sobota, 30 grudnia 2017

Abyś łaskawszy był i sprawiedliwszy...

Nie spełniły się nadzieje Polaków na pokój i wolność w 1917 roku. A przecież miał to być rok radosny dla Polski. Łódzka gazeta „Godzina Polski” witając go dwanaście miesięcy wcześniej już widziała jutrzenkę swobody i cień białego orła nad światem. Niestety, 31 grudnia 1917 roku musiała swoje proroctwa przesunąć o kolejny rok... Jak zwykle górnolotnie i filozoficznie...

* * *

Znów runęła w przepaść czasu zamknięta w ramy kalendarzowego roku epoka... Jak tysiące innych rozpłynie się we mgle wspomnień, zatonie w ogromie wydarzeń światowych, zatrze się w ludzkiej pamięci. Przez wrota nieskończonego Czasu przejdzie rok 1917 w dziedziny wieczności. Ustępuje on miejsca nowemu przybyszowi, co za nieprzeniknioną się kryje kotarą losów, ześrodkowuje w sobie stęskniony wzrok ludzkości, nadzieją niepewną błyskający...(...).

Panta rei - wszystko płynie. Dokądże? Dokądże nas niesie burzliwy potok dziejów? Jakiż cel życia i bytu, gdzie i czy kres jego istnieje? Oto wieczne pytania, nierozwiązalne nigdy, jak cień nam towarzyszące w żmudnej wędrówce życiowej.

Minął jak sen przykry, jak dusząca zmora. Żegnany radośnie, jak był witany nadziejnie, bez wspomnień o nim jasnych, bez żalu za minionemi chwilami. Miasto pokoju upragnionego i ulgi w wielkich cierpieniach, nowe tylko cierpienie pod nogi rzucał. Ogromem nieszczęść przerażał, olśniewał pomysłowością nękania i tak już trapionych. Łuną zapalał niebo, śmiercią obsiewał niwy, a rozpaczą dusze..

Deptał i gnębił, iluzje rozwiewał. Żałobnemi i krwawemi się w księdze dziejów zapisał głoskami, bo nielitosny był i okrutny, bo kłam zadawał lada otusze, bo niszczył ziarno jaśniejszej przyszłości...

Nad świeżą jeszcze jego mogiłką stoim, uśmiechnięci i radośni. Bo już się cud pokoju oznajmił, już jutrzenka zabłysła, co nieomylnie wieści błyski słoneczne, wesela promienie, nadziei i pokoju na ziemi..

Przybywaj z krain nieznanych Roku Nowy, wieniec ci zwycięstwa pokoju na skronie włożymy a tysiączne piersi ci hymny powitania śpiewać będą... Abyś łaskawszy był i sprawiedliwszy i siał płodne ziarno życia!

Niech żywi nie tracą nadziei...

Jak podczas I wojny światowej na Ziemi Łódzkiej żegnano Stary i witano Nowy Rok? Kto to dziś jeszcze pamięta? Kto chce pamiętać o tym, w pogoni za promocjami w supermarketach? Czy rodaków kupujących całymi workami chińskie fajerwerki,  jeszcze to cokolwiek obchodzi?

31 grudnia 1914 roku przypadał w czwartek. Dopiero co opadł kurz bitewny po miesiącu zażartych walk pomiędzy armiami trzech zaborców. Wynik wielkiej bitwy dookoła Łodzi zwanej Bitwą Łódzką, albo "małą bitwą narodów", pozostał w zasadzie nierozstrzygnięty, żadna ze stron nie osiągnęła zakładanych celów. Był to jednak remis ze wskazaniem na Niemców. Rosjanie 6 grudnia musieli wycofać się z Łodzi, za linię rzek Bzury i Rawki. Następnego dnia do Ziemi Obiecanej wkroczyły wojska niemieckie.
Zniszczony dom przy ulicy Aleksandrowskiej. Źródło: FotoPolska.eu
Stary zaborca ustąpił miejsca nowemu okupantowi. W takiej sytuacji największym powodem do radości  było zakończenie walk. Krajobraz po bitwie był jednakże przerażający. Na polach bitewnych wokół Łodzi pozostało 200 tysięcy trupów różnych narodowości, m.in. Polaków. W gruzach legły Konstantynów i Lutomiersk, inne miejscowości, jak: Tuszyn, Zgierz, Pabianice czy Aleksandrów uległy poważnym zniszczeniom. Także Łódź mocno ucierpiała wskutek niemieckich bombardowań.

W drugiej połowie grudnia 1914 roku nadszedł czas porządków.  W "Nowym Kurjerze Łódzkim" pojawia się makabryczna i zdumiewająca wiadomość o pracach polowych w grudniu.
W wielu wsiach w okolicy Łodzi, gdzie pociski poryły doły i gdzie polegli pochowani zostali na polach ornych o tyle płytko, że po zmyciu powierzchni przez deszcz widać było części ich ciał, włościanie wspólnemi siłami wykopali groby wzdłuż dróg i przenieśli zwłoki. 
Następnie każdy wyrównał swe kawałki ziemi i w tych dniach przystąpiono do robót polnych. W braku dostatecznej liczby koni do pługa, wraz z koniem zaprzęgają się ludzie. Jedno jest tylko zmartwienie, skąd wziąć na wiosnę ziarna do siewu?

Uprzedzając fakty, warto dodać, że ci z włościan, którzy ze zdobyciem ziarna jakoś sobie poradzili i pola obsiali, zyskali w Nowym Roku kolejne zmartwienie: jak zebrane zbiory uchronić przed skonfiskowaniem przez okupanta?

Łódzka prasa podaje głównie urzędowe informacje o wydarzeniach frontowych oraz o problemach z zaopatrzeniem w żywność. Sporo miejsca zajmują też obwieszczenia gubernatora miasta - generała majora Hansa Gerecke. Wprowadza on konsekwentnie swoje porządki. Gazety niemal codziennie zamieszczają jego rozporządzenia, jak te poniżej:

Wszelki ruch uliczny w Łodzi i na przedmieściach zakazany jest po 9 wieczorem. Chodzić po ulicy dozwolone jest tylko osobom upoważnionym przez piśmienne pozwolenie urzędu gubernialnego. Pozwolenia tego rodzaju udzielane będą tylko lekarzom, akuszerom, straży ogniowej oraz milicji. 
Wszelkie restauracje, kawiarnie i lokale publiczne muszą, być zamykane o godz. 9 wieczorem. Wyjątek stanowią restauracje tych hoteli, gdzie są rozkwaterowani oficerowie i tylko dla użytku tychże oficerów. 
Przynajmniej 3 dorożki muszą stać także stale od godz. 9 do 12 w nocy przed Grand-Hotelem do użytku gubernatora. 
W okręgu łódzkiej cesarsko-niemieckiej gubernji sprzedawane i rozpowszechniane być mogą tylko pisma niemieckie, austrjackie i wychodzące w Łodzi. Winni przekroczenia tego przepisu będą karani. 
Podaje się do wiadomości publicznej, że i w wieczór sylwestrowy rozporządzenie o godzinach ruchu w nocy również moc swą utrzymuje. Lokale publiczne muszą być zamknięte po godz. 9 wieczorem.
Kto w tych warunkach myślał, jak zabawić się w sylwestrową noc? Zapowiadany w teatrze "Scala" przy ulicy Cegielnianej wielki sylwestrowy bal maskowy został odwołany. Co to za Sylwester, który kończy się o godzinie 21?

W Nowym Roku gubernator witał łodzian kolejnymi zarządzeniami:
Osobom obcym wstęp na dworzec, jak również i na plant kolejowy, jest wzbroniony. Posterunki mają nakazane, osoby kręcące się po dworcu i plancie kolejowym, aresztować lub wrazie nie zatrzymania się na trzykrotne wezwanie, zastrzelić.
We wszystkich miejscach sprzedaży, w restauracjach, hotelach, zajazdach i. t. p. ceny powinny być wyszczególnione w markach i fenigach. Wykaz cen w rublach i kopiejkach również ma nadal pozostać.
nowy kurjer łódzki
 Niestety, podawanie cen w dwóch walutach nie rozwiązało problemów z zaopatrzeniem tych placówek. Felietonista "Nowego Kurjera" podsumował swoje kawiarniane doświadczenia poniższym tekstem:
W kawiarni. Ktoby chciał dziś traktować poważnie szyldy przedsiębiorstw, rzekłbym mu, iż kiep imię jego. Wojna nie tknęła wprawdzie szyldów. Natomiast z gruntu zmieniła fizjonomję wewnętrzną zakładów. Można w nich dostać, wszystkiego, byle nie tego, co szyld obwieszcza. 
Widzę na bocznej ulicy szyld kawiarni i napisy dodatkowo; „dziś flaki", „lody", „zimne przekąski"' nie licząc tak fundamentalnych zapowiedzi, jak - kawa, herbata, czekolada i świeże ciasto... 
Wchodzę. Siadam. 
- Kawa biała - dyktuję. 
Są w sklepie trzy osoby. Wszystkie się ździwiły. 
- Kawa? Jakto kawa? 
- Przecież kawiarnia... 
- No więc co ? To zaraz musi być kawa? 
- Więc o herbatą proszę. 
Herbata mogłaby być. A ma pan ze sobą cukier? 
- Mam. 
- To bardzo dobrze. 
- A drzewo pan ma? 
- Nie, skądże... 
- To jak może być herbata? 
Jestem już zły. 
- Więc co właściwie można dostać? 
- Może papierosy zagraniczne... 
- Przecież na szyldzie wyraźnie napisane, że.. 
- Co to na szyldzie... Szyld nie jest komunikat urzędowy, żeby to musiało być prawdą, co tam napisano.
"Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei"- dawno temu pocieszał  rodaków wieszcz Juliusz, chcąc zjadaczy chleba w anioły przerobić... Nie udało się, bo... Niech zgadnę: bo chleba zabrakło?

wtorek, 31 października 2017

Zaginiona granica

Dzieliła Polaków przez ponad 100 lat. Dla wielu była powodem narodowej traumy oraz cierpień z powodu rozłąki z bliskimi. Ale wykorzystywano ją także dla osiągnięcia zysków z nielegalnego handlu oraz do ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości i prześladowaniami zaborców.

