sobota, 25 lutego 2012

Niemiła Bogu ofiara...

kazimierz łyszczyński
"Oddano go potem na kaźń i najpierw ukarano jego język i usta, którymi okrutnie znieważył Boga; potem pieczono jego rękę, narzędzie najszpetniejszego płodu, spalono karty bluźnierstwa, po czym sam potwór tego wieku, bogobójca i prawołomca, został pochłonięty przez pokutne płomienie, choć nie wiadomo, czy i one mogły zgładzić takie bezeceństwo."

Tak opisywał śmierć Kazimierza Łyszczyńskiego biskup Andrzej Chryzostom Załuski - zażarty przeciwnik i główny oskarżyciel polskiego ateisty. Potworne męczarnie na jakie w 1689 roku skazano Łyszczyńskiego w rzeczywistości nie doszły do skutku, albowiem, w swej łaskawości, król Jan III Sobieski złagodził wyrok i skazanemu humanitarnie ścięto mieczem głowę. Po czym ciało spalono, a "popioły jego nabito w końcu w działo i ku Tatarii wystrzelono*"

Po 11 latach od egzekucji, opisując zdarzenie, kanclerz wielki koronny - biskup Załuski raczył o tym zapomnieć, wychodząc najwyraźniej z założenia, że zasądzona kara była najsprawiedliwszą za zbrodnię, jakiej rzekomo dopuścił się Łyszczyński. I większą stanowiła przestrogę dla innych "potworów" i "bezbożników".

palenie ksiąg
O procesie polskiego ateisty pisał niejaki N. Rasiński we wspomnieniach z czasów Jana Sobieskiego i Augusta II. Pod rokiem 1689 znajdujemy notatkę:
"Łyszczyński powątpiewając o bytności Boga, poważył się zdanie to jawnie wynurzyć. Pasek w swoich pamiętnikach mówi, iż nawet sobie znalazł był stronników. Sposób podobnego myślenia, powszechnie w oczach wszystkich zgrozą będący, ściągnął karę męczeńską na niego. (...) Rafał Leszczyński, Wojewoda poznański, ojciec Króla naszego Stanisława, wystawiając w swej mowie postępek ten jako obraz zuchwałości człowieka, "muszę tedy," rzecze, "W. Król. Mości, Panu memu miłościwemu, zalecić karę dla przykładu, a nie ułaskawienie. Nic mnie od mego postanowienia nie odwiedzie, bo jeśli w niebie na litość zasłuży, przeczyści się owszem przez ogień. Niech bezbożne pisma z ręku i w ręku będą palone, sam w ogień żywo wrzucony, i proch jego wystrzelony, aby tak zginęła z hukiem pamięć jego bezbożności!"

Co napisał Łyszczyński, że zasłużył sobie na taką pogardę i straszliwą śmierć?. Oto fragmenty jego pism:

stos
"Zaklinamy was , o teologowie, na waszego Boga, czy w ten sposób nie gasicie światła Rozumu, czy nie usuwacie słońca ze świata, czy nie ściągacie z nieba Boga waszego, gdy przypisujecie Bogu rzeczy niemożliwych, atrybuty i określenia przeczące sobie. (...)
Człowiek jest twórcą Boga, a Bóg jest tworem i dziełem człowieka. (...)
Religia została ustanowiona przez ludzi bez religii, aby ich czczono, chociaż Boga nie ma. Pobożność została wprowadzona przez bezbożnych. Lęk przed Bogiem jest rozpowszechniany przez nie lękających się, w tym celu, żeby się ich lękano. (...)
Prosty lud oszukiwany jest przez mądrzejszych wymysłem wiary w Boga na swoje uciemiężenie; tego samego uciemiężenia broni jednak lud, w taki sposób, że gdyby mędrcy chcieli prawdą wyzwolić lud z tego uciemiężenia, zostaliby zdławieni przez sam lud."


Tylko tyle i aż tyle. Jego pisma, widać nie godziły bezpośrednio w dobro Boga na tyle, aby został ukarany natychmiast piorunem z nieba, ogniem piekielnym lub chociażby uschnięciem bluźnierczej ręki. Godziły natomiast w interesy Kościoła, z którymi musiał liczyć się nawet sam król.

Dziś za wyjątkowe barbarzyństwo uważamy (stosowane dotąd przez islamskich ekstremistów) ścinanie ludzi mieczem, a za szczyt barbarzyństwa kanibalizm i składanie ofiar z ludzi, co praktykowało w przeszłości wiele ludów. I zapominamy lub chcemy zapomnieć, że taką samą ofiarę złożono z Łyszczyńskiego.

