaby „mówić” kość lub jej fragment. Na tym polega zawód lekarza sądowego. Wychodząc od kolejnych zdjęć, które w czasie przygotowania ekspertyzy odnosi do ciała denata, przygotowuje on dla sądu różne scenariusze. Niektóre ciała lub ich fragmenty tworzą historię.
„Czego uczą nas umarli” Philippe Charliera to książka zapowiadana jako zbiór niesamowitych, zaskakujących oraz przerażających opowieści i faktów, o których nie wspomina żaden szkolny podręcznik historii. Mamy z niej dowiedzieć się, jak opiekowano się niepełnosprawnymi w czasach prehistorycznych, jak przed wiekami przeprowadzano zabiegi chirurgiczne i leczono nowotwory. Autor - francuski patolog, przedstawia nowe, nieoczekiwane przyczyny śmierci królów: Ryszarda Lwie Serce, Henryka IV i Ludwika XIV , a także Joanny d`Arc i Robespierre`a. Jeśli treść jest tak fascynująco koszmarna, jak okładka, to warto tam zajrzeć... Wkrótce dowiemy się więcej...

wtorek, 29 września 2015

Liczę na wybaczenie, Herr Hitler

Drogi przyjacielu, przyjaciele prosili mnie, żebym do Ciebie napisał dla dobra ludzkości - zwracał się w liście do Hitlera indyjski przywódca, Mahatma Gandhi.
ghandi do hitlera
List napisany przez Mohandasa K. Gandhi`ego 23 lipca 1939 roku miał za zadanie przekonać fürera do zaprzestania polityki prowadzącej do wojny.
Z całą pewnością jest Pan dzisiaj jedyną osobą na świecie mogącą zapobiec wojnie, która prawdopodobnie sprowadzi ludzkość do stanu barbarzyńskiego.
- przestrzegał Gandhi i uprzejmie pytał:
Czy naprawdę chce Pan zapłacić taką cenę za osiągnięcie celu, niezależnie jak bardzo dla Pana istotnego? Czy posłucha Pan prośby człowieka, który rozmyślnie i nie bez sukcesu stronił od konfliktów zbrojnych?
Zakończył kurtuazyjnie:
W każdym razie, liczę na wybaczenie, jeśli popełniłem błąd pisząc do Pana. Pozostając Pana szczerym przyjacielem, M. K. Gandhi.
Czy apel indyjskiego przywódcy, prowadzącego od lat akcję biernego oporu wobec brytyjskich kolonizatorów, mógł powstrzymać Hitlera? Jakie były na to szanse po przyłączeniu przez Niemcy Austrii i zajęciu Czechosłowacji, pierwszych spektakularnych zwycięstwach fürera w polityce międzynarodowej? Naiwnością byłoby sądzić, że było to jeszcze możliwe, nawet gdyby ten uprzejmy list dotarł do adresata. A nie dotarł, bo zatrzymały go brytyjskie władze. Nieco ponad miesiąc później hitlerowskie Niemcy najechały Polskę. Rozpoczęły, jak to celnie określił Gandhi, barbarzyńską wojnę, która przebiła ogromem strat ludzkich i materialnych nawet poprzedni konflikt, nazywany dotąd Wielką Wojną


List Gandhi`ego do Hitlera znalazł się w opublikowanym niedawno zbiorze "Listy niezapomniane" opracowanym przez Shauna Ushera angielskiego autora bloga www.lettersofnote.com. Wśród 126 najciekawszych i najważniejszych listów w dziejach ludzkości są korespondencje zarówno sprzed wieków, jak i z ostatnich lat. Najstarsza notatka została wyryta na glinianej tabliczce w XIV wieku przed naszą erą. Możemy zapoznać się z pismami urzędowymi, osobistymi wyznaniami, oryginalnymi podaniami o pracę, zapiskami szaleńców i morderców czy zaskakującymi poradami kulinarnymi. Jest tu między innymi niezwykła aplikacja Leonarda da Vinci szukającego pracy, ostatni list Wisławy Szymborskiej, podziękowania menedżera firmy Campbell dla Andy’ego Warhola za promocję puszek zupy pomidorowej, list Kuby Rozpruwacza z częścią nerki jego ofiary oraz pożegnalny list Marii Stuart napisany sześć godzin przed egzekucją.

wiliam patrick hitlerZ pewnością są to korespondencje zasługujące na szersze grono odbiorców niż tylko ich adresaci... Uważny czytelnik zainteresuje się być może listem pewnego niemieckiego emigranta do prezydenta Franklina Roosevelta. Można uznać to pismo za pośrednią odpowiedź (po prawie trzech latach) na prośby o zachowanie pokoju skierowane do Adolfa Hitlera przez Gandhi`ego. Emigrant nazywał się William Patrick Hitler i był bratankiem wodza III Rzeszy. Do prezydenta USA napisał, gdyż ze względu na stryja Adolfa odmówiono mu przyjęcia do US Army. Młody Hitler nie miał wątpliwości, że barbarzyńskiemu reżimowi trzeba przeciwstawić się siłą. Że uprzejme apele nic tu nie pomogą.
Wszyscy moi krewni i przyjaciele już wkrótce maszerować będą po wolność i sprawiedliwość pod Gwiazdami i Pasami. Dlatego też, Panie prezydencie, składam na Pańskie ręce ten wniosek i proszę, aby ocenił Pan czy wolno mi dołączyć do nich w walce przeciwko tyranii i przemocy.
- przekonywał prezydenta. I przekonał: po dwóch latach, w 1944 roku pozwolono mu wstąpić do amerykańskiej armii. Został wysłany na front do Europy, gdzie służył jako sanitariusz i odniósł ranę. Swojego słynnego, przeklętego nazwiska pozbył się dopiero pod koniec lat czterdziestych.
Tłumacz Jakub Małecki we wstępie do tej niezwykłej książki opowiada barwnie o swojej pracy: 
Tłumacząc "Listy" dziwiłem się, zachwycałem, śmiałem i byłem bliski płaczu, ale przede wszystkim odnosiłem wrażenie, że w tej małej kapsule z papieru odbywam fascynującą podróż przez wszystko, co w historii ludzkości najważniejsze.

listy niezapomniane
Czy trzeba lepszej zachęty? Zapraszamy do fascynującej podróży przez dzieje...

