poniedziałek, 29 października 2018

Podziwiaj, cierp i czuwaj

Kiedy krzesła są wygodne, wówczas na posiedzeniach śpią.

Obszerne fragmenty tekstu Tadeusza Żeleńskiego (Boya) napisanego w 1927 roku, w dwudziestolecie śmierci Stanisława Wyspiańskiego. Dotyczy mniej znanej działalności mistrza secesji: projektowania wnętrz. Autor wypowiada się tutaj jako szczęśliwy(?) posiadacz i użytkownik mebli zaprojektowanych przez młodopolskiego multi-artystę. Jak Boy twierdzi, jego własne mieszkanie było jedynym, które Wyspiański skomponował w całości, urządzonym całkowicie według jego projektów i wzorów. Okazuje się jednak, że duma z posiadania niezwykłego dzieła modnego twórcy nie szła w parze z komfortem. A przecież w tym mieszkaniu trzeba było jakoś mieszkać.

Historia pewnych mebli

Wyspiański miał o urządzeniu mieszkania swoje zupełnie zdecydowane pojęcia. O czym on ich zresztą nie miał! Przyjaciele żartowali nieraz, że gdyby mu oddać świat do urządzenia, okazałoby się, że on ma gotowe idee o wszystkim, jak co powinno wyglądać. Gdyby się do niego zwróciła np. dyrekcja kolei z prośbą o projekt na lokomotywę, Wyspiański wcale by się nic tym nie zdziwił, ale przyniósłby nazajutrz najdokładniej wyrysowany model lokomotywy wedle swego rozumienia. (...) Kiedy się wybrał do Zakopanego, Tatry mu się nie podobały, powiedział, że on by je inaczej przestawił!

Meble Wyspiańskiego do Świetlicy Bolesławowej w Krakowie
Rzecz oczywista, że musiało go zajmować meblarstwo. Któremuś ze znajomych, który sobie urządzał kawalerskie mieszkanko, Wyspiański zaprojektował jakiś uniwersalny mebel, który miał być łóżkiem, komodą, szafą i stolikiem. Skomponował meble do teatru, tworząc świetlicę Bolesława Śmiałego. Brakło mu tylko sposobności do rozwinięcia swoich pomysłów na szerszą skalę. Niebawem znalazła się okazja. Kiedy budowano w Krakowie dom Towarzystwa Lekarskiego, profesor Nowak, entuzjasta Wyspiańskiego i jego przyjaciel, zaproponował mu dekorację gmachu. Wyspiański przyjął z chęcią, skomponował ową śliczną poręcz, dla której niestety klatka schodowa jest zbyt ciasna i uboga, witraż oraz wewnętrzne urządzenie sal. Już wówczas objawił się charakterystyczny rys, mianowicie pewna surowość zabarwiona, jak często u Wyspiańskiego, dyskretną ironią. Ktoś zwrócił uwagę Wyspiańskiego, że krzesła w sali posiedzeń nie są zbyt wygodne. Wyspiański odpowiedział:
Bo też nie powinny być wygodne. Kiedy krzesła są wygodne, wówczas na posiedzeniach śpią.
I objaśnił z uśmieszkiem, że krzesła urządzone są tak, aby ktoś, kto się zdrzemnie, zsunął się łagodnie na podłogę: do tego zmierza prosty grzbiet, gładkie skórzane siedzenie i łukowato zaokrąglona poręcz.

W tym mniej więcej czasie zakładałem ognisko rodzinne. Wyjechaliśmy z żoną do Paryża, tymczasem miano nam po trosze przygotować mieszkanie. Teściowa moja, profesorowa Pareńska, fanatyczna wielbicielka Wyspiańskiego, była z nim w wielkiej zażyłości; Wyspiański bywał w jej domu niemal codziennym gościem. Zwierzyła mu swoje kłopoty radząc się co do szczegółów urządzenia. Na to Wyspiański oświadczył kategorycznie jak zwykle, aby się nie kłopotać niczym, że on się z przyjemnością wszystkim zajmie. Jakoż niedługo potem przyniósł najdokładniej narysowane pierwsze wzory mebli, z pomiarami, skalą, wskazówkami co do gatunku drzewa, wykonania, szczegółów etc. Śliczne te rysunki to istny wzór dokładności, czystości. Kolejno zaprojektował 
całkowite umeblowanie salonu, sypialni wraz z gotowalnią i jadalnego pokoju, stosując je do wymiarów i rozkładu wynajętego mieszkania przy ul. Karmelickiej nr 6. (...)