tortury inkwizycja
Jego kaźń była potrzebna, aby ułagodzić boski gniew, jaki (jak wierzono lub udawano, że wierzono) spadnie na kraj i rodaków za bluźnierstwo. Występek Łyszczyńskiego - mówiło się wówczas w najwyższych sferach Rzeczypospolitej (nawet król Jan III tak twierdził) - przyczyniło się do nieszczęść, jakie na kraj spadały. Wyraźnie to powiedział w czasie procesu wojewoda sieradzki Jan Pieniążek. To, że obrady sejmu polskiego są mało skuteczne jest wynikiem obrazy boskiej. Spowodowanej po pierwsze "pojawieniem się człowieka, który zaprzecza istnieniu Boga", po drugie "bluźnierstwami" skierowanymi przeciwko Najświętszej Marii Pannie w Gdańsku, a także obrazą biskupa chełmińskiego, Kazimierza Opalińskiego, przez mieszczan toruńskich, i po trzecie "bezprawnym" budowaniem nowych szkół przez Żydów.

jan sobieski
Co Bóg o tym myślał, nigdy się nie dowiemy. Bo gorliwi jego słudzy nie pozwolili Mu zająć w tej sprawie stanowiska. Sami wykonali mokrą robotę, nie czekając na boski wyrok. Jak wiemy przykładne ukaranie ateisty nie pomogło Ojczyźnie i z roku na rok pogrążała się ona w anarchii, aż została podzielona pomiędzy silniejszych sąsiadów.

Kiedy zatem słyszysz drogi czytelniku o katolickim monopolu na patriotyzm lub o potrzebie zachowania naszych chrześcijańskich korzeni, pamiętaj o Łyszczyńskim. Jego proces i śmierć to jeden z tych, tak ważnych dla nas korzeni.
Nie zapominaj o człowieku, który odważył się samodzielnie myśleć, ale i nie zapominaj o jego oprawcach, którzy często w literaturze historycznej przedstawiani są jako wzór szlachetności i patriotyzmu. Oto oni:
  • nuncjusz papieski Giacomo Cantelmo (1640-1702) domagał się w procesie Łyszczyńskiego zastosowania procedury świętej inkwizycji tj. tortur, w celu wykrycia i ukarania innych ateistów
  • biskup inflancki, Mikołaj Popławski - jednocześnie senator RP i inkwizytor-reprezentant rzymskiej Kongregacji św. Inkwizycji
  • biskup kijowski Andrzej Chryzostom Załuski, wyjątkowo zaangażowany w proces, konsekwentnie żądał jak najsurowszej kary dla ateisty
  • biskup poznański Jan Stanisław Witwicki
  • prymas Michał Stefan Radziejowski
  • biskup wileński Konstanty Kazimierz Brzostowski
  • król Jan III Sobieski - dla "świętego!" spokoju zgodził się na uwięzienie i sąd nad szlachcicem (zresztą zasłużonym dla ojczyzny w czasie wojen ze Szwedami i Moskwą) za czyny nie podlegające świeckim paragrafom.

kamień łyszczyńskiego
No i szczególnie odrażający typ, konfident, złodziej i krzywoprzysięzca - Jan Kazimierz Brzoska. Dłużnik, który aby nie oddać długu, ukradł nieprawomyślną książkę Łyszczyńskiego i doniósł na niego do wojewody, a potem uparcie trzymał się fałszywych zeznań, mimo złożonej przysięgi. Skorzystał na tym dodatkowo, bo zgodnie z ówczesnym prawem, otrzymał część majątku straconego ateisty.

Pamiętajmy o ofierze z Łyszczyńskiego, by nie poszła ona na marne!

* * *

* czyli  ku krajom pogańskim, jak wtedy sądzono

czwartek, 23 lutego 2012

Zbrodnia jasnogórska [2]

Punkt kulminacyjny wstrząsającej historii, w której Macoch grał główną rolę anty-bohatera, nastąpił 26 lipca 1910 roku. Szczegółowo całą sprawę przedstawiał reporter łódzkiego "Rozwoju" (Rozwój 27.02.1912 r.). [Pisownia oryginalna, śródtytuły-autor].

Trup w małpim futrze

Rozpoczyna się akt znaną z czasopism historyą znalezienia w lipcu 1910 r. dużej skrzyni drewnianej, pływającej w rowie przy drodze między wsiami Gidle i Zawady. Skrzynia ta okazała się następnie otomaną, pływającą dnem do góry i związaną postronkami. Wewnątrz jej były rogoże stemplowane przez kolej żelazną, futro małpie stare, pościel, a na samem dnie trup mężczyzny, pokryty wielu ranami, zadanemi - jak wykazała ekspertyza lekarska - toporem. Najcięższa z tych ran, zadana w prawą skroń strzaskała czaszkę i spowodowała śmierć natychmiastową. Z badań, na denacie przeprowadzonych, wynika również i ta ważna okoliczność, że nie stawiał on żadnego oporu, że zatem śmierć spotkała go niespodziewanie, w czasie snu, gdy leżał na lewym boku. Trup miał związane ręce i nogi bandażami marlowymi. Pokrywały go kałuże krwi. (..) Sądzono początkowo, iż ofiarą zabójstwa padł niejaki Wójcikowski; aresztowano nawet przypuszczalnych jego morderców; lecz niebawem okazało się, że ów Wójcikowski żyje i aresztowanych uwolniono.

Stary zbutwiały kosz - pilnie kupię!