* * *

Listy niezapomniane
Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2015
Autor: Shaun Usher
Tytuł oryginału: Letters of Note
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Data wydania: 6 maja 2015
Format: 165 x 235 mm
Liczba stron: 416 tekst
ISBN: 978-83-7924-332-7

niedziela, 6 września 2015

Owoc podwójnej miłości

Witaj w Polsce, Najjaśniejszy Panie! Wybaw nas od tyranów! - wołała do cesarza Francuzów pewna młoda dama w podwarszawskim Błoniu w styczniu 1807 roku.
To wydarzenie, zdaniem Huberta d`Ornano, autora książki "Od Marii Walewskiej do Sisleya. Piękno bez granic” było początkiem polskich koligacji w jego rodzinie.
Lubię powtarzać, że jestem owocem podwójnej miłości francusko-polskiej. To tradycja rodzinna, która wzięła swój początek półtora wieku przed moimi narodzinami, kiedy to mój prapradziad, generał Cesarstwa i przyszły marszałek Francji, Philippe-Antoine d`Ornano, poślubił Marię Walewską – opowiada autor w rozdziale o swych polskich korzeniach.
maria walewska
Urodziwą niewiastą, która wylewnie witała cesarza Francuzów, była Maria Walewska, dwudziestoletnia żona hrabiego Anastazego Walewskiego. Zauroczony Napoleon wkrótce uczynił ją swoją oficjalną kochanką. Z kilkuletniego związku urodził się syn, hrabia Aleksander Colonna-Walewski, późniejszy uczestnik powstania listopadowego i minister rządu francuskiego. Po upadku cesarza i śmierci sędziwego męża Maria została żoną generała d`Ornano. Urodziła mu syna Rodolpha Augusta, po czym umarła w grudniu 1817 roku, mając 31 lat. Słynna metresa Napoleona I była więc praprababką Huberta d`Ornano. Jej drugi mąż - Philippe-Antoine d`Ornano - prapradziadek Huberta, zrobił karierę wojskową w czasach napoleońskich, bo miał kilka nadzwyczajnych atutów:
… miłość Ojczyzny, zakorzenioną w jego rodzinie (...) tradycje wojskowe i pokrewieństwo z Napoleonem Bonaparte...

Został mianowany generałem w wieku 27 lat, co jest dowodem na to, że cesarz Korsykanin niezwykle cenił rodzinne związki krwi… Szczyt kariery Philippe-Antoine`a nastąpił za czasów odrestaurowanego cesarstwa, kiedy Napoleon III mianował go marszałkiem Francji. To Philippe-Antoine tworzył fundamenty współczesnej pozycji rodu d`Ornano.

Na początku XX wieku dziadek Huberta - Alphons Antoine, wielki amator wyścigów i gier, doprowadził rodzinę do finansowego upadku. Odbudowy pozycji d`Ornanów podjął się ojciec Huberta - Guillaume. Po I wojnie światowej rozpoczął karierę w dyplomacji. Na początku lat dwudziestych przyjechał do Warszawy jako attache ambasady francuskiej. Tutaj poznał Elżbietę Michalską – dziedziczkę majątku w Trawnikach koło Lublina. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości w roku 1921, a po dwóch latach wyjechali do Francji. Hubert d`Ornano jest ich drugim dzieckiem. Urodził się 31 marca 1926 roku w pałacu w Mełgwi na Lubelszczyźnie. Siedem pierwszych lat życia spędził w pobliskich Trawnikach rządzonych przez babkę - Alexandrę Michalską. Po „sielskim”, polskim dzieciństwie Hubert wyjechał do Francji w roku 1934. Dopiero wtedy nauczył się dobrze języka francuskiego. Polskiego nigdy nie zapomniał…

Hubert i Isabella d'Ornano
W latach trzydziestych XX wieku rozpoczęła się przygoda rodziny d`Ornano z kosmetykami. Początkowo Guillaume współpracował ze słynnym Francois Coty. Po jego śmierci w 1935 roku z trzema innymi udziałowcami zawiązał spółkę Lancome, która rozpoczęła produkcję luksusowych kosmetyków. W tym czasie ojciec Huberta d` Ornano był również merem miasteczka Moulins-sur-Cephons oraz radnym kantonu Levroux. W lipcu 1946 roku Hubert z bratem, wspierani przez ojca, założyli przedsiębiorstwo Perfumy Jean d`Albert. Po kilku latach firma rozszerzyła produkcję o kosmetyki Orlane. Były to produkty najnowszej generacji z zastosowaniem składników naturalnych. Firma szybko rozwinęła się uruchamiając dystrybucję niemal w całej Europie, Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej, Japonii i Afryce.

W 1976 roku Hubert przejął mały zakład produkcji kosmetyków o nazwie „Sisley”. Razem z żoną, Izabelą z Potockich, postanowili , że będą produkować luksusowe kosmetyki zawierające naturalne wyciągi z roślin. „Sisley” jest ich wspólnym dziełem , ich szóstym dzieckiem - jak żartują. Księżna Izabela - nowoczesna kobieta porozumiewająca się w czterech językach, stała się pierwszą ambasadorką „Sisleya” na świecie.

Aby odnieść sukces d`Ornanowie urządzali wystawne przyjęcia dla dystrybutorów i sprzedawców kosmetyków oraz wykorzystywali swoje znajomości i rodzinne koligacje na całym świecie. Ich osiągnięcia potwierdzają, że kapitał, pomysł i praca bardzo liczą się w biznesie, ale jeszcze ważniejsze są kontakty. Te które się posiada, i te które potrafi się zdobyć jak najszybciej. Na liście znajomych właścicieli "Sisleya" są m.in. prezydenci: John F. Kennedy, Georges Pompidou, Valery Giscard d`Estaing, były król Anglii Edward VIII, papież Paweł VI oraz przedstawiciele najwybitniejszych rodów Europy. D`Ornano cieszą się życzliwością dziennikarzy z najlepszych pism europejskich i amerykańskich. Pod koniec XX wieku "Sisley" stał się marką ogólnoświatową obecną w ponad 90 krajach.

Od Marii Walewskiej do Sisleya
Przypudrowana nieco historia rodu, autorstwa Huberta d`Ornano, jest cennym źródłem wiedzy o życiu arystokracji, jej rodowej i klasowej solidarności oraz świadomości w wieku XX. W tej opowieści nie ma miejsca na konflikty rodzinne, zawiść, niesprawiedliwość, rozwiązłość, wyzysk pracownika czy przemoc. Nawet tak kontrowersyjne sprawy, jak małżeństwo metresy Napoleona z Philippe-Antoine d`Ornano oraz porwanie siedmioletniego Huberta przez babkę, Alexandrę Michalską zostały przykryte pudrem nostalgii i żartu. Autor nie ukrywa, że te historie służyć mają umacnianiu marki produktów „Sisley” - ekskluzywnych kosmetyków dla kobiet, które chciałyby poczuć się arystokratkami. Może im to dać firma, która bez obaw reklamuje jeden ze swoich produktów, jako „najdroższy krem przeciwsłoneczny świata”…

Promocja książki Huberta d’Ornano "Od Marii Walewskiej do Sisleya. Piękno bez granic" miała miejsce 16 czerwca w hotelu Bristol. Wydawca: Editions Spotkania, www.editionsspotkania.pl

sobota, 5 września 2015

Jak najdalej stąd

W nocy z 5 na 6 września 1939 roku z Łodzi wyjechały władze państwowe z wojewodą Henrykiem Józewskim i starostą grodzkim Henrykiem Mostowskim oraz samorządowe z prezydentem Janem Kwapińskim. Ewakuowały się straż pożarna i pogotowie ratunkowe. W obawie przed najeźdźcą masy łodzian ruszyły na wschód w kierunku Warszawy. Wśród nich znalazł się reporter "Expressu Wieczornego" Adam Ochocki (1913-1991). Swoje wrześniowe przeżycia opisał w książce "Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę". Poniżej przedstawiamy wybrane fragmenty tej niezwykłej opowieści...