Wyspiański: projekt krzesła dla Zofii i Tadeusza Żeleńskich
Projekt krzesła dla Zofii i Tadeusza Żeleńskich. Żródło: http://www.wyspianski.mnw.art.pl/
Co się tyczy mebli, Wyspiański też miał swoje odrębne pojęcia. Pojedynczy mebel nie był dla niego rzeczą samą w sobie, ale składową cząstką architektonicznej niejako kompozycji, którą był cały pokój. Miejsce i ustawienie każdego mebla były ściśle oznaczone. W kompozycji każdego mebla punkt wyjścia miał czysto geometryczny. Brał za zasadę linię pewnej długości, a każdy wymiar mebla był pewnym zwielokrotnieniem tej linii. To zapewne dawało owe piękne i harmonijne proporcje każdego pokoju oglądanego w całości.

Z jednym tylko nie liczył się Wyspiański zupełnie, mianowicie... z anatomią ciała ludzkiego i z ludzkimi potrzebami. Sam nie miał tych potrzeb zupełnie, będąc czystym niejako duchem, ożywionym niezłomną wolą; może w ogóle nie zastanawiał się nad tą stroną, a jeżeli się zastanawiał, to raczej w duchu rozmyślnej surowości. Surowość była najwybitniejszą cechą tych mebli, dużych, ciężkich, z ogromną przewagą kloców drzewa, o chudo wysłanym siedzeniu, zbudowanych z samych linii prostych, bez jednej falistości, bez jednego wygięcia. Kiedy mu zwracano uwagę, że tak ciężkie meble bez uchwytu będą bardzo trudne do przestawiania, odpowiedział, że mebla w ogóle nie powinno się przestawiać, że gdyby nie miał stać tam, gdzie go postawiono, to by znaczyło, że w ogóle nie jest potrzebny.zdrzemnie, zsunął się łagodnie na podłogę: do tego zmierza prosty grzbiet, gładkie skórzane siedzenie i łukowato zaokrąglona poręcz. Jak zwykle trudno było wiedzieć, w jakim stopniu Wyspiański mówi poważnie, a w jakim kpi sobie z interlokutora.

W tym mniej więcej czasie zakładałem ognisko rodzinne. Wyjechaliśmy z żoną do Paryża, tymczasem miano nam po trosze przygotować mieszkanie. Teściowa moja, profesorowa Pareńska, fanatyczna wielbicielka Wyspiańskiego, była z nim w wielkiej zażyłości; Wyspiański bywał w jej domu niemal codziennym gościem. Zwierzyła mu swoje kłopoty radząc się co do szczegółów urządzenia. Na to Wyspiański oświadczył kategorycznie jak zwykle, aby się nie kłopotać niczym, że on się z przyjemnością wszystkim zajmie. Jakoż niedługo potem przyniósł najdokładniej narysowane pierwsze wzory mebli, z pomiarami, skalą, wskazówkami co do gatunku drzewa, wykonania, szczegółów etc. Śliczne te rysunki to istny wzór dokładności, czystości. Kolejno zaprojektował całkowite umeblowanie salonu, sypialni wraz z gotowalnią i jadalnego pokoju, stosując je do wymiarów i rozkładu wynajętego mieszkania przy ul. Karmelickiej nr 6. (...)