W sierpniu wysłała policya rogoże ze stemplami kolejowymi do zarządu żandarmsko-policyjnego kolei południowo-zachodnich w Kijowie. Wyjaśniło się, że stemple te zrobiono na stacyi Krzemieniec, gdzie przyjęto bagaż, oznaczono go numerem stacyi (25), numerem kwitu (7744) i numerem 34, od wysyłającego, a bagaż wysłano do Częstochowy. Bagaż stanowiły trzy kosze trzcinowe, wagi 14 pudów 12 funtów; wysłał je niejaki Berenstein, a w Częstochowie odebrał za okazaniem duplikatu frachtu S. J. Potok, mieszkaniec Częstochowy, handlujący koszami.
Ów Samuel Potok zeznał, że istotnie kosze z kolei odebrał, że zwiózł je do swego sklepu na Nowym Rynku, że w kilka dni potem zaszedł do niego mężczyzna w średnim wieku, nieznajomy, który też kupił od niego stary, wielki kosz, przechowywany w piwnicy, zapłacił 4 rb., wziął też i rogoże, płacąc za nie po 15 kop., następnie sprowadził dorożkę i na niej kosz umieścił. Potok, wiedząc, że kosz był już stary, miejscami zbutwiały, i obawiając się, że z tej przyczyny może być zwrócony, zapytał dokąd ma być ten zawieziony. Odpowiedział mu nabywca, że na Jasną Górę do klasztoru. Na osobę nabywcy Potok nie zwrócił szczególnej uwagi, twarzy więc jego nie pamięta. Powyższe zeznanie zwróciło baczność na klasztor jasnogórski.
Rozpytując się mieszkańców Rozprzy, Rędzin i innych wsi, wzdłuż których idzie droga z Częstochowy do Zawad w powiecie Nowo-Radomskim, ustalono, że istotnie w dniu 25 lipca wieczorem dążyły w tym kierunku dwie dorożki parokonne. W pierwszej z nich, ciągnionej przez parę koni gniadych, siedziało dwóch pasażerów, z których jeden - ksiądz. Druga, zaprzężona w konia siwego i gniadego, wiozła skrzynię, owiniętą rogożami, leżącą wpoprzek dorożki bokiem. Obie dorożki zatrzymały się już o zmroku we wsi Rudnikach, tam pasażerowie napili się w karczmie kwasu i pojechali do wsi Kłomnicy.

Tajemnice dorożki

Właściciel pary koni gniadych i dorożki, a za razem właściciel domu w Częstochowie, Stanisław Pawlak, do którego następnie zwróciła się policya, zeznał, że mniej więcej w połowie lipca, około godz. 8 wieczorem, kiedy z
dorożką zatrzymał się na placu klasztoru Jasnogórskiego, wyjechał z klasztoru znajomu mu dorożkarz Stanisław Pianko, wiozący długą skrzynię, owiniętą rogożami, ułożoną wpoprzek dorożki. Kiedy już Pianko przejechał plac i skierował się ku miastu przystąpił do Pawlaka znany mu ksiądz Macoch z jakimś młodzieńcem (jak się później okazało - sługą klasztornym, Stanisławem Załogiem), obaj wsiedli do jego dorożki, polecając jechać za Pianką ku rogatce warszawskiej, a następnie do wsi Rudniki, wyprzedzając Piankę. Po drodze pasażerowie nic nie mówili, dopiero przy wjeździe do wsi Załóg prosił Macocha o papierosa. Pawlak był zdziwiony, że młodzieniec mówi do księdza; "ty".
W Rudnikach obie dorożki zatrzymały się przed traktyernią, z której Załóg wyniósł cztery butelki kwasu, dał każdemu po butelce, poczem Macoch odesłał Pawlaka i wraz z Załogiem przesiadł się na dorożkę Pianki, siadając na skrzyni i tak ruszyli w dalszą drogę. wszystko to wydało sie Pawlakowi bardzo dziwnem. Nazajutrz, będąc znowu na placu klasztornym z dorożką, zauważył, że z ulicy Kościelnej wyjeżdża Pianko z wiązką siana, i że dorożka jego jest bardzo zabłocona. Wniósł stąd, że Pianko tylko co powrócił z wczorajszej wyprawy.