Granica prusko-rosyjska należała do jednych z najdłuższych w Europie XIX i początków XX wieku. Liczyła ponad 1100 km. Uważa się, że dzieliła nie tylko dwa mocarstwa, ale i dwie cywilizacje: zachodnioeuropejską i wschodnią. Zachodnia granica Królestwa Polskiego, wchodzącego w skład Rosji, była nieco krótsza. Patrząc od południa zaczynała w Mysłowicach na Górnym Śląsku, kończyła zaś w Schmalleningken w Prusach Wschodnich (dzisiaj Smolniki na Litwie). Dziś trudno znaleźć jej materialne ślady, choć tereny, które podzieliła nadal różnią się stylem budownictwa, obyczajami mieszkańców, a niekiedy również ich sposobem wyrażania się i słownictwem.
królestwo polskie 1815-1918

Granica ta nie była bezpośrednim skutkiem III rozbioru Polski w 1795 roku. Podział ziem polskich między trzech zaborców zmienił się po wojnach napoleońskich i Kongresie Wiedeńskim w roku 1815. Z utworzonego przez Napoleona w 1807 roku Księstwa Warszawskiego, wydzielono zachodnią Wielkopolskę, Toruń i Bydgoszcz i Kraków. Z pozostałego terytorium, czyli ziem centralnych obecnej Polski, powstało Królestwo Polskie (Kongresowe) połączone z Rosją unią personalną, tj. osobą króla, którym został car Rosji. Z ziem wielkopolskich utworzono Wielkie Księstwo Poznańskie (z Poznaniem i Bydgoszczą), terytorium autonomiczne w ramach Królestwa Prus. Pod pruskie władanie dostał się także Toruń oraz Ziemia Chełmińska. Z Krakowa i okolic utworzono Rzeczpospolitą Krakowską (Wolne Miasto Kraków), państewko o liberalnym ustroju, ale kontrolowane wspólnie przez trzech zaborców.

Postanowienia Kongresu Wiedeńskiego ustaliły granice na całe stulecie. Utrudniały one życie Polakom, gdyż zaborcy wprowadzając system wizowo-paszportowy ograniczyli podróżowanie między krajami. Dokumenty wydawano po długich i kosztownych procedurach. Podróże stały się więc dostępne tylko dla zamożnych warstw społeczeństwa. Granica prusko-rosyjska dzieląca polskie ziemie w znacznej części miała charakter naturalny, przebiegała przez rzeki i jeziora. Tam gdzie ich nie było, przekopywano rowy. Nie były to zapory nie do przebycia, choć na całej długości granicy po obu stronach rozmieszczono budki strażnicze i patrole. O jej istnieniu informowały słupy graniczne, malowane w pasy biało-czerwono-czarne po niemieckiej stronie i biało-niebiesko-czerwone, po rosyjskiej. W latach spokojnych, bez wojen i powstań, nielegalny ruch przez kordony trwał w najlepsze. Przekraczali je niepodległościowi konspiratorzy, przemytnicy i pospolici przestępcy. Służby graniczne nie mogły też zapobiec wizytom u rodziny po drugiej stronie. Przeprowadzanie ludzi było dla mieszkańców pogranicznych wsi źródłem dodatkowego zarobku.
zaginiona granica
Zachodnia granica imperium rosyjskiego przestała istnieć praktycznie zaraz po wybuchu I wojny. Rosjanie wycofali się z pogranicznych guberni w pierwszych dniach sierpnia 1914 roku i nigdy już tu nie wrócili. Formalnie granicę zlikwidował Traktat Wersalski w styczniu 1920 roku.  W następnych postach będziemy przestawiać kolejne odcinki zapomnianej granicy oraz szukać jej śladów w terenie...

poniedziałek, 30 października 2017

Nie brat, ale swat

26 lipca 1910 roku w stawie przy drodze obok wsi Zawada pod Częstochową znaleziono drewnianą skrzynię, a w niej  trupa mężczyzny.  Nieboszczyk poniósł śmierć wskutek wielu ran zadanych siekierą. Rozpoznano w nim Wacława Macocha, urzędnika pocztowo-telegraficznego z Granicy. Skrzynia okazała się otomaną, stanowiącą własność klasztoru jasnogórskiego, a znalezione w niej rzeczy, jak ustalono, należały do zakonnika Damazego Macocha. Tak zaczęła się sprawa, która zbulwersowała nie tylko Polaków, ale niemal całą Europę. Pisały o niej gazety we wszystkich trzech zaborach, także zagraniczne. Proces relacjonowała nawet prasa amerykańska.
damazy macoch, helena krzyżanowska macoch, wacław macoch

 24 lipca w nocy paulin Damazy Macoch (świeckie imię Kacper) we własnej celi na Jasnej Górze zamordował męża swojej kochanki, Wacława Macocha. Zadał ofierze kilka ciosów siekierą w głowę. Ponieważ Wacław jeszcze żył, mnich udzielił mu rozgrzeszenia, a następnie udusił. Po trwającym dwa lata śledztwie zbrodniarz z Jasnej Góry razem ze wspólnikami stanął przed sądem w Piotrkowie. Uznano go winnym morderstwa "bez premedytacji", wielu oszustw i kradzieży. Skazano na 12 lat ciężkich robót, ale po apelacji w listopadzie 1912 roku karę podwyższono do 15 lat ciężkich robót, z pozbawieniem wszystkich praw, a potem na przymusowe osiedlenie. Damazy (Kacper) Macoch zmarł w więzieniu w Piotrkowie 6 września 1916 roku. Następnego dnia pochowano go na miejscowym cmentarzu. W rodzinnych stronach mnicha, po wyroku, część Macochów pozbyła się naznaczonego hańbą nazwiska i zmieniła je na Dankowiakowscy.

W procesie nie wyjaśniono sprawy pokrewieństwa zbrodniarza i jego ofiary. Ówczesne gazety przedstawiały ich jako stryjecznych braci lub kuzynów. Zapewne zabicie "brata" dodawało "smaczku" tej tragicznej sprawie, więc nikt nie był zainteresowany wyjaśnieniem, jakie więzy naprawdę łączyły Kacpra i Wacława. Po ponad stu latach jednemu z krewnych Wacława, ofiary z Jasnej Góry i męża fatalnej Heleny, udało się ustalić, że nie było żadnego pokrewieństwa. Poniżej przedstawiamy relację Wiesława Macocha, który gruntowanie zbadał rodzinne koligacje....

* * *

Sprawa zabójstwa na Jasnej Górze w Częstochowie z początku XX wieku budziła sensację na terenie wszystkich trzech zaborów. Zakonnik Damazy (Kacper) Macoch zamordował Wacława Ewarysta Macocha męża swojej kochanki Heleny Katarzyny Krzyżanowskiej. Od pewnego czasu próbuję rozwiązać zagadkę powiązań rodzinnych Kacpra Macocha s. Pawła (zakonnik Damazy) z Wacławem Ewarystem Macochem jego ofiarą, którego zakonnik Damazy zeswatał ze swoją kochanką Heleną Katarzyną Krzyżanowską. Według ówczesnej prasy, która rozpisywała się na ten temat oraz artykułów ukazujących się od czasu do czasu współcześnie, Damazy miał być raz bratem, innym razem bratem stryjecznym, a jeszcze kiedy indziej kuzynem.
akt małżeństwa wacław macoch helena macoch

 Mówi się o drugim bądź trzecim stopniu pokrewieństwa, a w akcie ślubu zamordowanego Wacława (Nr 307. Warszawa z 12.06.1910 roku), wspomina o dyspensie od przeszkody drugiego stopnia pokrewieństwa wydanej przez Warszawskiego Arcybiskupa i Metropolitę z dnia 25 maja 1910 pod numerem 18177. Niestety do tego dokumentu nie dotarłem. Być może wyjaśniłoby się pokrewieństwo. Jestem jednak sceptycznie do tego nastawiony ze względu na fałszerstwa Damazego odnośnie swojej śmierci jako Kacpra i pierwszego męża Heleny Krzyżanowskiej. Fałszerstwo obu dokumentów zostało bezsprzecznie udowodnione podczas procesu w Piotrkowie Trybunalskim.