* * *

Z mieszkania wywabiły mnie na miasto niezwykłe odgłosy. Mimo nocy ulica tętniła gwarem. Zbudzony turkotem i syrenami przejeżdżających pojazdów, zbiegłem na dół. Świecąc reflektorami pędziły wozy strażackie i policyjne. Pali się? Ale dlaczego tylu pieszych maszeruje chodnikami?
Coś podpłynęło mi do krtani. Już? To chyba niemożliwe. Przecież radio i gazety...
- Panie, co się dzieje? - zagadnąłem kogoś walcząc z resztkami snu.
- Uciekaj pan! Niemcy pod Łodzią! — odkrzyknął w biegu.
I oto los urzeczywistnił moje wieloletnie tęsknoty: na rogu Sienkiewicza i Ewangelickiej (dziś Roosevelta) czekało na mnie kilka wspaniałych limuzyn, połyskujących chromem, lśniących lakierem. Wybór mój padł na essex standard sedan. Nie musiałem nawet wymawiać magicznego zaklęcia: „Sedanie, otwórz się". Drzwiczki były uchylone, kluczyki tkwiły w stacyjce. Owej nocy na wielu ulicach Łodzi stały bezpańskie, porzucone auta. W żadnym nie było kropli benzyny. Te z paliwem w baku mknęły w stronę granicy rumuńskiej.
Próbowałem uruchomić któryś ze stojących samochodów, a gdy żaden silnik nie zaskoczył, wróciłem do domu.
- Uciekajmy, Niemcy idą na Łódź! - zbudziłem żonę.
- Dokąd uciekać?
- Do Warszawy. Warszawa najpewniejsza. Padnie Łódź, Kutno, padną inne miasta, ale stolica?
Przypomniałem sobie, że wojskową komendę miasta przeniesiono w aleję Kościuszki. To blisko. Może tam się trafi jakaś okazja? Wybiegliśmy, zostawiając mieszkanie na łasce losu. Żona w pośpiechu nawet nie zdjęła siatki z włosów. Ja pamiętałem o najważniejszym - o masce przeciwgazowej, zawsze miałem ją pod ręką. Wprawdzie nas jest dwoje, a maska tylko jedna, jednak lepsze to niż nic.
Trafiliśmy na moment ewakuacji. Sztab przenosił się do stolicy. Samochody odjeżdżały jeden za drugim w kierunku północnym. Podszedłem do wysokiego, szpakowatego oficera, chyba w randze pułkownika, może jeszcze wyżej.
- Proszę nas też zabrać. Jestem dziennikarzem. Politycznie zaangażowany - dodałem konspiracyjnym tonem dla większego efektu. Oficer wskazał nam miejsca w autobusie.
- Poruczniku Karp, dowieziecie tych państwa do Warszawy.

plac wolności łódź

Była głucha noc. Nigdy za dnia nie widziałem na ulicach takiego ruchu. Tłumy przelewały się na jezdnie tarasując drogę pojazdom. Ludzie szli obładowani tobołami, walizami. Ktoś dźwigał kołyskę. Na Bałutach wszystko co żywe wyległo z domów. Za oknami naszego autobusu przepływała nędza ludzka. Ciżba nawoływała się, popychała i szła, szła, byle jak najdalej stąd.
Wyjechaliśmy na szosę brzezińską. Autobus zalegała przygnębiająca cisza. Nikomu nie zbierało się na rozmowę. Każdy zostawił w Łodzi najbliższych, może jak my, bez pożegnania. Pierwszy nalot samolotów nieprzyjacielskich unieruchomił nas tuż za Nowosolną. Wojskowi sprawnie przypadli do ziemi w zaroślach. Ja i żona schroniliśmy się w przydrożnym rowie. Po pół godzinie odwołano alarm. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Szosa nie była już tak zatłoczona. Kierowca zwiększył szybkość. Rozwiązały się nam języki. Niemcy nacierają na Warszawę, ale Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Hitlerowi. Alianci pomogą, oswobodzą, to pewne.
- Obejrzycie sobie państwo Warszawkę, po tygodniu, dwóch wrócicie do domu - pocieszali nas wojskowi - My to co innego, służba czeka, ale da Bóg niedługo zobaczymy się w Łodzi!
Za Rawą Mazowiecką miałem wrażenie, że znamy się wszyscy od dawna. Obiecywaliśmy sobie wzajemne wizyty, wymienialiśmy adresy. Znowu alarm. Niebo upstrzyło się czarnymi punkcikami, które warcząc jak wściekłe osy zataczały półkola nad okolicą. Nie opuszczaliśmy wojskowych ani przez chwilę. W kompanii zawsze raźniej, co wojskowi to wojskowi, broń mają przy sobie. Nalot trwał przeraźliwie długo. Niemieckie maszyny wypatrywały uciekających szosą i prażyły do nich z broni pokładowej. Tuż przy mnie przycupnął kolejarz. Gdy niemiecki samolot obniżył się na prowokującą wysokość, kolejarz wymierzył doń z karabinu. Kapitan chwycił go za rękę.
- Oszalał pan? Chce pan im zdradzić naszą kryjówkę?
Świt zaróżowił niebo, ruszyliśmy dalej. Ktoś powiedział, że gęsto rozstawione posterunki przepuszczają do Warszawy tylko samochody wiozące wojskowych. Współtowarzysze podróży popatrzyli na nas współczująco. Na rogatce podoficer żandarmerii zatrzymał nas.
- Wojskowi - zaanonsował kapitan.
- A ci państwo? - podoficer wskazał na mnie i żonę.
- Misja specjalna - odparł kapitan.
Po paru minutach powitała nas Warszawa, miasto, w które bezgranicznie wierzyliśmy, w którym mieliśmy znaleźć ocalenie. Pierwsze kroki skierowaliśmy z żoną na Żurawią 28, do mego brata Ludwika Starskiego. W mieszkaniu nikogo nie było, więc udaliśmy się do ciotki na Wspólną 10, gdzie przeżyliśmy cale oblężenie stolicy.