Wyprawa z trupem

Badany Pianko oświadczył początkowo, że Pawlaka wcale nie zna. Później mówił, że wywiózł z klasztoru jakąś skrzynię tylko do Kłomnic, ale żaden ksiądz z nim nie jechał. Nakoniec, kiedy już był aresztowany, zeznał, że w połowie lipca około godz. 4 po południu, kiedy był z dorożką koło klasztoru Jasnogórskiego, zbliżył się doń znany mu osobiście sługa klasztorny i przywołał do bramy klasztornej "książąt Lubomirskich". Stojący tam, dobrze mu znajomy ksiądz Damazy Macoch kazał mu za półtorej godziny zajechać na dziedziniec klasztorny, ale nie objaśnił, w jakim celu.
W oznaczonej godzinie, gdy Pianko wjechał na dziedziniec klasztorny, ten sam sługa skierował go na małe podwórko i kazał stanąć przed małą sienią, prowądzącą do mieszkań zakonników. Po niejakim czasie służba klasztorna wyniosła stamtąd jakiś długi pakunek, obszyty rogożą czy też płótnem i położyła wpoprzek dorożki. Pakunek był dość szeroki, więc musiano położyć go bokiem pomiędzy siedzeniem a kozłem.
Wyszedł następnie ksiądz Macoch, którego Pianko zapytał:
- Dokąd mamy jechać, ojcze duchowny?
- Mieliśmy jechać na stacyę, ale jedź przez Warszawską rogatkę - brzmiała odpowiedź.
Kiedy już wjechał na plac, spostrzegł, że ksiądz Damazy i ów sługa wsiedli do innej dorożki, jechali przez miasto za nim o jakieś trzydzieści kroków, dopiero na rogatce Pianko, widząc, że za nim jedzie znajomy dorożkarz Pawlak, prosił go, aby jechał przodem i w ten sposób wskazywał mu drogę. W Rudnikach Macoch i jego sługa przesiedli się na dorożkę Pianki, Pawlaka odesłali; kazali się wieźć do stacyi Kłomnice, kolei żelaznej Warszawsko - Wiedeńskiej. Przybywszy na stacyę Macoch poszeptał coś ze swoim towarzyszem i kazali mu kierować się ku Gidlom, w powiecie Nowo-Radomskim. Nastąpiła noc. W jakieś pół godziny po wyjeździe ze stacyi Pianko zauważył, że jego pasażerowie coś robią koło bagażu, jakby przecinali owinięcie. Upłynęło jeszcze kilka minut i polecono mu stanąć w miejscu wcale mu nieznanem, gdzie w pobliżu drogi była jakaś rzeczułka i rosły krzaki. Ksiądz Damazy ze sługą zeszli z dorożki, zdjęli skrzynię i wrzucili ją w wodę. Pianko, przeczuwając coś złego, bardzo się przeraził i zapytał Damazego, co to znaczy. Ten odpowiedział::
- Jedź dalej, to cię nie obchodzi.

Niech Ręka Boska broni!

Przebywszy wsie Zawady i Gidle, wjechali do lasu. Tu Damazy kazał mu przysiądz na Boga, Matkę Boską i Wszystkich Świętych, że choćby go aresztowała policya, choćby go trzymano całe miesiące w więzieniu, on pod żadnym pozorem nic nie powie, bo inaczej śmierć mu grozi. Pianko, strasznie zmieszany, wykonał przysięgę w obawie, że go życia pozbawią.(...)
W Nowo-Radomsku Damazy i jego towarzysz wysiedli z dorożki u przejazdu przez kolej.
Damazy zapłacił mu 30 rubli za jazdę i kazał wrócić do Częstochowy inną drogą przez Brzeźnicę. Upomniał go też o dotrzymanie przysięgi. Do Częstochowy powrócił Pianko nazajutrz około godz. 1 po południu, przebywszy w drodze jakieś 18 godzin. Kiedy w kilka dni później rozeszły się pogłoski o znalezieniu koło Zawad trupa człowieka nieznajomego w otomanie, Pianko wpadł na domysł, że zabójstwo ma związek z nocną wycieczką księdza Damazego. Ale właśnie spotkał w Częstochowie owego sługę, który z nimi jeździł i usłyszał od niego przestrogę:
- Bój się Boga, nie wygadaj się przypadkiem o naszej podróży.
Znacznie później, kiedy już policya zaczęła badać dorożkarzy, dowiadując się, czy który z nich woził skrzynię z klasztoru Jasnogórskiego, ten sam sługa przy drugiem, spotkaniu powiedział:
- Niech cię Ręka Boska broni od przyznania się komukolwiek!

sobota, 11 lutego 2012

Damski terror na plebanii

Jakimi talentami musiał wyróżniać się zduńskowolski organista, że zasłużył sobie na tak zdecydowane poparcie? 5 lutego 1930 roku (środa) "Kurjer Łódzki" informował o ostrym konflicie pomiędzy parafiankami a proboszczem. Krewkie niewiasty musiała uspokajać policja oraz ksiądz dziekan sieradzki.


Bunt w Rzeczpospolitej Babińskiej

Jak donosiliśmy, w parafii rzymsko-katolickiej w Zduńskiej Woli powstał zatarg na tle usunięcia organisty z miejscowego kościoła. Zatarg przybierał z dniem każdym ostry charakter i w rezultacie w niedzielę w czasie nabożeństwa około godziny 12-ej doszło do ekscesów, które tylko dzięki taktownemu zachowaniu się proboszcza parafii, zakończyły się względnie spokojnie.
Jak się dowiadujemy wczoraj awantury powtórzyły się, lecz tym razem następstwa były poważniejsze. Grupa kobiet w godzinach rannych wkroczyła do zakrystii w chwili, gdy ksiądz proboszcz przygotowywał się do spełnieniu obrządków religijnych. Kobiety, wtargnęły do zakrystji, ujęły księdza i obezwładniwszy, domagały się przyjęcia organisty do pracy. Proboszcz mimo gróźb odmówił. Zbuntowane kobiety wyprowadziły księdza z cmentarza kościelnego, zabraniając mu powrócić.
Ksiądz proboszcz powiadomił o zajściu policję, która przybywszy na miejsce usiłowała rozpędzić kobiety. Stawiły one policji czynny opór. Stanowisko kobiet zmusiło policję do czynnego zareagowania i aresztowania opornych.
W związku z powyższem na miejsce ekscesów przybył ks. dziekan sieradzki i łącznie z przedstawicielami policji wpłynął na uspokojenie zbuntowanych. Obecnie porządek w mieście przywrócono całkowicie.