Moje poszukiwania szły w dwóch kierunkach. Pierwszy – ustalenie przodków zamordowanego Wacława Ewarysta Macocha, drugi ustalenie przodków Kacpra Macocha (imię zakonne Damazy). Nie było to rzeczą trudną, jeśli chodzi o Wacława Ewarysta Macocha ponieważ jego dziadek Józef był najstarszym bratem mojego pradziadka Teofila synów Jakuba i Małgorzaty z Kuśmierków małżonków Macochów. Tak więc Wacław był synem Rocha i Józefy z Widerów małżonków Macochów.
wacław macoch

 Roch Macoch był organistą w kościele dankowskim [Danków – wieś powiecie kłobuckim, w gminie Lipie] i wójtem gminy Lipie. Był synem z pierwszego małżeństwa Józefa i Franciszki z Orzełków małżonków Macochów. Tak więc ten wywód obejmuje cztery pokolenia. Poniżej zamieszczam akt urodzenia Rocha Macocha z 1853 o jego urodzeniu się dnia 2 sierpnia 1852 roku. Z czego wynikało opóźnienie zgłoszenia urodzenia, nie wiadomo.
roch macoch

Natomiast Kacper był najstarszym synem Pawła Macocha i Marianny z Szymałów. Paweł z kolei był synem Marianny Macoch i NN. (Akt ur. 7/1841 Danków). Właśnie ta Marianna Macoch jest „tajemnicą” z którą nie mogę sobie poradzić. Nie jest mi znana ani data urodzenia, ani śmierci. Nie wiem czyją córką była i czy nazwisko Macoch to jej panieńskie nazwisko czy po mężu. Imię Marianna w rodzinach Macochów było popularne zarówno w przypadku córek jak i żon. Stąd wynika wiele problemów z ustalaniem tożsamości, szczególnie w tych okresach, w których dokumentacja aktów kościelnych jest skąpa i często niestaranna.

Poniżej zamieszczam akty urodzenia Kacpra Macocha i jego ojca Pawła. Wynika z nich jasno, że Kacper Macoch i Wacław Ewaryst Macoch nie byli ani braćmi, ani braćmi stryjecznymi czy kuzynami, jak sugerowała ówczesna prasa.
kacper macoch

paweł macoch

Jako, że w żadnych źródłach nie mogłem znaleźć daty zgonu zakonnika Damazego z Jasnej Góry napisałem do AP w Piotrkowie Trybunalskim o skan aktu zgonu. Ku mojemu zaskoczeniu w ciągu kilku dni po załatwieniu formalności otrzymałem ten skan. Damazy zmarł w szpitalu więziennym w Piotrkowie Trybunalskim 6 września 1916 roku, pochowany został następnego dnia. Okazuje się, że są archiwa przyjazne dla amatorów genealogii. AP z Piotrkowa Trybunalskiego dziękuję! A akt zgonu Damazego wygląda tak:
Kacper Macoch zgon

Uważam więc, że sprawa pokrewieństwa pomiędzy zabójcą Kacprem Macochem (imię zakonne Damazy) i jego ofiarą Wacławem Ewarystem Macochem została wyjaśniona. Gorzej będzie ze sprostowaniem błędnej informacji rozpowszechnianej od ponad stu lat...

Autor: Wiesław Macoch

* Dyspensa dotyczyła prawdopodobnie pokrewieństwa (żona brata lub brata stryjecznego). Niestety nie znam treści tego dokumentu, ani pomysłu jak do niego dotrzeć. Zapewne jest on w alegatach do aktów małżeńskich w Archiwum Archidiecezji Warszawskiej. Helena wychodząc za Wacława Ewarysta Macocha była „wdową” po rzekomo zmarłym Kacprze Macochu (fałszywe dokumenty małżeństwa i zgonu o których jest wzmianka w procesie). Była więc Heleną Macoch z Krzyżanowskich i tak podpisała akt małżeństwa z Wacławem. Podejrzewam, że wśród przedstawionych proboszczowi parafii św. Aleksandra w Warszawie oprócz dwóch wyżej wspomnianych dokumentów znajdowały się także sfałszowane akta urodzenia Wacława i Kacpra uznające ich za braci stryjecznych. To wyjaśniałoby częściowo sprawę dyspensy (ale nie do końca). Z aktu małżeństwa wynika, że spisano go dzień po ślubie 13 czerwca 1910 roku (ślub 12 czerwca). Pora ślubu – godzina 8.00 wieczorem też dziwna. Tak jakby starano się ten ślub ukryć. Ślubu udzielał paulin Damazy Macoch czyli Kacper Macoch (nieżyjący „mąż” Heleny Krzyżanowskiej) we własnej osobie na podstawie pełnomocnictwa proboszcza okręgowego parafii św. Antoniego. Dotarcie do alegat małżeństwa rzuciłoby wiele światła na sprawę, tym bardziej, że stopnie pokrewieństwa inaczej były określane w przepisach kościelnych, a inaczej świeckich.  

* * *
Źródła aktów:
1. metryki.genealodzy.pl (AAW)
2. AP Częstochowa
3. Familysearch
4. AP Częstochowa
5. Familysearch
6. AP Piotrków Trybunalski

sobota, 7 października 2017

Energetyczna staruszka

„Nowe Centrum Łodzi” jest inwestycją równie rewolucyjną, co budowa pierwszej miejskiej elektrowni przed ponad stu laty. Miała realizować futurystyczną wizję oświetlonego i czystego miasta, bez dymów z kominów fabryk.

W końcu XIX wieku w Łodzi funkcjonowały tylko prywatne elektrownie o małej mocy. Własne prądnice posiadały zakłady Scheiblera, Schwarza-Birnbauma-Löwa oraz Heinzla. Prąd dla oświetlenia swoich kamienic wytwarzał Ludwik Meyer. Na przełomie wieków największa elektrownia działała na potrzeby sieci tramwajów na terenie zajezdni przy Tramwajowej.

elektrownia w grand hotelu
W 1900 roku koncesję na budowę miejskiej elektrowni otrzymała niemiecka firma „Siemens i Halske”. Koncesję tę przekazała sześć lat później "Towarzystwu Elektrycznego Oświetlenia 1886 roku" z Petersburga. Ta spółka Siemensa, zarządzająca elektrowniami w Petersburgu i Moskwie, na inwestycję miała przeznaczyć 10 milionów rubli. Prace rozpoczęły się 2 maja 1906 roku od położenia przewodu o napięciu 120V z budynku „Grand Hotelu” do sklepu „American Diamant Palace” przy Piotrkowskiej 37. W podziemiach hotelu zainstalowano tzw. „Prowizorium I”, tj. prądnicę o mocy 60 kW. Już 7 maja oświetlono odległy o około 400 metrów, nowo otwarty sklep z artykułami elektrycznymi. Było to sprytne posunięcie marketingowe. Oświetlona elektrycznie witryna stała się wielką atrakcją dla łodzian. W miejscu tym znajduje się dziś pomnik „Lampiarza”. Kolejnym pokazem skutecznego działania budowniczych było doprowadzenie prądu do silnika elektrycznego w tkalni przy Wólczańskiej 38.
Dzięki tym działaniom akcje elektrowni sprzedawały się jak ciepłe bułeczki i inwestor szybko zdobył pieniądze na budowę. Rozpoczęto ją 25 maja 1906 roku przy ulicy Targowej 1, w pobliżu Dworca Fabrycznego. Równocześnie układano sieć kablową wzdłuż ulicy Piotrkowskiej. Od kościoła na Rynku Fabrycznym (obecnie bazylika na Placu Katedralnym) do Starego Rynku.
Ogłoszenia prasowe informowały o możliwości bezpłatnego przyłączenia do sieci. Właściciele nieruchomości zgłaszali się do biura budowy Elektrowni Łódzkiej przy Piotrkowskiej 150. Musieli posiadać wypełnioną deklarację, potwierdzoną opłatą skarbową w wysokości 1 rubla i 25 kopiejek. Warunkiem „bezinteresownego” podłączenia było zgłoszenie się dwa tygodnie przed układaniem kabli oraz umożliwienie montażu skrzynki zasilającej bezpośrednio przy ulicy.