odezwa komitetu obywatelskiego
Do Warszawy przybywało coraz więcej łodzian. Odpocząwszy po forsownym marszu, utworzyli na gościnnej ziemi stołecznej łódzką wspólnotę. Spotykaliśmy się w kawiarniach, póki jeszcze można było swobodnie chodzić po mieście. Potem miejscem spotkań stały się prywatne mieszkania.
Dużo łodzian opuściło swe rodzinne miasto w podobnych co my okolicznościach pamiętnej nocy z piątego na szóstego września. Jak zawiadomić o sobie rodziny? Łódź już od dziewiątego znajdowała się w ręku Niemców, poczta i telefon nie działały. Ludwik Szumlewski, mój dawny nauczyciel gimnastyki z gimnazjum Wiśniewskiego, potem kolega po fachu z łódzkiej rozgłośni radiowej, znalazł wyjście. Do dyspozycji pozostawały fale eteru. Tą drogą Ludwik nadawał z warszawskiej radiostacji komunikat za komunikatem, przekazując pozdrowienia od łodzian w Warszawie ich rodzinom w Łodzi.
Gnębiła mnie troska o brata i bratową. Już kilka razy zachodziłem na Żurawią. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Dozorca nic nie wiedział. Powiedział tylko, że „o pana Starskiego dopytuje się jeszcze taki mały chłopak". Wreszcie powziąłem decyzję i wyważyłem drzwi. W kącie kanapy leżał skulony ze strachu lilipuci aktor Bolesław Kamiński. To on był tym „małym chłopcem", o którym wspominał dozorca. Bolcio, znakomicie operujący wytrychem, kilka godzin wcześniej w celu zabezpieczenia zajął mieszkanie brata, który - jak się okazało - wraz z żoną szukał schronienia u krewnych w Radości. Wieś według powszechnego mniemania powinna wyjść cało z zawieruchy wojennej. W opustoszałych pokojach znaleźliśmy prawdziwe skarby: mnóstwo weków z kompotami i kromkę chleba, twardego jak kamień. Z chlebem już były trudności, całą noc stało się dla zdobycia mizernego bocheneczka.
Sytuacja aprowizacyjna komplikowała się z dnia na dzień. Pikujące samoloty ostrzeliwały kolejki przed sklepami. Razu pewnego podczas nalotu poczułem w sobie nagle kawaleryjską fantazję: gdy stojący przede mną ludzie rozpierzchli się po bramach, wpadłem do sklepu Wedla na Szpitalnej i kupiłem mnóstwo tabliczek czekolady: jedyną, gorzką-lux, deserową - brałem co popadło, ile się dało. W podobny sposób zdobyłem u „Braci Pakulskich" na rogu Brackiej i Chmielnej kilka puszek ogórków. Czekolada i konserwowe ogórki długo stanowiły nasze jedyne pożywienie.
Naloty i bombardowania miasta nękały niemiłosiernie. „Uwaga, uwaga, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Uwaga, uwaga, nadchodzi... Koma trzy...". Piekielne kanonady, rozrywające się w powietrzu szrapnele, wstrząsy od wybuchów bomb lotniczych, pożary, trupy... Radio ogłaszało apele wzywające ludność, aby ograniczyli
się do dań „z jednego garnka". W restauracyjce na Wspólnej podano nam zupę i... solidne porcje mięsa. Jeszcze bardziej mnie zdziwił niski rachunek. Właściciel lokalu wyjaśnił:
- Widzi pan, z koniną nie ma kłopotu.
O ten gatunek mięsa rzeczywiście nie było trudno. Każdy nalot zapewniał świeże dostawy. Gdy tylko odwoływano alarm, ludzie wybiegali z nożami i odbywali rzeźnickie praktyki.

ochocki-ochocka 1946
Słuchaliśmy pilnie zagranicznych stacji radiowych. Nadzieje na oswobodzenie Warszawy topniały, ustępując miejsca zwątpieniu i rozpaczy. Wiadomo już było, że mimo bohaterstwa żołnierzy i ludności cywilnej stolica nie zdoła się obronić, nie doczeka się pomocy aliantów, w których tak wierzyliśmy. Po co więc było uciekać z Łodzi, rozstawać się z rodziną i narażać na takie trudy?
Dzień przed kapitulacją otwarto magazyny Monopolu Tytoniowego. Ludzie wtargnęli do środka, tratując się w przejściach. Za kilka złotych kupiłem u kogoś worek cygar „ratuszowych". Przydały mi się później na łapówki. Po wkroczeniu Niemców dalszy nasz pobyt w Warszawie stracił sens. Postanowiliśmy wrócić do Łodzi. Pociągi szły nieregularnie, oblepione ludźmi. Wynajęliśmy w kilkanaście osób furmankę. Po drodze Niemcy zatrzymywali nas kilka razy. Mężczyzn zmuszano do grzebania zabitych koni. W Skierniewicach hitlerowscy żołdacy spędzili tłum ludzi i wśród pokrzykiwań, pomagając sobie uderzeniami kolb, kazali popychać pociąg. Operator filmowy z przejęciem uwieczniał to na taśmie.
Jeszcze jeden nocleg w Głownie — i Łódź. Rodzina wiedziała o naszym ocaleniu. Siedzieli przy głośnikach, gdy Szumlewski nadawał komunikaty. Powoli przychodziłem do siebie. Skończyły się naloty, bombardowanie. Koma trzy nadszedł. Może nie będzie tak źle — pocieszałem się znowu. Ojciec mówił mi przecież, że Niemcy to kulturalny naród. Pierwsze dni okupacji nie zapowiadały późniejszych okrucieństw. Pobyt w Łodzi po upiornych nalotach i bombardowaniu Warszawy wydał się - nawet w tych warunkach — jakimś wytchnieniem. Chleb można było jeszcze dostać bez trudności, niebo jaśniało czystym błękitem...
* * *
Źródło: Adam Ochocki „Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę”.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Swój do swego, po swoje

Obrońcy narodowych interesów nawołują: "kupuj u swego", "jedz polską żywność", "odpoczywaj w polskich górach i nad polskim morzem"... Ale czy ktoś zagląda w paszport sprzedawcy marynarek, albo żąda aktu chrztu od dostawcy pizzy...?

W okresie międzywojennym teoretycznie łatwiej było realizować chwytliwe hasła wspierania narodowego handlu i przemysłu. Wiele firm otwarcie deklarowało swoje "słuszne" pochodzenie narodowe i wyznanie. Były reporter "Expressu Wieczornego", Adam Ochocki wspominał po latach:
Niemal cały przemysł i handel konfekcyjny znajdował się w rękach żydowskich przedsiębiorców. Nie mogła tego ścierpieć Narodowa Demokracja, nawołująca poprzez swych liderów do bojkotu żydowskich towarów i zaopatrywania się wyłącznie w sklepach chrześcijańskich. „Swój do swego po swoje!" - darli się endecy za swym wodzem, osławionym adwokatem Kazimierzem Kowalskim. Ba, ale, gdzie „prawdziwi" Polacy mają kupować konfekcję, jeśli w mieście brak innych tanich źródeł zakupu?
kupujmy swoje

Na fali tego gospodarczego patriotyzmu w latach trzydziestych ubiegłego wieku przy ulicy 11-go Listopada (Obrońców Stalingradu, dziś Legionów) otworzył się „Chrześcijański Dom Odzieżowy". Mimo reklamy w pismach narodowo-katolickich i na plakatach oraz niezłej lokalizacji szło mu nietęgo. Prawdopodobnie dlatego, że chciał sprzedawać dużo drożej niż sklepy przy pobliskiej Nowomiejskiej. Wspomniany już reporter Adam Ochocki próbował bliżej przyjrzeć się temu zjawisku. W poszukiwaniu sensacyjnych tematów zatrzymał się któregoś dnia przed witryną chrześcijańskiego sklepu przy 11 listopada. Na wystawie prezentował się świetnie garnitur identyczny, jak u "Lewina i Ajzena" przy placu Wolności. Zaintrygowany reporter odwiedził Ajzena i spytał:
- Widział pan te ubrania na 11-go Listopada?
- Dlaczego miałem nie widzieć? Muszę wiedzieć, co konkurenci sprzedają.
- Ich ubrania wyglądają identycznie jak te, które są u pana. Ale oni sprzedają o dwadzieścia, trzydzieści złotych drożej. Czy ich konfekcja jest lepsza?
- Nie może być lepsza, bo to są te same ubrania, które ja mam. Szyli je ci sami chałupnicy brzezińscy, z tego samego towaru. Kupili je u tych samych hurtowników co ja, po takiej samej cenie, tylko oni chcą więcej zarobić i na tym polega cały witz! - wyjaśnił kupiec.