czwartek, 9 lutego 2012

Zbrodnia jasnogórska [1]

27 lutego 1912 przed sądem w Piotrkowie Trybunalskim rozpoczął się słynny na całą Europę proces paulina Damazego Macocha, jego kochanki i wspólników. Sprawa zbrodni i świętokradztwa w klasztorze na Jasnej Górze przez ponad tydzień nie schodziła z łamów prasy europejskiej i amerykańskiej. Łódzki dziennik "Rozwój" relacjonował:
Od wczesnego ranka całe miasto jest w poruszeniu, o niczem innem się nie mówi, tylko o procesie Macocha. Wszystkie hotele są zajęte. Ceny pokojów wzrosły w trójnasób. Po mieście o zachowaniu się Macocha krążą najrozmaitsze pogłoski. Nieprawdą jest np., że Macoch, który już po aresztowaniu, otrzymał od krakowskich  paulinów ubranie cywilne, przyodział ponownie habit. Przeciwnie, ma on na sobie to  samo ubranie, w którem przywieziono go z Krakowa(...).
W gmachu sądowym ukończono wszystkie przygotowania. Z uznaniem zaznaczyć należy, że pamiętano o wygodzie korespondentów. Przy długim, szerokim stole, zaopatrzonym w przybory do pisania, ustawiono krzesła, na których delegaci dzienników w miarę zgłaszania się umocowują swoje bilety. Również i naczelnik poczty p. Gill poczynił dalekie zarządzenia w biurze telegraficznem, sprowadził bowiem aparat Hughesa 1), oraz wyjednał w Warszawie wydelegowanie trzech telegrafistów na czas procesu. Dotychczas przysłały na proces sprawozdawców specyalnych, oprócz dzienników warszawskich i prowincyonalnych, rosyjskie: "Riecz", "Russkoje Słowo", Nowoje Wremia" i "Birżewyja Wiedomosti"; z Berlina kilka dzienników niemieckich, z Paryża  zaś przybyli wczoraj wieczorem korespondenci "Mattina" i "Petit Journala". (...)
Sąd, zajęty sprawą Macocha, mieści się w nowym gmachu, niedawno wykończonym. Proces odbywa się w głównej sali z galeryą, gdzie  funkcyonują zdjęcia kinematograficzne. Sala  i  galerya  nabite. Przeważają mundury wojskowych i urzędników. Jest też olbrzymi  napływ pań. Sala, w  której jest sądzona sprawa Macocha i innych, mieści się na drugiem piętrze gmachu. Z obszernego westibulu frontowego prowadzą do niej obszerne schody i niemniej obszerne,  jasne korytarze. W sali sądowej wszystko jest nowe: ławki, krzesła, stoły, pulpity. Ława oskarżonych o trzech kondygnacyach. Po prawej stronie sali znajduje się galerya, rodzaj trzech dużych lóż. Jest w nich miejsc na 75 osób, na dole w sali publiczność rozporządza 150 miejscami.
sąd - piotrków
P. Wołkow [przewodniczący sądu ] starał się o to, aby porobić wszelkie udogodnienia dla dziennikarzy, zaczynając od stołów, na których zastali przygotowany papier, ołówki, pióra i atrament,  wygodne krzesełka, a skończywszy na osobnem wejściu, umyślnie dla sprawozdawców. Dzięki temu nie potrzebują przeciskać się przez publiczność, ale swobodnie wchodzą i wychodzą osobnemi drzwiami. To oczywiście ułatwia ciężką pracę sprawozdawców, a jest ich w dniu dzisiejszym 31, mianowicie: przy stole 20, na miejscach bocznych 10, a jeden umieścił się na galeryi. (...)