rozwój maj 2016
Epokowa inwestycja dała impuls do powstania nowych firm oraz niespotykaną dotąd okazję do zarobku. W prasie reklamowali swoje usługi panowie Hordliczka i Stamirowski, przedstawiciele Spółki Akcyjnej Siemens i Halske, tej samej, która pierwotnie miała budować elektrownię. Proponowali fachowe przyłączenia do sieci oraz silniki elektryczne, osprzęt, żarówki i żyrandole. Pod ich reklamą elektrownia zachęcała odbiorców prądu, aby korzystali tylko z usług przedsiębiorców uznanych przez nią za „odpowiednio uzdolnionych” i posiadającym jej pisemne upoważnienie. Wiarygodności elektrykom od Siemensa i Halskego dodawała jeszcze siedziba - w tym samym budynku co biuro budowy elektrowni. Zlecenia przyjmowali także telefonicznie, co w roku 1906 było szczytem nowoczesności.
Po stu latach możemy podziwiać, jak doskonale przemyślane i zorganizowane było to przedsięwzięcie. Zaskakującą może być informacja, że firma produkująca i sprzedająca energię elektryczną do zasilania maszyn, podczas budowy własnej elektrowni, wykorzystywała prąd od „konkurencji”, elektrowni łódzkich tramwajów. Z tego samego źródła czerpało energię „Prowizorium II”, uruchomione w grudniu 1906 roku na terenie budowanej elektrowni. Dzięki niemu 1 stycznia 1907 roku do sieci przyłączono pierwszy silnik wysokiego napięcia. Pracował w przędzalni przy Szosie Aleksandrowskiej (obecnie Limanowskiego 4).
ec-1 pocztówka


18 września 1907 roku uruchomiono w elektrowni pierwszy turbozespół o mocy 1,3 MW. Wkrótce zaczął pracować drugi taki sam. Ale już po kilku miesiącach okazało się, że obciążenie elektrowni zbliża się do maksymalnego. Konieczna była rozbudowa. W latach 1908–1913 uruchomiono pięć kolejnych turbozespołów. Przed wybuchem I wojny światowej Elektrownia Łódzka osiągnęła moc 21 MW. Była w Królestwie Polskim drugą pod względem wielkości, po elektrowni warszawskiej. Pracowała głównie dla odbiorców przemysłowych czyli modernizujących się fabryk. Do oświetlenia ulic i mieszkań wykorzystywano tylko 10 procent produkowanej energii.
Podczas pierwszej wojny Niemcy wywieźli dwa turbozespoły, zabrali kilometry kabli miedzianych i ołowianych. Zdewastowana elektrownia produkowała zaledwie 20 procent energii sprzed wojny. Po odzyskaniu niepodległości szybko przywrócono jej sprawność i odtworzono sieć przesyłową. W końcu 1923 roku miała już moc wyższą niż przed wojną - prawie 29 MW. Została upaństwowiona i przekazana władzom Łodzi. Jednak wkrótce pojawił się problem własności. Prawowity właściciel, "Towarzystwo Elektrycznego Oświetlenia 1886 roku”, po rewolucji zostało zlikwidowane. Znaczna część jego akcji znalazła się w rękach Niemców- Arndta i Ulmana. Zgodnie z postanowieniami Traktatu Wersalskiego powinni oni oddać majątek krajowi, w którym się znajdował. Tymczasem sprytni akcjonariusze zmienili obywatelstwo na szwajcarskie i zwrócili się do rządu polskiego o przekazanie im Elektrowni Łódzkiej. Wskutek lobbingu i kombinacji urzędników, polski rząd i władze miasta zgodziły się powołać spółkę "Łódzkie Towarzystwo Elektryczne”. Prawie 80 procent akcji uzyskał w niej kapitał obcy, głównie niemiecki.
elektrownia rozbudowa


Wielu łodzian było przekonanych, iż dochodową elektrownię przejęła bezprawnie międzynarodowa klika. Potwierdzać mógł to fakt, że prezesem ŁTE został właściciel zaledwie 5 akcji spółki, objętych w niejasnych okolicznościach, były premier rządu - Leopold Skulski. Na jednego z dyrektorów powołano zaś byłego ministra poczt i telegrafów.

Nowa spółka na terenach przylegających do ulic Kilińskiego i Przejazd (dziś Tuwima) wybudowała tzw. „Nową Centralę”. Rozbudowała również sieć przesyłową oraz postawiła kilka stacji transformatorowych. W końcu 1931 roku elektrownia posiadała 8 turbozespołów i całkowitą moc 70,75 MW. Była jedną z najnowocześniejszych i największych w kraju.
W latach II wojny światowej pracowała dla łódzkich fabryk przestawionych na produkcję wojenną. Niemcy wybudowali trzy strategiczne linie napowietrzne, do Zgierza, Kalisza i Kutna. Jednak zapotrzebowanie na miedź dla przemysłu zbrojeniowego spowodowało, że zdemontowali większość miedzianych kabli i uzwojenia transformatorów, zastępując je tańszymi, aluminiowymi. Po wojnie elektrownię upaństwowiono. Przyłączenie Łodzi do krajowej sieci energetycznej wyeliminowało potrzebę produkcji prądu w mieście. Zakład przy Targowej przestawiono na wytwarzanie gorącej wody dla centralnego ogrzewania i pary technologicznej dla przemysłu. Wybudowano trzy nowe elektrociepłownie. Pierwsza, zwana teraz EC-1, przestała być potrzebna. Wszystkie projekty jej modernizacji okazały się nieopłacalne.

ec-1 po rewitalizacji
Energetyczna staruszka miała jeszcze swoje niespodziewane „pięć minut” na przełomie wieków. Obawy przed tzw. pluskwą milenijną spowodowały, że na jeden dzień uruchomiono dwa kotły i turbinę. EC-1 była jedynym zakładem energetycznym w Łodzi, którego nie obsługiwał komputer, więc blokada związana ze zmianą daty mu nie zagrażała. Noc z 31 grudnia 1999 na 1 stycznia 2000 roku zamknęła stuletnią historię łódzkiej elektrowni. Jej pełna likwidacja nastąpiła w 2005 roku.
Od 2008 roku teren jest rewitalizowany. Powstaje „Nowe Centrum Łodzi”. Częścią jego wyposażenia są oryginalne maszyny produkujące kiedyś energię elektryczną. Dzięki wykorzystaniu starych urządzeń i instalacji, dawna elektrownia znów zasila miasto energią. Energią wiedzy i kultury, jak mówią zarządzający Centrum Nauki i Techniki…

niedziela, 1 października 2017

Droga przez piekło

Było krótko po szóstej rano w czwartek 24 sierpnia 1939 roku. Jadwiga Kozielewska krzątała sią w kuchni, którą wypełniał aromat kawy. Jej mąż Marian, komendant policji miasta stołecznego Warszawy, siedział w fotelu i palił papierosa. Szwagier Janek brał od kilku minut prysznic, starając się powrócić do świata żywych po całonocnym balowaniu w rezydencji portugalskiego ambasadora. Kwadrans wcześniej zbudził ich okrzykiem, że idzie na wojnę...
Sielankowo zaczynał się wstęp do wojennego piekła. Otrzymane przed chwilą wezwanie mobilizacyjne nie było w stanie popsuć nastroju 25-letniemu podchorążemu Janowi Kozielewskiemu. Wkrótce uda się do macierzystego 5. Dywizjonu Artylerii Konnej i przejdzie typową drogę polskiego żołnierza podczas wojny obronnej 1939 roku. Okupione wielkimi stratami bitwy i potyczki z Niemcami. Przegrupowania rozbitego oddziału i przedzieranie się ku granicy z Rumunią. Wreszcie spotkanie z Armią Czerwoną i kapitulacja. Potem upokarzające "podróże" bydlęcymi wagonami w głąb Związku Radzieckiego i pobyt w obozie jenieckim w Kozielszczynie w guberni połtawskiej. Podający się za szeregowca Kozielowskiego, przyszły kurier Karski, został w  listopadzie 1939 razem z dwoma tysiącami polskich żołnierzy przekazany Niemcom, w ramach umowy między okupantami. Do wymiany polskich jeńców doszło na moście "granicznym" na Bugu w Dorohusku. Jan Kozielewski uniknął w ten sposób tragicznego losu oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, zastrzelonych przez Sowietów. Gdyby NKWD odkryło, że jest oficerem i bratem komendanta stołecznej policji niechybnie poniósłby śmierć.


jan-karski-jedno-zycie2
Pierwsza część opowieści biograficznej o Janie Karskim, przedstawiającą okres międzywojenny wydano dwa lata temu. Niedawno ukazała się część druga opowiadająca o czasach II wojny światowej oraz o misji, której wypełnienie przyniosło mu powszechny podziw. Dzięki niej stał się słynnym kurierem Janem Karskim. Tom II nosi nazwę "Jan Karski - Jedno życie - Inferno". Inferno czyli piekło. Piekło wojennej zbrodni. Piekło polityki i ludzkich wyborów. Autor, Waldemar Piasecki, drobiazgowo odtwarza wojenne losy emisariusza. Prostuje wiele fabularnych zniekształceń zwartych w bestselerze Tajne Państwo, wydanym w 1944 roku. To niezbędna pozycja dla wszystkich chcących poznać historię Polski oraz doskonały impuls do dalszych badań dla historyków.
Jan Karski pełnił funkcję kuriera trzykrotnie. Podczas pierwszej misji w roku 1940 przez Słowację, Węgry i Włochy dostał się do Francji. Tam spotkał się z ministrem spraw wewnętrznym rządu emigracyjnego Stanisławem Kotem. Pod jego nadzorem opracował ostateczną wersję raportu o stanie Polski pod okupacją, z którą zapoznał premiera Sikorskiego. Podczas pobytu we Francji Kozielewski rozmawiał jeszcze z prezydentem Raczkiewiczem, generałem Sosnkowskim, prasą francuską, angielską i amerykańską.