"Chrześcijański Dom Odzieżowy", który miał sprzedawać wyłącznie polskie towary, zatrudniał żydowskich chałupników! Dla prostych odbiorców narodowej propagandy mógł to być prawdziwy szok. Gdzie podziały się idee głoszone publicznie przez przywódców endeckich? Aby upewnić się, jak w praktyce działa chrześcijański handel, reporter wybrał się do sklepu przy 11 Listopada wraz z doświadczonym pracownikiem Ajzena.
Udawałem, że przywiodła mnie chęć kupna. Gdy mierzyłem ubranie, mój rzeczoznawca starannie, fachowo je obmacał, zbadał podszewkę i fastrygi, po czym mrugnął do mnie porozumiewawczo, jakby chciał powiedzieć, że nie zawiódł mnie nos reporterski. Mimo zdobycia tak rewelacyjnej nowiny, sklep opuszczałem nieco zawiedziony. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie wybiegł za mną na ulicę, a gdy spytałem o cenę, sprzedawca rzucił mi ją od niechcenia i zajął się czymś innym.

Najwyraźniej bardzo brakowało w tym sklepie sprzedawcy, któremu chce się pracować i który potrafi tak oczarować klienta, aby nie wyszedł bez zakupu. Jak zamierzał "Chrześcijański Dom Odzieżowy" konkurować z kupcami z placu Wolności i Nowomiejskiej, którzy znali mnóstwo sposobów na zainteresowanie i zatrzymanie nabywcy. Na przykład takie:
Kupiec, widząc po zachowaniu klienta, że go czeka ciężka przeprawa i kto wie, czy w ogóle dojdzie do uzgodnienia ceny, wołał rozpaczliwie:
- Kieszenie! Zobacz pan tylko te kieszenie!
Klient zapuszcza rękę do kieszeni i - nieruchomieje. Wyczuwa pod palcami obecność metalowego krążka, dokładnie - srebrną pięciozłotówkę! Już nie targując się, unosi pośpiesznie ze sklepu nabytek, nie wiedząc, iż kupiec opuściłby mu znacznie więcej, niż wynosiła wartość „znaleźnego".

Dziennik "Republika" w grudniu 1936 roku ujawnił, że udziałowcami "Chrześcijańskiego Domu Odzieżowego" są narodowcy, m.in. mecenas Kowalski i jego brat oraz, że wbrew głoszonym publicznie zasadom zatrudniają u siebie żydowskich krawców. Kowalski uznał to za zniesławienie i pozwał przed sąd redaktora odpowiedzialnego "Republiki", Wacława Smólskiego. Po przesłuchaniu świadków sąd ustalił, że faktycznie ubrania dla chrześcijańskiego sklepu szyli Żydzi. Mieli zakaz pokazywania się klientom, więc pracowali rano lub wieczorem, kiedy wejście dla osób postronnych było zamknięte. Nie udało się natomiast udowodnić, że mecenas Kowalski był udziałowcem spółki. W tej sytuacji sąd uznał, że zarzut zniesławienia mecenasa był uzasadniony i skazał redaktora Smólskiego na 3 miesiące aresztu z zawiesze­niem i 500 złotych grzywny.


Ale w tej precedensowej sprawie nie wyrok był najważniejszy. Jej sedno tkwiło w sposobie tłumaczenia właścicieli sklepu, dlaczego zatrudniają Żydów, choć twierdzą publicznie, że wspierają polską wytwórczość. Chodziło im rzekomo o to, by wyłudzić od Ży­dów modele i przez to podnieść poziom polskiego rzemiosła. Z tym beznadziejnie prostackim wyjaśnieniem rozprawił się bez litości obrońca Smólskiego, adwokat Lederman. Jeśli tak rzeczywiście jest - stwierdził - to panowie z "Chrześcijańskiego Domu Odzieżowego" popełnili przestępstwo. Wszak wyłudzenie jest przestępstwem. Ale któż uwierzy, że aby uszyć ubranie za ledwie 20 złotych, trzeba posuwać się aż do kradzieży wzorów? Jaką opinię mają narodowcy o polskich krawcach, jeśli uważają, że nie potrafią samodzielnie uszyć prostego ubrania..? To obraża polskiego rzemieślnika... Miał rację?

Na podstawie: Adam Ochocki „Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę”. Wszystkie cytaty pochodzą z tej książki.

środa, 5 sierpnia 2015

Nie chcemy kina bez pianina!

Usłyszeć głos filmowej gwiazdy: Chaplina, Negri czy Garbo… To marzenie widzów niemego kina spełniło się na przełomie lat 20. i 30.  Ale nie wszyscy z tego się cieszyli…

31 października 1929 roku po raz pierwszy w Łodzi wyświetlono film dźwiękowy. Niespodziankę taką sprawił wielbicielom X Muzy kinoteatr „Capitol” przy ulicy Zawadzkiej 16 (obecnie Próchnika). Łodzianie obejrzeli „Śpiewaka z Broadwayu”, film śpiewno-dźwiękowy (o oryginalnym tytule „Lucky Boy”) z George`em Jesselem w roli głównej. Główny bohater, zwany „Lucky Boy”, oczarował widownię pięcioma piosenkami, z których „Oczy mojej matki” i „Niezapominajki”, należały wówczas do najpopularniejszych szlagierów amerykańskich.
Dyrekcja kinoteatru długo utrzymywała projekcję w tajemnicy. 28 października w „Kurierze Łódzkim” poinformowano, że „Capitol” będzie nieczynny do czasu ukończenia montażu aparatury projekcyjnej w celu wyświetlenia pierwszego filmu śpiewno-dźwiękowego. Dopiero w dniu seansu gazety opublikowały zapowiedź i całostronicowe reklamy filmu. Następnego dnia w „Echu” recenzent „Steep” z pewną dozą krytycyzmu, ale i z entuzjazmem relacjonował swoje wrażenia:
Pierwszy film dźwiękowy, jaki zobaczyliśmy w Łodzi nie jest wprawdzie ideałem, lecz w dziejach kinematografii stanowi nowy krok naprzód, przynosi nam zupełnie nowy rodzaj wrażeń artystycznych.
Niewątpliwie, dominującym uczuciem każdego widza i słuchacza jest tu uczucie podziwu dla zwycięskiego ducha ludzkiego. Jakieś dziwne wrażenie niepokoju ogarnia człowieka, słuchającego owych przemawiających dziś i śpiewających widziadeł na ekranie. (..) Cudowny ten wynalazek kryje w sobie fantastyczne wręcz możliwości…


„Śpiewaka z Broadwayu” wyemitowano na aparatach „Chronophone Gaumont", a synchronizację filmu wykonano na amerykańskich aparatach RCA Photophone w wytwórni Tiffany Ton. W tym samym czasie w innym łódzkim kinie „Splendid” (ulica Narutowicza 20) instalowano aparaturę firmy Western Electric. 29 października 1929 roku „Splendid” chwalił się w „Kurierze” sprzętem za 200 tysięcy złotych i zapowiadał pierwszą projekcję filmu dźwiękowo-śpiewnego. „Capitol” (po wojnie – Włókniarz) niespodziewanie go wyprzedził, ale to „Splendid” (po wojnie - Bałtyk) jest uważany za pierwsze w Łodzi kino dźwiękowe. Na inaugurację 14 listopada 1929 roku (2 tygodnie po „Capitolu”) pokazał „Statek komediantów” - adaptację broadwayowskiego musicalu "Show Boat". Później grał m.in. słynnego „Śpiewaka jazzbandu” i „Śpiewającego błazna” z Alem Jolsonem oraz sfilmowane rewie z Broadway`u.