wyspiański salon żeleńskich
Co się tyczy mebli, Wyspiański też miał swoje odrębne pojęcia. Pojedynczy mebel nie był dla niego rzeczą samą w sobie, ale składową cząstką architektonicznej niejako kompozycji, którą był cały pokój. Miejsce i ustawienie każdego mebla były ściśle oznaczone. W kompozycji każdego mebla punkt wyjścia miał czysto geometryczny. Brał za zasadę linię pewnej długości, a każdy wymiar mebla był pewnym zwielokrotnieniem tej linii. To zapewne dawało owe piękne i harmonijne proporcje każdego pokoju oglądanego w całości. Z jednym tylko nie liczył się Wyspiański zupełnie, mianowicie... z anatomią ciała ludzkiego i z ludzkimi potrzebami. Sam nie miał tych potrzeb zupełnie, będąc czystym niejako duchem, ożywionym niezłomną wolą; może w ogóle nie zastanawiał się nad tą stroną, a jeżeli się zastanawiał, to raczej w duchu rozmyślnej surowości. Surowość była najwybitniejszą cechą tych mebli, dużych, ciężkich, z ogromną przewagą kloców drzewa, o chudo wysłanym siedzeniu, zbudowanych z samych linii prostych, bez jednej falistości, bez jednego wygięcia. Kiedy mu zwracano uwagę, że tak ciężkie meble bez uchwytu będą bardzo trudne do przestawiania, odpowiedział, że mebla w ogóle nie powinno się przestawiać, że gdyby nie miał stać tam, gdzie go postawiono, to by znaczyło, że w ogóle nie jest potrzebny.

Mam wrażenie, że Wyspiański komponował meble do prywatnego mieszkania po trosze tak, jak je komponował na scenę, nie myśląc o tym, że „aktorzy” będą w nich mieszkać cały dzień i całe życie... I tak jak Wyspiański sam był niejako człowiekiem z innej planety, inaczej stworzonym od zwykłych ludzi, tak samo meble jego robiły wrażenie mebli, w jakich mogą mieszkać ludzie na jakiejś innej gwieździe, tak jak są opisy u Rabelais'go lub Swifta ludzi innych krajów, np. trójkątnych etc. Wymiary mebli wynikłe, jak rzekłem, z zasady geometrycznej, dawały różne niespodzianki. Stoliki nocne były na przykład tak olbrzymie, że blat ich sięgał do piersi człowieka; zarazem sprzeciwiały się całkowicie celom użytkowym: ani spojrzeć na zegarek, ani wypić herbatę w łóżku, nic! Olbrzymie fotele w sypialni miały siedzenie o jakieś 10 cm wyższe od normalnych, stolik zaś. wskutek zasady, że ma być równej wysokości z poręczami, był tak niski, że o kant uderzało się kolanami, których nie było sposobu podziać. Bardzo ciężkie, a szalenie niewygodne krzesełka były istnym narzędziem tortur (...).

Meble dostarczano nam stopniowo, tak że nie ogarniało się całości, widziało się jedynie pojedyncze sztuki. Z wyjątkiem p. Pareńskiej, która była sfanatyzowana na punkcie Wyspiańskiego, a wreszcie nie mieszkała tam, patrzyliśmy wszyscy na te meble z pewnym przerażeniem. Oczywiście, wobec tego, że Wyspiański zechciał się nimi zająć, nie było mowy, aby się wymówić od tego, co jego bawiło i zajmowało; również nie było mowy o tym, aby mu czynić jakieś uwagi; ja osobiście byłem w stosunku do Wyspiańskiego bardzo nieśmiały. I zaczęła się najosobliwsza tragikomedia; od czasu do czasu zjawiał się Wyspiański, aby badać postępy mieszkania; z wykonania mebli przez stolarza Sydora był bardzo zadowolony, a to zadowolenie sprawiało nam tyle przyjemności, że pocieszało nas na chwilę. Ale kiedyśmy zostawali sami i kiedy nam stopniowo zabierano prowizoryczne graty, na których się jakoś siedziało, aby je zastępować tymi olbrzymimi, a tak nieprzytulnymi ciosami drzewa, kiedyśmy sobie uprzytamniali, że w nich przyjdzie spędzić życie, ogarniała nas komiczna rozpacz.