Tam dotarła do niego przerażająca prawda o dalszym ciągu wojny polsko-polskiej. Z chwilą napadu przez Niemcy hitlerowskie nie zniknęły animozje, rozdźwięki, nieufność, a nawet wrogość elit politycznych wobec siebie. Rządzący przez kilkanaście lat obóz piłsudczykowski nawet podczas kampanii wrześniowej nie zmienił stosunku do opozycji. Tacy generałowie jak Sikorski, Haller, Żeligowski, Szeptycki czy Januszajtis nie dostali przydziału do armii po rozpoczęciu wojny. Wielu wojskowych wysokiej rangi we wrześniu 1939 nie zostało włączonych do armii i planów obronnych.
Po klęsce nadszedł czas rewanżu. Generał Sikorski postanowił ukarać obóz sanacyjny ukarać za katastrofę wrześniową i pozbawić możliwości dalszego kierowania narodem z zagranicy. Przedostał się do Francji i nakłonił jej rząd do nieprzyjmowania uciekającego z Polski prezydenta Mościckiego, naczelnego wodza Rydza-Śmigłego oraz członków polskiego rządu. Wszyscy zostali internowani w Rumunii wskutek żądań niemieckich i… francuskich. Aby Polska nie utraciła ciągłości władzy, Mościcki postanowił zrezygnować ze stanowiska i przekazać je innemu politykowi. Takie rozwiązanie przewidywała bowiem konstytucja kwietniowa z 1935 roku. Wybrał generała Kazimierza Sosnkowskiego, jednakże ten we wrześniu walczył jeszcze z Niemcami w okolicach Lwowa i nie można było się z nim skontaktować. W tej sytuacji prezydent zdecydował się oddać władzę generałowi Wieniawie-Długoszowskiemu, byłemu adiutantowi marszałka Piłsudskiego, pełniącemu wówczas funkcję ambasadora w Rzymie. Nominacji tej przeciwstawił się Sikorski oraz rządy Francji i Wielkiej Brytanii, wobec czego Wieniawa zrezygnował.
Ostatecznie następcą Mościckiego został Władysław Raczkiewicz, luźniej związany z sanacją. Ten wyznaczył Sikorskiego na premiera rządu emigracyjnego i oddał mu część kompetencji prezydenta. Kiedy generał Sikorski na polecenie Raczkiewicza utworzył rząd, otoczył się ludźmi odsuniętych od wpływu na państwa za czasów sanacji. Panowała wśród nich mocna chęć szybkiego rozliczenia winnych upadku Polski oraz ich własnych upokorzeń. Sikorski, jako premier ogłosił się również naczelnym wodzem, choć stanowisko to miał objąć generał Sosnkowski.
Służby rekrutujące Polaków do tworzonego wojska dokładnie prześwietlały kandydatów. Jakiekolwiek podejrzenia, że ktoś współpracował przed wojną z sanacyjnym rządem utrudniało mu drogę do pracy, przydziału wojskowego czy awansu. W okolicach Angers stworzono ośrodek odosobnienia dla oficerów piłsudczyków. Od nazwy miejscowości Cerizay mówiono o niej jako o "Serezie" czyli odwecie za okrytą złą sławą sanacyjną Bereza Kartuską.
Jedną z głównych osób zajmujących się lustracją i karaniem "winnych" upadku Polski był pułkownik Izydor Modelski, zastępca generała Józefa Hallera, szefa komisji do zbadania przyczyn klęski wrześniowej. Badanych podczas przesłuchań klasyfikowano w 5 kategoriach. W najgorszej sytuacji znajdowali się żołnierze oddani do decyzji Wojskowego Trybunału Orzekającego, uznani za niegodnych służby w wojsku polskim. Tacy najczęściej lądowali w "Serezie", która w zasadzie była obozem internowania.
Nowa władza nie miała też oporów przed wydawaniem nie swoich pieniędzy. Przez całą wojnę wydatki cywilne i wojskowe były pokrywane z kredytów udzielanych przez zachodnich sojuszników. Wśród emigracji krążyły opowieści o wystawnym życiu rządu Sikorskiego we Francji:
Sikorski bierze na miesiąc trzynaście franków, ministrowie po dwanaście, a wiceministrowie po jedenaście. Żyją jak panowie! Wojna, nieszczęście, a oni tylko jedno: niszczyć pamięć Piłsudskiego i jego ludzi. Za wszelką cenę, bez względu na koszty…
jan karski jedno życie 2


W kwietniu 1940 Karski wrócił do kraju z zadaniem przekonania stronnictw politycznych do wspólnej organizacji państwa podziemnego. Tu również polskie piekło trwało w najlepsze. Nienawiść pomiędzy stronnictwami oraz osobiste urazy niekiedy prowadziły do zaocznego wykonywania wyroków śmierci oraz denuncjowania przeciwników przed Niemcami.
Po zebraniu opinii podziemnych stronnictw kurier miał ponownie przedostać się do Francji i przedstawić raport rządowi Sikorskiego. Jednak podczas wyprawy został aresztowany na Słowacji i wydany gestapo. Po torturach i próbie samobójczej znalazł się w szpitalu w Nowym Sączu, skąd wydobyto go po brawurowej akcji zorganizowanej i sfinansowanej przez krakowską PSS, na polecenie jej lidera Józefa Cyrankiewicza.

W roku 1942 Delegatura Rządu na Kraj zleciła mu ponowienie misji, której nie dokończył wskutek aresztowania. Karski ponownie spotykał się z przedstawicielami partii politycznych, by ich sugestie przekazać Rządowi na Uchodźstwie, który po kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku przeniósł się do Londynu. Tym razem kurier miał poszerzyć raport o opis sytuacji Żydów pod niemiecką okupacją. Aby zbadać to naocznie, dostał się w przebraniu do warszawskiego getta oraz getta przejściowego w Izbicy, będącego stacją przeładunkową dla obozów zagłady w Bełżcu i Sobiborze.
W październiku 1942 Karski rozpoczął swą trzecią misję, której głównym celem stało się przekazanie światu wstrząsającej prawdy o zagładzie narodu żydowskiego. Jako naoczny świadek ujawnił przed państwami koalicji ludobójstwo, którego hitlerowcy dopuszczali się na terenie Polski. Relacje Karskiego zrobiły ogromne wrażenie na opinii publicznej oraz politykach Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Jednak nie przyniosły spodziewanych efektów. Nie doszło do interwencji aliantów w sprawie Żydów. Stąd niekiedy mówi się o jego misji, jako „nieukończonej”. Protestuje przeciwko temu bratanica kuriera, Wiesława Kozielewska-Trzaska:
On zrobił wszystko, co mu zlecono, i wszystko co sam sobie wyznaczył. Żaden człowiek uczynić więcej ponad to co zrobił Karski, nie mógł. Dlatego ze zdumieniem słuchamy pseudoocen jego misji jako "niespełnionej" niedokończonej" czy "daremnej". Z taką narracją nie zamierzamy mieć nic wspólnego. Jej autorzy nic z Karskiego nie zrozumieli…
Jan Karski wypełnił swoje zadanie do końca. Nie stał bezczynnie, robił co do niego należało, bez względu na okoliczności. Spotkał się nawet z prezydentem Stanów Zjednoczonych, Franklinem D. Rooseveltem. Resztę mogły wykonać rządy. Nie można twierdzić, że efektu misji nie było, choć pewnie nie o taki chodziło Karskiemu. Alianci bowiem za wroga nr 1 uznali hitlerowskie Niemcy, a ZSRR za sojusznika. Przymknęli oko na wrześniowy najazd na Polskę, Katyń i stalinowskie obozy. A co najgorsze, pogodzili się z planami Stalina zagarnięcia Europy wschodniej i za cenę sojuszu oddali Polskę do jego dyspozycji…
* * *
Waldemar Piasecki: Jan Karski. Jedno życie. Kompletna opowieść. Tom 2 (1939-1945) Inferno. Wydawnictwo Insignis, 2017

sobota, 2 września 2017

Tajemnice Gibraltaru

Samolot swobodnie wzniósł się na wysokość 10-15 m, a następie, lecąc nad wodą, miękko osiadł na powierzchni morza. Nie runął do wody, ale po prostu wodował. Tonął od sześciu do ośmiu minut, po czym przechylił się do wody przez dziób i kapotował. Nie było więc wstrząsu, w którego wyniku ktokolwiek mógłby ponieść śmierć. Pasażerowie i załoga mieli dość czasu, by bezpiecznie opuścić maszynę...
władysław sikorski
4 lipca 1943 roku około godz. 23:06 czasu lokalnego w Gibraltarze, brytyjskiej enklawie na Półwyspie Iberyjskim, doszło do wypadku lotniczego, znanego później jako katastrofa gibraltarska. Zginęło w nim 16 osób, w tym Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych i premier Rządu RP na Uchodźstwie - generał Władysław Sikorski. Oficjalna wersja wydarzeń przedstawiona w raporcie brytyjskiej komisji badającej wypadek jeszcze w 1943 roku ustaliła, jako przyczynę katastrofy zablokowanie steru wysokości. Jednak nie potrafiła wyjaśnić, jak doszło do tej awarii. Oczywistym było natomiast dla komisji, że nie miał miejsca sabotaż oraz, że pilot o wielkim doświadczeniu i kwalifikacjach nie ponosił winy za wypadek. Żadne z tych stanowczych twierdzeń nie zostało należycie udokumentowane. Raport na temat tak ważnego wydarzenia świat musiał przyjąć "na wiarę".