Projekcje filmowe dotarły do Łodzi wkrótce po opatentowaniu kinematografu braci Lumière. 1 sierpnia 1896 roku w parku w Helenowie odbył się jeden z pierwszych pokazów w Polsce. Pierwsze stałe kino (zwane wtedy kinematografem) otworzyli bracia Krzemińscy w 1899 roku, przy ul. Piotrkowskiej. Przed I wojną światową działało w Łodzi kilkanaście kin. Wojna i niemiecka okupacja spowodowały początkowo upadek wielu małych placówek, ale tuż przed odzyskaniem niepodległości ich liczba wróciła do poziomu przedwojennego. Od pierwszych lat niepodległości liczba kin zdecydowanie rosła. W 1924 r. działały w Łodzi już 22, a w latach trzydziestych było ich 33-34. Spośród miast II Rzeczypospolitej tylko Warszawa miała więcej kin.

Powody tak znacznego „ukinowienia” Łodzi wyjaśniają statystyki: przeciętny mieszkaniec miasta w latach trzydziestych odwiedzał kino raz w miesiącu. Mimo, że ubożsi łodzianie często mieli dylemat: kupić coś dla ducha (bilet do kina) czy dla ciała? Kilogram wieprzowiny kosztował wtedy około 3 złotych, a dobrej kiełbasy - 5 złotych. Za najdroższy bilet do kina trzeba było zapłacić 4,5 złotego, ale była i oferta dla biednych: w Miejskim Kinematografie Oświatowym można było wejść na seans nawet za 10 groszy. Po pojawieniu się filmów dźwiękowych publiczność nadal chętnie (mimo kryzysu) odwiedzała kinoteatry.

Duże zainteresowanie widzów jednak nie przynosiło kinoteatrom szybkich sukcesów finansowych. Obciążone były wysokim podatkiem widowiskowym oraz koniecznością kupowania tzw. świadectw przemysłowych. Dodatkowym, i to bardzo poważnym wydatkiem, była instalacja aparatury dźwiękowej. W roku 1929 kosztowała około 20 tys. dolarów czyli przy ówczesnym kursie prawie 180 000 złotych. Dodatkowo, inwestycja ta obciążona była dużym ryzykiem. W roku 1930 panowało jeszcze dość powszechne przekonanie, że w przyszłości istnieć będą równolegle dwie sztuki filmowe: niema i dźwiękowa. Ponieważ koszty wynajmu „dźwiękowców” były dwukrotnie wyższe od filmów niemych, powodowało to ciągły niedostatek w repertuarach filmów w wersji dźwiękowej. Nawet kina z aparaturą dźwiękową (Capitol, Grand-kino, Casino) grały na przemian filmy nieme i dźwiękowe.

W tej sytuacji trudno dziwić się, że nie wszyscy podzielali entuzjazm dla filmu dźwiękowego. Właściciele ponad 50 kin z województwa łódzkiego, działający w Związku Kinoteatrów Łódzkich, zebrali się 8 stycznia 1930 roku, aby zapobiec dalszemu rozpowszechnianiu się „dźwiękowców”. Kierowała nimi obawa przed utratą zysku i przed kosztowną inwestycją, na którą składał się często nie tylko zakup drogiej aparatury, ale również konieczność gruntownej modernizacji budynku kina, lub nawet wybudowania nowego. Dla lepszego efektu swoje wystąpienie ozdobili patriotycznymi szarfami oraz antyamerykańskimi i antytrustowymi hasłami. Swoje stanowisko przestawili w specjalnej uchwale, która stwierdzała, że wyświetlanie filmów dźwiękowych w obcym języku
przynosi państwu duże straty zarówno pod względem materialnym, jak i moralnym, krzewi obcą kulturę, mowę, obyczaje już nie tylko wzrokowo, lecz i słuchowo...
Związek kinoteatrów orzekł ponadto, że film dźwiękowy osłabia polski bilans handlowy, przyczynia się do "uprawiania wrogiej nam propagandy", powoduje bezrobocie wśród muzyków (zatrudnianych przez kina nieme), utrudnia rodzimą produkcję filmową oraz obniża poziom sztuki filmowej. Właściciele kin postanowili nie instalować aparatów dźwiękowych w kinoteatrach województwa łódzkiego, zwrócić się do władz o wprowadzenie podwójnej cenzury - oddzielnych dla taśmy filmowej i dla ilustracji dźwiękowej, nie współpracować z dostawcami filmów, którzy oferują filmy dźwiękowe i wymuszają instalowanie aparatów dźwiękowych oraz zaapelować do wszystkich zrzeszeń wojewódzkich o podjęcie takich samych działań. Bojkot oczywiście poparli muzycy, którym według kiniarzy z winy filmu dźwiękowego, groziła utrata środków do życia. W kwietniu 1930 roku odbył się w Warszawie walny zjazd związku zawodowego muzyków, podczas którego zażądali od rządu stworzenia specjalnego funduszu zapomogowego dla bezrobotnych muzyków. Składać się mieli na to właściciele kin obciążeni specjalnym podatkiem.

Środowisko filmowe było podzielone w sprawie dźwiękowej nowości. Niektórzy widzieli w niej szansę na rozwój własnej kultury filmowej, w reakcji na bariery językowe. Inni, zachwyceni osiągnięciami filmu niemego uważali, że raczkujący dźwiękowiec nigdy nie dojdzie do takiego poziomu artystycznego. 6 kwietnia 1930 roku łódzkie elity artystyczne przeprowadziły „sąd” nad filmem dźwiękowym. W Teatrze Kameralnym odbyła się zabawna rozprawa na niby, w której rolę przewodniczącego pełnił literat-satyryk Stanisław Bal, zaś w roli ławy przysięgłych występowała publiczność. Oskarżyciele filmu dźwiękowego - Wacław Ścibor-Rylski i Aleksander Ford - dowodzili, że nie posiada on wartości literackich, ani artystycznych. Mechaniczny głos i dźwięk nie dają koniecznego kontaktu między widownią a wyświetlanym obrazem, podczas gdy w filmie niemym kontakt ten stwarza orkiestra, złożona z żywych ludzi. Obrońca Stanisław Feliks wykazywał, że film dźwiękowy jest dowodem nieustającego postępu ludzkości, którego nic zatrzymywać nie może i nie powinno. Potem „zeznawali” świadkowie. Jako pierwszy zabrał głos dziennikarz „Hasła Łódzkiego” Stanisław Sapociński. Z humorem potraktował sprawę, porównując film dźwiękowy do pięknej kobiety, która tak długo jest piękna i pociągająca, dopóki milczy. Zauroczenie kończy się, kiedy otworzy usta… Literat Stanisław Rachalewski wygłosił wiersz o filmie, po czym nawoływał do niepowiększania kadr bezrobotnych muzyków wskutek rozpowszechniania nowinki technicznej. Obrony filmu dźwiękowego podjął się łódzki artysta-malarz Konstanty Mackiewicz. W swoim przemówieniu dowodził wartości filmu dźwiękowego. Na zakończenie złożył wniosek, żeby film ten uniewinnić, a pod sąd oddać jego przeciwników… Przewodniczący zamknął posiedzenie sądu propozycją, by publiczność czyli ława przysięgłych sama w domu wydała wyrok w sprawie filmu dźwiękowego…

Tak też się stało. Publika głosując nogami szybko wyleczyła kiniarzy z miłości do filmu niemego… Bojkot kin łódzkich w dużej mierze stracił aktualność i sens już w marcu 1930 roku wraz z pojawieniem się pierwszego filmu mówionego po polsku: „Moralności Pani Dulskiej” w reżyserii Bolesława Newolina.