Zresztą meble te były tak konsekwentnie skomponowane jako całość, iż gdyby nawet nie owo coś w Wyspiańskim, co onieśmielało, rozumieliśmy, że nic się tu zmienić nie da. Ta bezlitosna surowość tkwiła w samej zasadzie mebli, nie w jakimś szczególe. Była ona związana z samymi surowym pojęciem życia u Wyspiańskiego, z jego sztuką, której zadaniem było budzić, nie dać spocząć, nie dać ludziom drzemać. Istotnie, gdyby ktoś chciał się tam zdrzemnąć, na próżno szukałby we wszystkich pokojach sprzętu ku temu: wszystkie kanapki były krótkie, zaledwie do siedzenia, gdyż np. w salonie kant oparcia wpijał się w plecy. „Cierp i czuwaj” — zdawał się mówić każdy mebel. Sam Wyspiański zresztą, podpisując rysunki, kanapę nazwał surowo „ławą wyścielaną”.

wyspiański jadalnia żeleńskich
Raz tylko zdobyliśmy się na protest, i to po długich certowaniach, kto się ośmieli przyjść do Wyspiańskiego z najpoddańszym przedłożeniem. Chodziło o krzesełka do salonu, ciężkie, wyciosane z grubych kloców jaworu, a których chudo wyścielone siedzenia były tak płytkie, że siedziało się ledwie na brzeżku, już nie pół-, ale ćwierćsiedzeniem. Tu już chodziło o kwestię bytu. Kiedy przyniesiono od stolarza model takiego fotelika, był u nas z wizytą grubas Stanisławski; pamiętam, co za ryk wydał na widok tego mebla, na którym oczywiście mowy nie było, aby mógł usiąść. Wyspiański przyjął nasze błagania dość ironicznie. Odpowiedział, że on uważa to siedzenie za zupełnie wystarczające, i podjął się zademonstrować, że na tym krzesełku można nie tylko siedzieć, ale nawet pisać i rysować, a nawet zjeść obiad stawiając talerz na poręczy. Na to nie było co odpowiedzieć. Mimo to dobrotliwie uległ naszej zniewieściałości, i podwoił głębokość fotelika, co nie zmieniło faktu, że był arcyniewygodny. Model tego pierwotnego fotelika przechowuję dotąd na pamiątkę. Wyspiański twierdził zresztą, że meble w salonie nie powinny być wygodne, bo inaczej goście za długo siedzą i zabierają czas do pracy...

Gdybyż tylko w salonie! Ale w każdym pokoju. Nie jestem sybarytą ani człowiekiem zwracającym wiele uwagi na komfort życiowy, ale mogę z ręką na sercu powiedzieć, że podobne narzędzia tortur mogły budzić podejrzenie wyrafinowanej złośliwości, czym oczywiście nie były. To pewna, że nie było najmniejszego liczenia się z potrzebami gospodarskimi, które zapewne były Wyspiańskiemu dość obce. Najbardziej dało się to uczuć w jadalni. Ogromne, ciężkie, rzeźbione fotele były skomponowane tak, że przy stole miały się stykać bokami, a grzbiety ich tworzyły wysoką i zwartą palisadę, przez którą nie było mowy o podaniu półmiska, sponad której skłopotana służąca oblewała gości sosem, przy czym kolana siedzących wgniatały się nielitościwie w deskę okalającą stół.

Nareszcie po kilkunastu miesiącach urządzenie znalazło się w komplecie. I trzeba przyznać, że widok tej architektury pocieszyć mógł na chwilę stroskanych i obolałych właścicieli. O ile były bezlitośnie niewygodne, były piękne jako całość. Były oryginalne tak, że pamiętam, jak jakiś niemiecki komiwojażer specyfików lekarskich zaczął mnie wypytywać o te meble mówiąc, że oglądał tysiące mieszkań, ale czegoś równie niezwykłego w życiu nie widział. Istotnie, salon z białego jaworu, z ogromną przewagą drzewa, z amarantowym obiciem, ścianami, portierami i firankami w tym samym kolorze, był olśniewający. Był to styl świetlicy słowiańskiej, dostrojony do nowoczesnego salonu z wielkimi lustrami etc. Na przykład żardyniera na kwiaty, a zarazem półka na nuty, ornamentowana w rowki, zupełnie robiła wrażenie, że te rowki są na to, aby każdy ze schodzących się na radę rycerzy mógł tam postawić swoją dzidę (...)