Największą sensacyę w procesie budzi pamiętnik Starczewskiego. O. Izydor miał ten pamiętnik prowadzić bardzo skrupulatnie. I nietylko zapisywał w nim najdrobniejsze  wydarzenia z życia powszedniego, ale każde dwuznaczne uściśnienie swoich znajomych pań, każdy z niemi bliższy niż uściśnienie stosunek, wymieniając je z nazwiska i okoliczności, w jakich to się odbyło. Są tam podobno takie drastyczności, że gdyby trzeba było dla sprawy ów pamiętnik głośno odczytać, byłoby to całego procesu największą ciekawością. A podobno do pamiętnika o. Izydora zakradł się długi sznur nazwisk niewiast do tego stopnia pobożnych, że nic bez "ojca duchownego" nie poczynały ani nie robiły. W jakim celu prowadził taki pamiętnik ten ksiądz-erotoman - trudno sobie wytłumaczyć, bo nawet są w nim podobno notatki, ile od której gotówki dostał...
ratusz-piotrków

Jeszcze dramatyczniej przedstawiał wydarzenia w przeddzień procesu korespondent "Gońca Częstochowskiego":
Stary gród trybunalski, od paru wieków w dziwnej pogrążony śpiączce, ustąpiwszy miejsca innym miastom, które los zmienny wyniósł ponad niego - ocknął się. Miasta te, więcej bo i zakordonowe: Wielkopolska i Galicia, a poza nimi i obce kraje przysyłają do starożytnego Piotrkowa swych różnojęzycznych delegatów, dla asystowania i nadsyłania sprawozdań, niestety, w smutnej sprawie, tak smutnej, że odbiła się gromkiem i dotkliwem echem w całym świecie katolickim.
goniec-częstochowskiNa wstępie uderza nas na dworcu kolejowym, przy opuszczeniu stopni wagonu tłum zbity przybyszów, mieszający się z oczekującymi tu i owdzie przedstawicielami różnych władz miejscowych. Snać zwiększenia się napływu przyjezdnych oczekiwano, bo zauważamy wzmocnione posterunki policyjne.
Przed dworcem i na dalszych ulicach też ruch niezwykły, szczególniej wpobliżu hoteli i pokojów umeblowanych. Tu i owdzie spostrzegamy zafrasowaną twarz kogoś, kto nie znalazłszy wolnego pokoju w hotelu, stoi przed jego bramą, oglądając się kłopotliwie i szukając u przechodnia rady, w którą skierować się stronę. Wybawia go z kłopotu przynajmniej narazie typowy miszures 2) prowincjonalny charakterystycznem:
- Ja pana co powiem... jest jeszcze jeden hotel... Polski...
Ale okazuje się, że i tu wszystkie numery zajęte. I tak wszędzie. W paru nielicznych
Aparat Hughesa
miejscach ofiarowują nam pokój w cenie zgórą rb. 4. Byle nie zostać bez dachu nad głową chwytamy się tej ostatniej deski ratunku, pozostawiając tem samem na bruku owego pana ze skłopotanem obliczem, który w tej chwili do tegoż asylu nadążył.
* * *
O zdarzeniach, które Macocha i spółkę doprowadziły na ławę oskarżonych piotrkowskiego sądu i o przebiegu procesu, napiszemy już wkrótce.

1) Aparat Hughes'a jest najstarszym szybko piszącym aparatem telegraficznym. Wynaleziony przez prof. Hughes'a w Nowym Jorku w 1855 roku. Aparat używał alfabetu łacińskiego i cyfr od 0 do 9. Wydajność to 90 do 125 znaków na minutę (inne źródła podają 200 do 270 znaków na minutę), dla porównania aparat morsa pracował z prędkością 75 znaków na minutę.

2) Miszures - dawniej posługacz żydowski w oberży

sobota, 4 lutego 2012

Powstanie Styczniowe - wspomnienia Jaworskiego - 3

Ciąg dalszy mało znanego pamiętnika Wiktora Jaworskiego – oficera, przedstawiciela Rządu Tymczasowego. Krytyczna, miejscami sensacyjna relacja uczestnika powstania. Wspomnienia pod tytułem „Notatki o powstaniu w łęczyckim powiecie” przez Stanisława Bellinę, opublikowane zostały przez Agatona Gillera w zbiorze „Polska w walce” [Paryż, rok 1868]. Pisownia oryginalna, śródtytuły – WK.


* * * 

Część III - Malwersacje, nominacje i sądowe perturbacje

W tak niepomyślnym stanie zastałem Łęczyckie, gdy przybyłem z Płockiego w pierwszych dniach Kwietnia (1863 r.) w moją okolicę. Powstanie słabe, wątłe jakby upadłe po przegranej pod Dobrą, nie przedstawiało nadziei szybkiego podniesienia. Sawicki prosił mnie, ażebym w jego imieniu zajął się przygotowaniem materjałów do organizacji, co, słysząc liczne zażalenia na nadużycia jakich się jego pomocnicy dopuszczali, bardzo niechętnie przyjąłem, lecz w końcu zgodziłem się, uzyskawszy wprzódy upoważnienie od niego do działania jakie uznam za stosowne i pozwolenie do usunięcia kilku szkodliwych jego pomocników. Przed rozpoczęciem czynności, pojechałem do Warszawy po instrukcje, które otrzymałem od Rządu Narodowego jaknajbardziej dokładne, otrzymałem także polecenie do Łęczyckiej organizacji, nakazujące podanie Sawickiemu jaknajgorliwszej pomocy w uzbrojeniu oddziału. Raz jednak utracone zaufanie trudno było odzyskać. Jeżdżąc po powiecie w obowiązkach służby, nie śmiałem legitymować się upoważnieniem Sawickiego, lecz okazywałem pismo od Komitetu Centralnego jako Tymczasowego Rządu. Bez tego dokumentu, doznałbym nie jednego zawodu od miejscowych obywateli.