Wokół śmierci generała Sikorskiego pozostało sporo wątpliwości, znaków zapytania. Powstały liczne, mniej lub bardziej fantastyczne teorie. Wiele faktów przeczy oficjalnym komunikatom o katastrofie. Do dziś nie wiadomo dokładanie ilu było pasażerów w samolocie, kto zginął i czyje ciała zostały odnalezione. Nie wiadomo co stało się z córką generała, Zofią Leśniowską, pełniącą nieoficjalnie funkcję tłumaczki, sekretarki ojca. Jej ciała nie odnaleziono, nie ma nawet pewności czy była w samolocie. I bardzo dziwna sprawa: dlaczego wszystkie ofiary pozbawione były odzieży? Nikt nie wyjaśnił także czemu nie przeprowadzono sekcji zwłok, choć w każdej tego typu katastrofie byłoby to nie do pomyślenia.

Wydobyte z morza ciało Sikorskiego, po pobieżnych oględzinach, zawinięte w koc i zamknięte w trumnie, przewieziono do Wielkiej Brytanii na pokładzie polskiego niszczyciela ORP "Orkan". Mimo, że świadkowie wspominali o fotografowaniu ciała, żadnych zdjęć nie ujawniono. Sikorskiego pochowano na cmentarzu polskich lotników w Newark. W roku 1993 szczątki przewieziono do Polski i złożono w krypcie na Wawelu. Nic dziwnego, że wątpliwości czy generał zginął w wyniku katastrofy czy zamachu nadal ma wielu Polaków. Winnych zbrodni gibraltarskiej szukano wśród  Brytyjczyków, Rosjan, Niemców i Polaków. Wdowa po Sikorskim oskarżała o to generała Andersa.
gibraltar śmierć gen. sikorskiego
Sam generał i jego działalność też budziły i budzą skrajne odczucia. Dla jednych, bohater, wybitny mąż stanu, męczennik poświęcający życie dla kraju. Dla innych szpieg, który do władzy doszedł podstępnie w wyniku zdrady francuskiego sojusznika. W dodatku, nie kierujący się dobrem państwa, ale osobistymi ambicjami i uprzedzeniami, prowadzący politykę zgubną dla Polski.

W latach drugiej wojny światowej powiedzenie, że Polacy mogą się zjednoczyć wobec wspólnego wroga i zagrożenia, straciło aktualność. Niemiecka okupacja nie spowodowała wygaszenia czy zamrożenia politycznych animozji i sporów. Wszystko co dzieliło Polaków i polityczne elity II RP trwało w najlepsze. Nawet sprowadzenie narodu do roli niewolnika "rasy panów" nie zakończyło kłótni i niezdrowej rywalizacji o władzę. To z pewnością osłabiało pozycję Polski w tej wojnie.

Wątki przedstawione przez autora książki "Gibraltar. Tajemnica Sikorskiego" pokazują, jak skomplikowane podczas wojny bywały ludzkie losy i jak wiele czynników miało na nie wpływ. Do ilu zdarzeń historycznych doszło wskutek działań pojedynczych ludzi, czasami zamierzonych, czasem przypadkowych. Ludzi, których prawdziwą tożsamość często trudno ustalić, gdyż posługiwali się wieloma sfałszowanymi dokumentami. Jednym z nich był niejaki Jan Gralewski, domniemamy kurier z Warszawy, jedna z ofiar katastrofy. Kim był, jaką misję wypełniał, czy rzeczywiście zginął na pokładzie samolotu?

Obrażenia ofiar nie zostały udokumentowane i znacznie się różnią, w zależności kto je opisywał. Brytyjska komisja śledcza najwyraźniej nie miała na celu wyjaśnienia prawdziwych przyczyn śmierci pasażerów samolotu, ale stworzenie wersji nie narażającej na rozpad koalicji antyhitlerowskiej. Wiele dokumentów, które mogłyby coś wyjaśnić, zostało zniszczonych, bądź utajnionych. Czy dlatego, że sprawcami tragedii były brytyjskie służby specjalne, jak twierdzi niemiecki pisarz Rolf Hochhuth? A może po to, żeby w świat nie poszła informacja, iż pod "czujnym" okiem tych służb, ktoś inny dokonał mordu na polskim przywódcy i jego świcie? Próby zamachów na szefa polskiego rządu miały miejsce jeszcze przed Gibraltarem. Już wiele tygodni przed katastrofą niemiecka propaganda wykorzystywała motyw zamordowanego Sikorskiego, jako czynnika umacniającego koalicję brytyjsko-radziecką. Po jego rzeczywistej śmierci ogłoszono, że jest... ostatnią ofiarą Katynia.

Przeprowadzona w 1993 roku na Politechnice Warszawskiej komputerowa symulacja lotu wykazała, że wypadek lotniczy, w którym rzekomo zginął generał Władysław Sikorski... nie był katastrofą. Samolot "po prostu wodował", co na Gibraltarze było wydarzeniem częstym i banalnym. Jak mawiali Anglicy: "kolejna maszyna wpadła do kałuży". Lądowanie w wodzie nie mogło doprowadzić do gwałtownej śmierci pasażerów.

Dariusz Baliszewski, historyk, publicysta, dziennikarz, realizator wielu popularnych historycznych programów telewizyjnych, twierdzi, że dotarł do prawdy o wydarzeniach na Gibraltarze. Po kilkunastu latach zbierania i analizy dokumentów, rozmów ze świadkami, stawia ciekawą hipotezę, opartą na mocnych podstawach. Według niego tzw. katastrofa gibraltarska była mistyfikacją, a jej ofiary poniosły śmierć kilka godzin wcześniej.

Zupełnie inne wyniki przyniosło badanie zwłok generała Sikorskiego w 2008 roku. Fachowcy z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Johna Sehna w Krakowie wydali opinie, że naczelny wódz poniósł śmierć w wyniku katastrofy lotniczej. Świadczyć o tym ma charakter poniesionych obrażeń. Czy mistyfikacja sprzed ponad 70 lat była tak doskonała, że dali się na nią nabrać nawet nasi współcześni naukowcy? Jeśli tak, to historię Polski XX wieku trzeba pisać od nowa...

Dariusz Baliszewski Gibraltar. Tajemnica Sikorskiego. Oficyna Wydawnicza Rytm.

czwartek, 31 sierpnia 2017

Funkcjonalizm w gruzach

14 września 2012 roku po południu na teren wjechały buldożery. Wkrótce po zabytkowej zajezdni została tylko kupa gruzów. Sprawca poniósł karę, ale proces sądowy nie wyjaśnił dlaczego doszło w Łodzi do wyburzenia kolejnego zabytku...

Dla łódzkich tramwajów rok 1928 był nadzwyczaj udany. Mimo wiszącej groźby strajku płacowego pracowników, Kolej Elektryczna Łódzka S.A. oddała do użytku 22 kilometry nowych torów. Rozwój miejskiej sieci tramwajowej był możliwy dzięki znacznemu powiększeniu taboru. W warszawskiej firmie Lilpop, Rau i Loevenstein zakupiono 100 wagonów silnikowych i doczepnych. Pod koniec roku 1928 KEŁ posiadała już 200 tramwajów i zatrudniała 1400 pracowników. Zajezdnia przy ulicy Tramwajowej już nie wystarczała. Drugą wybudowano przy skrzyżowaniu ulicy Kilińskiego z Dąbrowską. Obiekt, zaprojektowany przez Rudolfa Sunderlanda, składał się z hali postojowej na 100 tramwajów oraz budynku administracyjnego z portiernią. Pełne uruchomienie zajezdni nastąpiło 16 grudnia 1928 roku. Kilka dni przed 30 rocznicą wyjazdu na trasę pierwszego łódzkiego tramwaju.