To mieszkanie, jedyne urządzone w całości i szczegółach przez Wyspiańskiego, budziło oczywiście zainteresowanie, oglądano je, podziwiano. Obcy ludzie, przejezdni, przychodzili bez ceremonii oglądać meble Wyspiańskiego: mieszkanie stało się małą filią Muzeum Narodowego, osobliwością Krakowa. Ale co innego było w nim mieszkać! Ratowało nas to, że mój gabinet był urządzony nie przez Wyspiańskiego, tylko jakimiś meblami angielskiego kroju, i tam skupiało się życie całego domu. W salonie bywaliśmy jedynie wtedy, kiedy się go komuś pokazywało; poza tym opalało się go, aby się meble nie zepsuły, i koniec. Kołyska syna była monumentalna; bieguny jej to były dwa zaokrąglone bale, które przy kołysaniu wydawały taki łomot, że trzeba było je odjąć wskutek protestu całej kamienicy. Istna kołyska Bolesława Chrobrego! W całym urządzeniu nie było ani jednego mebla, na którym by można spocząć, na każdym trzeba było trwać sztywno wyprostowany. Powtarzam, gdyby nie oaza „angielskiego” pokoju, nie wiem, co byśmy poczęli. W końcu ogarniała nas rozpacz; dojrzewało postanowienie, aby oddać te meble do muzeum, a kupić sobie bodaj ogrodowe, trzcinowe krzesełka i nareszcie — usiąść!

wyspiański sypialnia żeleńskich
Okoliczności przyspieszyły wreszcie naszą decyzję. Jak wspomniałem, meble Wyspiańskiego były nieprzenośne; nie można było ich rozmieścić inaczej, słowem, nie można się było z nimi przeprowadzić. Otóż mieliśmy tak nieznośnego gospodarza domu (to bywa), że w końcu zmuszeni byliśmy się wynieść: trzeba było, tak czy inaczej, rozstać się z pięknymi meblami. Przypadkowo miał na nie ochotę dr Chramiec, który przerabiał w Zakopanem swoje sanatorium i potrzebował czegoś reprezentacyjnego; kupił je w całości. Kiedy je wynoszono, burząc piękną harmonię linii, łzy mieliśmy w oczach na widok zniszczenia myśli wielkiego artysty. I gdyby to było możliwe, pewno bylibyśmy w tej chwili - mimo wszystko - cofnęli decyzję. Ale już brutalna ręka tragarzy unosiła jedną sztukę po drugiej... Zamieszkaliśmy w staroświeckich przytulnych biedermeierach.



piątek, 5 października 2018

Chłopcy z ulicy Kościelnej [1]

Wyszli z domów około godziny ósmej rano. Dopiero po dwunastej, gdy chłopcy nie zjawili się na obiad, zaniepokojeni rodzice zaczęli ich szukać w mieście, u krewnych i znajomych.

Kazik Górski, Jaś Marciniak i Marianek Skotnicki mieszkali w Zduńskiej Woli, po sąsiedzku, przy ulicy Kościelnej. Byli uczniami drugiej klasy szkoły powszechnej. Lekcje zaczynali od godziny 13.45, więc przed południem zwykle bawili się w gdzieś w pobliżu. Feralnego dnia, 18. września 1935 jednak nie wrócili do swoich domów. Zaniepokojeni rodzice dowiedzieli się od szkolnych kolegów, że chłopcy umawiali się, by iść tego dnia na grzyby. Skierowało to poszukiwania na okoliczne lasy oraz brzegi rzeki Warty, odległej o około 12 km od Zduńskiej Woli. Dopiero kiedy całonocne poszukiwania nie przyniosły efektu rodzice zwrócili się o pomoc do policji. 19 września 1935 roku o godz. 10.55 przez Mateusz Marciniak, ojciec Jasia złożył zawiadomienie o zaginięciu trzech chłopców z ulicy Kościelnej.

Dzięki zeznaniom naocznych świadków ustalono trzy punkty pobytu zaginionych pomiędzy godz. 8.30 a 9 na przestrzeni od wylotu ulicy Kościelnej wzdłuż Belwederskiej w stronę Piwnej. Tam trop się urywał, w innych miejscach już chłopców nie widziano.