Akcja zrzeszenia kinoteatrów tylko na chwilę zahamowała proces udźwiękowienia kin. Wbrew uchwale w ciągu roku 1930 we wszystkich ważniejszych kinach łódzkich, takich jak „Capitol", „Grand-Kino", „Casino" (później „Polonia"), zainstalowano aparaturę dźwiękową. W następnym roku zrobiły to „Luna” (ul. Przejazd 1, obecnie Tuwima 1/3) i „Przedwiośnie” (ul. Żeromskiego 74/76). Spośród większych kin przy filmie niemym najdłużej trwała „Resursa” (ul. Kilińskiego 123). W 1931 roku jego kierownictwo przeprowadziło plebiscyt wśród widzów, który potwierdził, że ma ono pozostać przy filmie niemym. Jednak w 1933 roku, po remoncie i zmianie nazwy na „Stylowy” i to kino zostało udźwiękowione. W tym samym roku prawie wszystkie łódzkie kina, nawet peryferyjne, przeszły na system dźwiękowy. Tylko dwie placówki usytuowane na Bałutach, przy ul. Młynarskiej: „Lux” oraz „Przyszłość Kultury i Oświaty” grające filmy dla najuboższej widowni, pozostały nieme aż do swojego końca…

wtorek, 4 sierpnia 2015

Śmierć przyszła we śnie

Jeśli człowiek chce się zabić barbituranami, to połyka prochy i popija je wodą, a nie przygotowuje sobie roztwór i robi lewatywę!
marylin monroe
Była 4.25 nad ranem, gdy sierżant Jack Clemmons odebrał telefon i usłyszał: "Marilyn Monroe nie żyje, popełniła samobójstwo". Kilka minut później wszedł do domu w Brentwood i zobaczył w sypialni nagą aktorkę leżącą twarzą w dół, z prześcieradłem przyciągniętym do ciała i ze słuchawką telefonu w dłoni. Zakończona o 10.30 sekcja zwłok wykazała, że Marylin umarła około północy. Stwierdzono brak zewnętrznych objawów przemocy oraz obecność we krwi 8 miligramów wodzianu chlorku i 4,5 miligrama nembutalu, a w wątrobie 13 miligramów nembutalu. Zastępca lekarza sądowego, doktor Thomas Noguchi stwierdził, że obejrzał pod lupą "każdy milimetr jej ciała" i nie zauważył żadnych śladów po igle. Nie przeprowadzono jednak analizy toksykologicznej żołądka aktorki i zawartości jelit. Później wyjaśniano, że próbki te zostały zagubione. Według pierwszej opinii koronera przyczyną śmierci mogło być przedawkowanie barbituranów. Później napisał, że prawdopodobnie było to samobójstwo. Ostateczne orzeczenie wydał 27 sierpnia: "Ostre zatrucie barbituranami - przyjęcie zbyt dużej dawki leków".

Oficjalne wyjaśnienie tej tragedii było stosunkowo łatwe do przyjęcia dla wielu znajomych i współpracowników Marylin oraz dla jej fanów na całym świecie. Oto ono w dużym skrócie. 5 sierpnia 1962 r. o trzeciej w nocy gosposia Eunice Murray, zobaczyła światło pod drzwiami sypialni Marylin. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Zaniepokojona wezwała opiekującego się aktorką, psychiatrę - dr Ralpha Greensona. Greenson przybył niezwłocznie, a kiedy wszedł do sypialni, zobaczył Marylin leżącą nago na łóżku ze słuchawką telefoniczną w dłoni. Ponieważ nie dawała znaku życia wezwał policję z Los Angeles. Dopiero po 35 minutach od znalezienia ciała! Policjanci dotarli na miejsce około 4:30 rano. W sypialni detektywi znaleźli 15 butelek leków na receptę i pustą butelkę szampana. Nie szukali śladów linii papilarnych, co wydaje się dość dziwne w takiej sytuacji. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że gosposia podczas wizyty policja była pilnie zajęta praniem, a łóżko, na którym leżało ciało wyglądało jakby przed chwilą zostało świeżo zaścielone.

Od śmierci legendy kina lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minęły już 53 lata, a przyczyny jej przedwczesnej śmierci nadal budzą wątpliwości. Mało kto wierzy jeszcze w oficjalną wersję o samobójstwie. Na pozór wszystko logicznie się ułożyło. Powszechnie znany portret psychologiczny Marilyn przemawiał za taką wersją wydarzeń. Przeżyła trzy nieudane małżeństwa, była narkomanką, miała za sobą poronienia, stany depresyjne i próby samobójcze. Z powodu notorycznego spóźniania się wytwórnia 20th Century Fox wyrzuciła ją z pracy nad filmem "Something's Got to Give". Aktorka miała prawo czuć się podle. Znajomi wiedzieli ponadto, że często mieszała leki z alkoholem. Śmierć Marylin wskutek przedawkowania narkotyków lub środków nasennych (niekoniecznie z premedytacją) była więc dla opinii publicznej najzupełniej realna i prawdopodobna.

W to proste wyjaśnienie zaczyna się wątpić, kiedy wysłucha się co do powiedzenia mieli najbliżsi Marylin. Evelyn Moriaty, dublerka i przyjaciółka, wspominała, że Marilyn była w doskonałym nastroju. Cieszyła się bardzo, że wytwórnia zdecydowała się przywrócić ją do pracy przy "Something's got to give", i to z wyższą gażą. Miała jeszcze grać w dwóch filmach, m.in. w "Opowieści o Jean Harlow".  Jej przyszłość rysowała się w całkiem jasnych barwach. W ostatnim czasie Marilyn zajęta była przygotowaniami do ślubu z Joe DiMaggio. Uroczystość miała odbyć się 8 sierpnia w Los Angeles. Obydwoje zawsze byli ze sobą w kontakcie i uważali, że ich wspólne życie będzie szczęśliwsze niż przedtem. Po ślubie wybierali się w podróż do Nowego Jorku. Zamiast ślubu 8 sierpnia odbył się pogrzeb Marylin...