Zajezdnia numer dwa, znana później jako „zajezdnia Dąbrowskiego”, mieściła się przy ulicy Kilińskiego 245, od strony tej ulicy znajdował się bowiem wjazd na jej teren. Nieprzelotowa hala postojowa stała bokiem do ulicy, więc tramwaje musiały zataczać ostry łuk, aby wjechać do środka przez bramę od ulicy Kilińskiego. Budynek zajezdni miał 100 m długości i 79 m szerokości. Hala główna o powierzchni 7900 mkw. była wyposażona w 21 torów zakończonych na ślepo. Obniżenie posadzki o 1,5 metra i posadowienie torów na betonowych postumentach pozwoliło na stworzenie pod nimi kanałów przeglądowo-naprawczych. Tramwaje wjeżdżały przez 21 bram zamykanych stalowo-drewnianymi wrotami i tą samą drogą wyjeżdżały. W tylnej, północnej ścianie zamontowano duże okna tym samym układzie co bramy. Naturalne oświetlenie wnętrza hali dawało siedem długich świetlików umieszczonych w dachu opartym na nitowanej konstrukcji stalowej. Od strony wschodniej do głównej hali przylegała tzw. mała hala, z jednotorowym wjazdem od frontu. Wykonywano w niej remonty kapitalne wagonów. Na zewnątrz, wzdłuż tej hali umieszczono tor do wprowadzania wagonów po wypadkach i oczekujących remont.

Kompleks administracyjny postawiono na rogu działki bezpośrednio przy skrzyżowaniu ulic. Składał się z dwóch części parterowych, w tym jednej narożnej, oraz wyższej, dwupiętrowej części środkowej z poddaszem użytkowym. Przy bramie wjazdowej powstała niewielka portiernia, przylegająca do parterowego budynku z zaokrąglonym narożnikiem. Obok niej znajdowało się m. in. dwupokojowe mieszkania dla portiera, ambulatorium, ekspedycja i konduktorownia. W dwupiętrowym budynku administracyjnym mieściły się biura oraz gabinet kierownika. Dla motorniczych i konduktorów spoza Łodzi na piętrach przygotowano pokoje sypialne z kuchnią, spiżarką i łazienką. W parterowej części budynku od strony zachodniej umieszczono salę wykładową o powierzchni około 150 metrów kwadratowych.

Pomiędzy halami a budynkami administracyjnymi ułożono dwa tory, z rozjazdami w kierunku hali głównej oraz do ulicy Kilińskiego w kierunku północnym i południowym. Cały obiekt zajmował powierzchnię prawie 27 000 mkw. Wszystkie budynki zaprojektowano zgodnie z zasadami panującego wówczas funkcjonalizmu, z elementami stylu art deco. Elewację frontową hali zdobiło logo KEŁ oraz rok budowy - 1928.

Zniszczenia wojenne ominęły zajezdnię na Dąbrowie. Okupant upaństwowił łódzkie tramwaje i powołał spółkę "Litzmannstädter Elektrische Strassenbahn". Po wprowadzeniu niskich cen biletów łódzkie tramwaje stały się komunikacją masową. Niestety, Polacy byli zmuszeni tłoczyć się w wagonie doczepianym, bo pierwszy był przeznaczony tylko dla Niemców. Tramwaje jednowagonowe dzielono łańcuchem na część niemiecką z przodu i tylną polską, zawsze zatłoczoną. Do zajezdni przy ulicy Dąbrowskiej (wtedy Strassburger Linie) trafiło wiele starych wagonów sprowadzonych z Niemiec, głównie doczepek eksploatowanych od początku XX wieku.

Majątek łódzkich tramwajów przetrwał wojnę w dobrym stanie. Po wyzwoleniu powinien wrócić do prawowitego właściciela - Kolei Elektrycznej Łódzkiej. Jednak już kwietniu 1945 roku spółka została poddana pod przymusowy zarząd państwowy. 21 grudnia 1947 roku tramwaje miejskie i podmiejskie zostały upaństwowione bez odszkodowania. W roku następnym nastąpiło połączenie „Kolei Elektrycznej Łódzkiej” i „Łódzkich Wąskotorowych Elektrycznych Kolei Dojazdowych”. Nowe przedsiębiorstwo zarządzające komunikacją miejską i podmiejską otrzymało nazwę Miejskich Zakładów Komunikacyjnych. Do zajezdni Dąbrowskiego sprowadzono część starego taboru z linii podmiejskich.

W latach 50 tych sukcesywnie przybywało taboru. Były to głównie nowe wagony silnikowe produkcji krajowej. Do początku lat 60 tych wycofano wszystkie wagony wyprodukowane przed I wojną światową. W tym czasie zajezdnia Dąbrowskiego okazała się już zbyt mała na współczesne potrzeby. Sporym problem okazał się też brak wyjazdu dla tramwajów jednokierunkowych. Zapadła decyzja o modernizacji. Pierwszy plan rozbudowy zakładał wykucie wrót po stronie północnej i umożliwienie wyjazdu z każdego toru hali. Okazało się jednak, że powiększenie zajezdni od tej strony nie jest możliwe ze względu na znaczny spadek poziomu gruntu. Ostatecznie zdecydowano się powiększyć teren od strony zachodniej. Z uwagi na coraz większą ilość wagonów jednokierunkowych zajezdnię przebudowano na przelotową, 6 torów uzyskało możliwość wyjazdu na plac postojowy przez bramę w elewacji zachodniej. Inne pozostały ślepe. Zainstalowano automatyczną myjnię dla wagonów oraz tokarnię kanałową, dzięki której można było dokonywać regeneracji obręczy kół jezdnych, bez wymontowywania ich z wózka wagonu.

W trakcie modernizacji w latach 1964 - 1967 powstał plac postojowy, na którym ułożono 20 torów różnej długości, które w sumie mogły pomieścić 152 wagony, nie przekraczające długości 10 m. Na terenie placu postojowego postawiono niewielką, drewnianą poczekalnię dla konduktorów. Przez prawie 40 lat tramwaje wjeżdżały do zajezdni przez bramę od ulicy Kilińskiego. Układ ten zmieniono radykalnie ze względu na brak możliwości zwiększenia ilości torów wjazdowych. Nowy wjazd powstał od strony ulicy Dąbrowskiego. Pomiędzy zajezdnią a torowiskiem na tej ulicy wybudowano dodatkowy tor, który została wyposażony w zjazdy do zajezdni. Kolejne zjazdy powstawały stopniowo w ciągu kilku lat, wraz z rozbudową placu manewrowego. Tory wjazdowe od Kilińskiego zlikwidowano, pozostawiono tylko bramę. Od tej pory zajezdnię zaczęto potocznie nazywać "Dąbrowskiego". Powstały wtedy układ torów istniał do końca zajezdni.

Modernizacji poddano również małą halę, która po wojnie była wykorzystywana m.in. przez orkiestrę dętą oraz jako budynek socjalny. Kolejne modernizacje i przebudowy nastąpiły w latach 70 i 80-tych. Między innymi wyłączono częściowo z użytku tor 16, tworząc na nim pomieszczenia gospodarcze. Zlikwidowano podłogę z desek, a na jej miejscu wylano betonową. Hala została podzielona na trzy części, w największej, zachodniej usunięto drewniane wrota.

Szczyt stanu osobowego i taborowego w zajezdni to koniec lat 70. Na przełomie 1978/1979 r. pracowało tu prawie 300 motorniczych oraz 181 pracowników zaplecza technicznego. Na miasto wyjeżdżały z niej 133 składy, które stanowiły blisko 40% całego taboru kursującego po mieście. Przez wiele lat „dwójka” przy ulicy Dąbrowskiego była największą zajezdnią w Łodzi. Dopiero w 1986 roku wyprzedziła ją nowa zajezdnia wybudowana przy ulicy Telefonicznej.

W roku 2008 Klub Miłośników Starych Tramwajów zorganizował osiemdziesiąte urodziny zajezdni. Po zwiedzeniu hali przy ulicy Dąbrowskiego goście imprezy mieli okazję przejechać się po mieście dwoma zabytkowymi przedwojennymi tramwajami. Miłośnicy starych tramwajów życzyli jubilatce kolejnych 80 lat. Niestety, MPK Łódź Sp. z o. o. obsługujące łódzką komunikację, wkrótce uznała obiekt przy ulicy Dąbrowskiego za mocno wyeksploatowany i nie nadający się do dalszego użytkowania. Nierozwojową zajezdnię postanowiono sprzedać. W październiku tego roku całą nieruchomość przy skrzyżowaniu ulic Kilińskiego i Dąbrowskiego kupił prywatny inwestor, ale MPK zagwarantowało sobie prawo do użytkowania obiektu jeszcze przez rok. Ostatnie tramwaje wyjechały z zajezdni 28 stycznia 2011 roku. Po zakończeniu pracy zjechały do zajezdni Chocianowice i Telefoniczna. Sprzedana nieruchomość znajdowała się w gminnej ewidencji zabytków i została poddana procedurze wpisu do rejestru zabytków.

W połowie lutego teren przejął nowy właściciel, który przedstawiał różne koncepcje na jego zagospodarowanie. W tym miejscu miało powstać centrum handlowe, montownia przyczep campingowych albo baza tramwajów sprowadzonych z Izraela. Jednak już po paru tygodniach na terenie zajezdni pojawiły się buldożery, a właściciel zaczął wspominać o możliwości rozbiórki. Rozpoczął od demontażu torowiska i sieci trakcyjnej, mimo że na te prace nie uzyskał zgody konserwatora zabytków. Wkrótce po tym jak konserwator nakazał wstrzymanie prac, doszło do pożaru. Po hali tramwajowej pozostały tylko ściany zewnętrzne i fragmenty konstrukcji dachowej. Zniszczeniu uległo około 4,5 tysiąca metrów kwadratowych zadaszenia. Resztki obiektu uratowała ulewa, która przeszła wieczorem nad Łodzią. W śledztwie ustalono, że zajezdnia została podpalona przez „nieznanych sprawców”.