Kolejne przesłuchanie kolegów szkolnych przyniosło nową hipotezę. Zaginiona trojka miała rzekomo wybierać się na potajemną wycieczkę do Krakowa, na budowę kopca Marszałka Piłsudskiego. Rozpoczęto akcję poszukiwań poza miastem w kierunku na Kraków. Urząd Śledczy w Łodzi zwrócił się o pomoc do policji krakowskiej
W tym czasie jeden z kolegów szkolnych zaginionych chłopców zeznał , że widział ich wszystkich 18 września o godzinie 9, idących od rogu ul. Kościelnej i Belwederskiej w stronę Dolnej w kierunku na las w Piaskach. Policja przyjęła wtedy za możliwe uprowadzenie dzieci przez Cyganów, którzy tym czasie koczowali w mieście.

Kolejny wątek podsunęła żona sędziego M. z Łasku. Zgłosiła wiadomość, że pod koniec września był u niej w mieszkaniu po herbatę ośmioletni harcerz podobny do zaginionego Kazia Górskiego. W dodatku rozpoznała go na przedstawionej przez policję fotografii. Rozpoczęto poszukiwania śladów w kierunku Krakowa. Na odcinku około 40 kilometrów drogi od Chynowa przez Wadlew, Wielopole, Bełchatów, Kluki, Szczerców w powiecie łaskim i piotrkowskim spotkano się z prawdopodobieństwem przemarszu poszukiwanych od 10 do 15 października 1935 roku. Ślad jednak urwał się za Szczercowem. Brakowało też śladów pomiędzy Łaskiem a Chynowem, co mocno podważało wiarygodność tego wariantu zdarzeń. Pozostawało też pytanie: po co chłopcy szliby do Łasku, który nie jest po drodze ze Zduńskiej Woli do Krakowa?

W pierwszych dniach października 1935 roku Urząd Śledczy w Łodzi o zaginięciu poinformował poprzez centralną rozgłośnię radiową w Warszawie. O sprawie pisała prasa łódzka, warszawska, poznańska i krakowska. Z końcem października wznowiono poszukiwania na terenie całego kraju, licząc że chłopcy mogą pojawić się między żebrakami lub włóczęgami w dzień Wszystkich Świętych.
zduńska wola ulica kościelna

Aby odnaleźć jakiś ślad dzieci, niezwykłe wysiłki czynili rodzice. Przeszukiwali wszelkie miejsca w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, gdzie dzieci mogły ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Brodzili po stawach i moczarach, rozpytywali mieszkańców wsi, gajowych, borowych, przewoźników rzecznych. Wszystko bez skutku. Na ich desperacji korzystali różnego rodzaju hochsztaplerzy, detektywi-amatorzy, wróżki i jasnowidze, wyłudzając pieniądze na oszukańcze ekspedycje, wizje i przepowiednie. Jeden z wróży zapewniał najpierw, że dzieci żyją, lecz są uprowadzone przez starą kobietę, później, że są za rzeką 12 kilometrów od Zduńskiej Woli. W końcu stwierdził, że są daleko i już ich nie widzi.

Zagadkowe zniknięcie chłopców oraz brak postępów w śledztwie rodziło w Zduńskiej Woli i najbliższych miejscowościach najdziwniejsze teorie. Rodziny dręczono niesamowitymi wizjami losu ich dzieci. Anonimami o podobnej treści zasypywano komisariat policji. Rozpuszczono starą plotkę o morderstwie rytualnym popełnionym przez Żydów potrzebujących chrześcijańskiej krwi na macę. W mieście, w którym Żydzi stanowili jedną trzecią ludności groziło to poważnymi rozruchami. Narastały antysemickie nastroje, zaczęto już wybijać szyby w żydowskich domach. Sytuacja stała się tak napięta, że Komendant Główny Policji, generał Zamorski przekazał dochodzenie Centrali Służby Śledczej w Warszawie. Wyznaczono tysiąc złotych nagrody za pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Śledztwo wkroczyło na nowe tory. O jego efektach poinformujemy wkrótce...