Działalność moja zdawała się obiecywać dobre skutki. Znosząc się z administracja łęczycką i sąsiednich powiatów z powodu zgromadzenia broni i amunicji, często po tygodniu bywałem w podróży i wówczas rozumie się nie mogłem zapobiegać wybrykom pomocników naczelnika. Sawicki był słabego charakteru i mimo najsolenniejszych przyrzeczeń, że nie będzie posługiwać się swoimi przyjaciołmi, mimo przekonania, iż oni rzeczywiście nadużyli jego zaufania, powracał pod ich wpływ i dawał się im opanować. Szafowanie pieniędzy zabranych z kass carskich, zostawało w ręku paru młokosów, którzy ze zgorszeniem wszystkich uraniali grosz publiczny, hojnie płacąc w hotelach podczas przejazdów i marnotrawiąc go w restauracjach. Takie postępowanie było przyczyną, iż po dwakroć w czasie umówionym, dostawionej broni nie było czem wykupić i takowa dostała się w ręce powstańców innych powiatów. Szemranie stawało się powszechnem, pieniędzy dawać nie chciano, bo nie był rękojmi, iż grosz dany dobrze użytym zostanie; uzbrojenie a z niem i wystąpienie oddziału opóźniało się.

Sawicki wreszcie otrzymał dymissję; na miejsce jego zanominowany został przez usuniętego w tym czasie zastępcę naczelnika sił zbrojnych województwa Mazowieckiego Sejfrieda, kapitan Robert Skowroński, który dowodził kosynjerami w oddziale pułkownika Oborskiego, nowego wojewódzkiego. Sawicki w dniu instalacji Skowrońskiego przez komisarza wysłanego z Warszawy Stanisława Jarmunda, w obec wielu powstańców i urzędników cywilnych oświadczył, iż rozkaz Rządu Narodowego spełnia z uległością, i że gotów jest służyć jako prosty żołnierz w oddziale swojego następcy. Później jednak gdy się znalazł w gronie swoich przyjaciół i stronników, dał się im namówić do opozycji, przeciwko nowej władzy i odmówił złożenia rachunków z posiadanych pieniędzy, z broni zostającej pod jego zachowaniem, a prócz tego aresztował oficerów wysłanych przez Skowrońskiego. Zebrał przytem obóz ze swoich zwolenników, których pod Łodzią musztrował.

Dopuścił się więc formalnego buntu. Wystosowano do niego kilka wezwań lecz nie był im posłusznym; ponieważ zaś rozdwojenie jakie wywoływał szkodziło łęczyckiemu powstaniu, więc mu zagrożono sądem wojennym. W oporze swoim znajdował pomoc i otuchę w znacznej liczbie biernie mu oddanych ludzi, kierowanych przez jego bliższych wspólników, którzy nieposłuszeństwo rządowi tłumaczyli potrzebą zasad rewolucyjnej energji, a w istocie nie chcieli utracić materjalnych korzyści, jakie im dawało samowolne gospodarowanie pod Sawickim.

Zwołano więc sąd wojenny, na który się Sawicki nie stawił. Po sprawdzeniu nadużyć i dowodów winy, sąd skazał Sawickiego na karę śmierci. Wyrok ten został przez Wydział Wojny potwierdzonym i opublikowanym (1). Kiedy niebezpieczeństwo zagroziło winnemu, przyjaciele zaczęli go odstępować i już tylko sekretnie z nim naradzali się - poczem Sawicki tajemnie wyjechał w województwo Płockie, do powiatu lipnowskiego, zkąd przez znajomych starał się o zdjęcie z niego wyroku i odzyskanie stanowiska w powstaniu. Zbytecznem jest wspominać, iż zabiegi te spełzły na niczem.
(1) W rozkazie dziennym Wydziału Wojny Rządu Narodowego do wojsk powstańczych z dnia 22 sierpnia 1863 r. wyrok ten brzmi jak następuje:
"Wyrokiem Sądu wojennego z dnia 31 lipca r.b. złożonego z rozkazu Naczelnika sił zbrojnych województw Kaliskiego i Mazowieckiego (t.j. Taczanowskiego), Józef Sawicki, były organizator powiatu łęczyckiego, za samowolne oddalenie się z oddziału do którego należał, za niestawienie się przed sądem wojennym pomimo wielokrotnego wezwania, niezłożenie rachunków z pobranych summ, za aresztowanie oficera, który przybył po niego do miasta Łodzi, za zbiegostwo po przyaresztowaniu, za zabranie kassy w mieście Brzezinach już po uwolnieniu ze służby i przywłaszczenia jej sobie, skazany został na rozstrzelanie, a do czasu wykonania wyroku wyjęty z pod prawa. Z tego powodu, udzielona Sawickiemu przez Wydział wojny karta
wolnego przejazdu aż do czasu stawienia się przed sądem, tem samem ustaje, tracąc całą swą uprzednią moc".