Dwadzieścia lat po śmierci aktorki, w roku 1982 prokuratura z Los Angeles wydała oświadczenie w sprawie jej śmierci. Jak stwierdzono, Monroe zmarła prawdopodobnie w efekcie przypadkowego przedawkowania leków. Jednak nie wykluczono na podstawie zebranych dowodów, że mogło dojść do morderstwa. Dr Cyril Wecht, specjalista medycyny sądowej uznał publicznie za możliwe, iż aktorce wstrzyknięto substancję toksyczną. Wracają natychmiast wątpliwości i najróżniejsze teorie na temat śmierci gwiazdy Hollywood. Przypomina się o opinii sierżanta Clemmonsa, który po wstępnych oględzinach sypialni był przekonany, że Marylin padła ofiarą morderstwa. Wskazywałyby na to siniaki na ciele aktorki oraz brak szklanki z wodą do popicia tabletek. Ze względu na kilkugodzinne opóźnienie między śmiercią Marylin, a przybyciem policji, uważa się, że wiele dowodów rzeczowych mogło w tym czasie zniknąć. Wiadome było, że aktorka prowadziła pamiętnik, który nie został odnaleziony, mimo że mógłby być ważnym dowodem. Nie zostało wyjaśnione również tajemnicze zachowanie gosposi, która w tak dramatycznych okolicznościach zajęła się praniem...
Minęło pół wieku, a wciąż nie możemy poznać wszystkich szczegółów i dowiedzieć się dlaczego MM zmarła - alarmowały amerykańskie media.
Przy okazji 50. rocznicy śmierci Marilyn Monroe, agencja Associated Press próbowała dotrzeć do pełnych akt na ten temat. Odpowiedź FBI była zaskakująca: "nie ma już materiałów na temat śmierci gwiazdy". Nie odnaleziono ich także w Archiwum Państwowym, gdzie najczęściej przechowuje się takie dokumenty. Nic dziwnego, że znów zaczęły krążyć opowieści o spisku Kennedych, którzy pomagając aktorce zejść z tego świata, chcieli ukryć niewygodne fakty na temat jej romansu z prezydentem Johnem F. Kennedym, a także jego bratem Robertem. Przyczyną śmierci Marylin miał stać się tzw. czerwony pamiętnik, w którym zapisywała rozmowy z Robertem Kennedym. Tych notatek nigdy nie odnaleziono. Do dziś powtarzane są też teorie, że powodem morderstwa mogły być kontakty aktorki z CIA, środowiskami komunistów, a nawet mafią. Jedna z najdziwniejszych hipotez zakłada, że Marylin sfingowała samobójstwo, namówiona przez przez Petera Lawforda (szwagra Kennedych). Miał ją do tego nakłonić (obiecując, że zostanie odratowana), by w ten sposób wzruszyć serca Amerykanów i osiągnąć znów szczyty popularności... W 2013 roku sensacje wzbudziły ujawnione pośmiertnie pamiętniki detektywa Freda Otash’a. Założył on podsłuch w domu Marylin Monroe i opisał to co rzekomo usłyszał w dniu śmierci aktorki.
Ostatnie, co podsłuchałem, to straszny krzyk Marilyn. W jej domu był Robert (Kennedy). Kłócili się, ona wołała, że przekazują ją sobie z bratem jak kawałek mięsa. Potem była szarpanina, on wziął poduszkę i przydusił ją do łóżka. Krzyk ustał, Robert szybko wyszedł i nastała cisza - zanotował Fred 5 sierpnia 1962 roku.

Aż dziw bierze, dlaczego przez pół wieku nie ujawnił tej szokującej wiadomości... Jest oczywiste, że metody śledcze w latach 60. XX wieku były dużo uboższe niż dziś. Zdecydowanie rozwinęła się toksykologia i badania DNA. Nie były wówczas dostępne bilingi rozmów telefonicznych. Ale pół wieku temu rzetelnie prowadzone śledztwo dawało szanse na wyjaśnienie niespodziewanej śmierci gwiazdy kina. Jeśli tak się nie stało, to można domniemywać, że zbyt wielu ludziom zależało na szybkim przyjęciu wersji o samobójstwie. Po wielu latach, wskutek zgromadzonych dokumentów i opowieści świadków, najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja niemyślnego spowodowania śmierci aktorki przez jej lekarza - doktora  Ralpha Greensona. Sekcja zwłok wykazała, że do przyjęcia dużej dawki leku nasennego z grupy barbituranów nie mogło dojść wskutek połknięcia, ani zastrzyku. Pozostała jedynie trzecia droga: lewatywa. Potwierdzały to zaobserwowane przez patologów ślady na okrężnicy: przekrwienie i sinawe zabarwienie.
Nigdy nie widziałem czegoś podobnego podczas autopsji. Coś dziwnego działo się z okrężnicą tej kobiety (...) Jeśli człowiek chce się zabić barbituranami, to połyka prochy i popija je wodą, a nie przygotowuje sobie roztwór i robi lewatywę! - stwierdził jeden z lekarzy.

Lek, który spowodował śmierć aktorki, został wprowadzony przez odbyt. Dla Marylin nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo przez lata robiła sobie lewatywy, żeby schudnąć oraz "ze względów higienicznych". Tym razem doszło jednak do tragicznego zbiegu okoliczności. Poprzedniego dnia drugi z lekarzy aktorki - Hyman Engelberg, bez wiedzy Greensona, dał Marilyn receptę na lek o nazwie nembutal. Po jego zażyciu aktorka była nieco oszołomiona, ale rozdrażniona i nie mogła zasnąć. Doktor zdecydował podać jej coś skuteczniejszego - wodzian chloralu. Zlekceważył przy tym ważną sprawę - wzajemne szkodliwe oddziaływanie tych leków. Rozczarowany decyzją Marylin o zakończeniu współpracy, chciał zadziałać szybko i skutecznie. Namówił ją na lewatywę ze środków uspokajających, a o wykonanie zabiegu poprosił gosposię Eunice Murray. Potem Greenson poszedł do domu, a Marylin po kilku minutach zapadła w nieświadomość i zaczęła umierać, pozbawiona fachowej pomocy. Pranie w środku nocy, tuż obok ciała aktorki, można wyjaśnić tylko tym, że podczas płyn z lewatywy wypłynął i pobrudził prześcieradło. Żeby zatrzeć ślady należało je wyprać przed przybyciem policji. Było też dosyć czasu, aby zatrzeć inne ślady oraz uzgodnić zeznania. Greenson najwyraźniej nie miał ochoty odpowiadać za błąd w sztuce lekarskiej ze skutkiem śmiertelnym, a gosposia za współudział w tej tragicznej pomyłce...Choć mogło też dojść do morderstwa z premedytacją, jak sugeruje film "Tajemnica śmierci Marilyn Monroe".

Pogrzeb Marylin Monroe odbył się 8 sierpnia 1962 roku o godzinie 13.00. Bez udziału hollywoodzkich gwiazd filmowych, producentów czy reporterów. W ceremonii wzięło udział tylko około 30 zaproszonych osób: krewnych i przyjaciół aktorki. Podczas nabożeństwa żałobnego trumna z ciałem była otwarta. Marilyn była ubrana w zieloną sukienkę, w której pokazała się w Meksyku kilka miesięcy wcześniej. Została pochowana na cmentarzu Westwood Memorial Park w Los Angeles. Mówiono, że kiedyś zażyczyła sobie, aby na jej nagrobku umieszczono napis: "Tu leży Marilyn Monroe, 95-57-90". Jej życzenie nie zostało spełnione...