Cdn...

piątek, 3 lutego 2012

Powstanie Styczniowe - wspomnienia Jaworskiego - 2

Fragmenty mało znanego pamiętnika Wiktora Jaworskiego – oficera, przedstawiciela Rządu Tymczasowego. Krytyczna, miejscami sensacyjna relacja uczestnika powstania. Wspomnienia pod tytułem „Notatki o powstaniu w łęczyckim powiecie” przez Stanisława Bellinę, opublikowane zostały przez Agatona Gillera w zbiorze „Polska w walce” [Paryż, rok 1868]. Pisownia oryginalna, śródtytuły – WK]

* * *

Część II - Masakra w Dobrej czyli trafiła kosa na Moskala

Pobyt w Zgierzu ułatwił Moskwie otrzymanie rzeczywistych wiadomości o sile i uzbrojeniu powstańców i ośmielił ją do zaczepnego ruchu. Powstańcy powrócili na obozowisko pod Dobrą - Moskale w liczbie kilkuset piechoty i sotni kozaków poszli za nimi. Lecz oficerowie carscy nie spieszyli się do bitwy. Marsz odbywali powolnie, a na kwadrans przed wejściem do boru (24 Lutego) zatrzymali się przez dziesięć minut dla popasu, na którym raczyli żołnierzy swoich gorzałką. Nasi mieli więc dosyć czasu do przygotowania się do boju, lecz nie było ładu i komendy w obozie. Można było uniknąć bitwy i pójść głębiej w bory, lub też zdecydowawszy się na walkę, rozstawić się jak należy, dobrze przetrzepać Moskali, którzy nie mieli wielkiej siły, zostawali pod wpływem dziwnego strachu i tylko gorzałką zachęcili się do bitwy. Sawickiego nie było, wydalił się z obozu po żywność i inne potrzeby dla powstańców.

Co robił i gdzie był Dr. Dworzaczek w chwili uderzenia na obóz Moskali? Nie wiadomo. Nie było go przecież widać na miejscu w początku bitwy, a gdy już popłoch między powstańcami stał się ogólnym, powstrzymać go nie umiał. Zsiadłszy z konia, pieszo wraz z innymi uchodził. Koloniści niemieccy z Nowosolny schwytali go i związanego dostawili do Łodzi. Moskale przewieźli go do Łęczycy, zkąd po ośmiomiesięcznem więzieniu wysłany na wygnanie do Rossji. Doktór Dworzaczek człowiek z poświęceniem i zdolny urzędnik, wodzem był żadnym, nie dziw więc, że został pod Dobrą rozbity.

Bój przedłużał się od południa do piątej wieczorem i zamienił się w końcu na ręczne zapasy. Obraz pobojowiska był przerażający. Około siedmdziesięciu najokropniej pokaleczonych polskich trupów i bardzo wielu ciężko poranionych, obdartych do naga przez moskiewskie żołdactwo, zaległo pole bitwy. Niektórzy ranni przewiezieni byli do Łodzi, z tych zaraz siedmiu wyzionęło ducha. Pomiędzy poległymi był Gadomski akademik, Orłowski i dwie kobiety. Jedna, Marja Piotrowiczowa z domu Rogalińska,lat 23 licząca, żona nauczyciela wiejskiego, napadnięta i obskoczona przez Moskali, odpędzała ich kosą od siebie, w końcu legła zabita obok swego męża; drugą była Katarzyna, służąca. Pastwienie się żołdaków nad ciałami zabitych kobiet świadczyło o dzikości wojska. Piotrowiczowa miała dwieście pięćdziesiąt ran na swojem ciele. Inne trupy nosiły ślady również barbarzyńskiego okrucieństwa.

Wrażenie jakie ta klęska sprawiła, było najgorsze. Powstanie łęczyckie długo nie mogło po niej przyjść do siły i poważniejszego wystąpienia. Wiele nadziei w niwecz się obróciło, duch w powiecie osłabł, zapał wojenny zmniejszył się w Polakach, a Moskale nabrali otuchy. Lecz mieszkańcy okolicy, nie poprzestali na tej nieszczęśliwej próbie. Sawicki powtórnie zaczął zbierać ochotników, a otrzymawszy nominację na organizatora sił zbrojnych powiatu łęczyckiego, zaczął się szczerze krzątać około sformowania i uzbrojenia oddziału. Organizacja jednak miejscowa cywilna, niechętnie widziała go na wyższym stopniu i nie chciała mu pomagać, co rozumie się niszczyło jego dobre chęci. Sawicki był popularnym w niższej klasie ludności, lecz nie posiadał stosunków i uznania pomiędzy właścicielami. Kredyt zaś i zaufanie w mieszczaństwie utracał powoli z powodu nadużyć, jakich się dopuszczali ajenci, którymi się wyręczać musiał. Temi to nadużyciami tłumaczyła miejscowa organizacja i niestety słusznie swoją niechęć do nowego wojennego organizatora powiatu. Sądzę jednak, że gdyby mu była gorliwie dopomogła, zapobiegłaby przez to nie jednemu smutnemu lub gorszącemu zdarzeniu.
Cdn...