W marcu 2011 właściciel zajezdni w liście otwartym do prezydent Zdanowskiej skarżył się na niechęć urzędników do prywatnych przedsiębiorców oraz piętrzenie procedur. Podważał też kompetencje wojewódzkiego konserwatora zabytków. Stopniowa dewastacja zajezdni miała przekonać oponentów o braku wartości historycznej obiektu. Po pożarze przedsiębiorca wynajął eksperta z Politechniki Łódzkiej, by wydał opinię, że obiekt stracił walory zabytku. Wkrótce potem zdecydował o rozbiórce zajezdni. 14 września 2012 roku po południu na teren zabytkowej zajezdni wjechał ciężki sprzęt i rozpoczął wyburzanie. Kiedy na miejsce dotarł konserwator zabytków, straż miejska i policja z budynku pozostały tylko gruzy. Prawdopodobnie obiekt był przygotowany wcześniej do wyburzenia, a ostateczne prace rozpoczęto w piątek po południu, by uniknąć interwencji jakichkolwiek urzędników. Wojewódzki konserwator zabytków niezwłocznie złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Sąd Rejonowy dla Łodzi Widzewa początkowo umorzył postępowanie przeciw właścicielowi zburzonej zajezdni, "wobec braku znamion czynu zabronionego". Po odwołaniu się prokuratury, Sąd Okręgowy uznał, że decyzja była przedwczesna i nakazał ponownie zająć się sprawą. Przedsiębiorca stanął przed sądem, oskarżony o zniszczenie zabytku wpisanego do gminnej ewidencji zabytków. Nie przyznał się do winy. Jego zdaniem decyzja o wpisaniu budynku do rejestru zabytków została uchylona prawomocnym wyrokiem Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Sąd Rejonowy nie uznał tych wyjaśnień za wiarygodne. Jego zdaniem, oskarżony powinien liczyć się z tym, że zajezdnia jest zabytkowa, bo decyzje administracyjne uchylające wpisy do ewidencji zabytków nie były prawomocne. Skazał przedsiębiorcę na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata. Zasądzono też 5 tysięcy złotych grzywny i 20 tysięcy złotych na rzecz Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Nie nakazano jednak odbudowy zniszczonego zabytku. Po apelacji wyrok ten podtrzymał łódzki Sąd Okręgowy. W uzasadnieniu sędzia przypomniał, że charakteru zabytku obiekt nie nabywa, gdy zostanie wpisany do rejestru. Że za zabytek uważa się taki wytwór działalności człowieka, który stanowi świadectwo minionej epoki i którego zachowanie leży w interesie społecznym. Podkreślił również, iż oskarżony kierował się wyłącznie własnym interesem i nie wykazywał zainteresowania współpracą z wojewódzkim konserwatorem zabytków.

Halę zajezdni można było wyremontować i przebudować zachowując konstrukcję i elewację. W wielu zabytkowych obiektach stosuje się takie zabiegi, aby wykorzystać je na market, halę targową czy wystawienniczą. Niestety, z zachowania inwestora wynikało, że chodziło mu wyłącznie o cenną działkę w dobrej lokalizacji. Niska kara, niewspółmierna do strat dziedzictwa kulturowego miasta, okazała się także nieskuteczna prewencyjnie. Podobną metodę powolnej dewastacji właściciel zajezdni stosuje wobec znajdującego się na posesji budynku administracyjnego. Niezabezpieczony obiekt niszczą pożary i szabrownicy. Czy skończy jak hala tramwajowa?

Przy okazji takich spraw nasuwa się wiele pytań. Na przykład, czy sprzedaż zabytku powinna przynosić dochód, czy raczej zapewniać jego uratowanie i rewitalizację? Dlaczego umowy sprzedaży nie określają, jakie prace musi wykonać kupujący i jakie będzie nowe przeznaczenie obiektu? Czemu nie zapewniają odpowiedniego nadzoru nad sprzedanym zabytkiem? Czy może ochrona dziedzictwa kulturowego powinna polegać na pozbywaniu się niewygodnych obiektów i przy okazji łataniu dziur w budżecie?

wtorek, 15 sierpnia 2017

Prawda kole w aureolę

Nie wiadomo kiedy, gdzie, i w jakich okolicznościach, ale Wniebowzięcie nastąpiło. Potwierdzają to autorytety i ich niczym nie ograniczona wyobraźnia. Co roku 15 sierpnia słyszymy na Jasnej Górze, że to ostoja polskości, Maryja Matka i Królowa, szczególnie Polskę upodobała, że uciekamy się pod jej obronę. Potem, że dożyliśmy strasznych czasów, że szargają świętości. O tym, że spisek, szatan czyha, że bóg obrażony, ojczyzna zagrożona, że winni są wolnomyśliciele, żydzi, ateiści, masoneria, bezbożnicy, feministki, lewactwo. Winni wszyscy, tylko nie kościół powszechny i święty oraz słudzy jego słudzy świętobliwi a cnotliwi. Od wieków i na wieki, wieków...


Co pozwala zakonnikom trwać na Jasnej Górze od wieków, utrzymywać potężną budowlę i ponad stu ludzi, a przy tym jeszcze zapełniać skarbiec? Czy wystarczy wsparcie nadprzyrodzonych bytów, aby przez wieki, pomimo niesłychanych zmian w świecie, prowadzić z powodzeniem to ogromne przedsięwzięcie?

Wiele takich pytań postawiono publicznie podczas słynnej sprawy zbrodni Macocha w latach 1910-1912. Artykuł „Ciemne sprawy na Jasnej Górze” ukazał się w czasopiśmie „Myśl Niepodległa” [nr 150] w październiku 1910. Styl i ortografię pozostawiamy oryginalne, aby czytelnik przypadkiem nie zapomniał, że chodzi o „zamierzchłe” sprawy sprzed ponad 100 lat. Gdyby tekst nieco uwspółcześnić i pominąć wątek zbrodni Macocha, nadać mu można byłoby datę 15 sierpnia roku 2000 i wystawić się na wściekłe ataki klerykalnych "prawdziwych" Polaków oraz ich feudalnych panów.  Artykuł jest wciąż zadziwiająco aktualny!

* * * 
Jechał więc w milczeniu, utkwiwszy oczy w jakiś punkt, bardzo błyszczący na widnokręgu. Konie parskały na pogodę; ludzie poczęli śpiewać sennemi godzinami jutrznię. Tymczasem rozwidniało się coraz bardziej, niebo z bladego stawało się zielone i złote, a ów punkt na widnokręgu począł tak błyszczeć, że oczy mrużyły się od tego blasku. Ludzie przestali śpiewać i wszyscy patrzyli w tamtą stronę, wreszcie Soroka rzekł: "Dziwno, czy co?.. Toć tam zachód, a jakby słońce wschodziło!" 
Istotnie owo światło rosło w oczach, z punktu uczyniło się kołem, z koła koliskiem zdala, rzekłbyś, że ktoś zawiesił nad ziemią olbrzymią gwiazdę, siejącą blaski niezmierne. Kmicic i jego ludzie patrzyli ze zdumieniem na owe zjawisko świetliste, drgające, promienne, nie wiedząc, co mają przed oczyma. Wtem od Kruszyna chłop nadjechał w drabinkach. Pan Kmicic zwróciwszy się ku niemu, ujrzał, iż chłop czapkę trzymał w ręku i patrząc w owe światło, modlił się.  "Chłopie? - spytał pan Andrzej - a co się to tak świeci?".  "Kościół Jasnogórski! - odrzekł kmieć...
Ogarnęła rycerza jakaś niewypowiedziana bojaźń, pełna czci, ale zarazem nieznana radość wielka, błoga. Od tego kościoła jarzącego się na wysokości w pierwszych promieniach słońca biła nadzieja, której pan Kmicic dawno nie zaznał, otucha, której napróźno szukał, siła niepokonana, na której chciał się oprzeć. W stąpiło weń jakoby nowe życie i poczęło krążyć po żyłach wraz z krwią. Odetchnął tak głęboko, jak chory, budzący się z gorączki, z nieprzytomności. A kościół lśnił się coraz bardziej, jakby wszystko światło słoneczne w siebie zabrał. Cała kraina leżała u jego stóp, a on patrzył na nią z wysokości, rzekłbyś stróż jej i opiekun...
(H. Sienkiewicz, Potop III, 11)

obrona jasnej góry

*
Przytoczyliśmy na wstępie urywek z sławnej powieści Henryka Sienkiewicza, opisujący dojazd Kmicica i jego drużyny do Częstochowy. Uczyniliśmy to dlatego, aby przypomnieć, jaką aureolą Naród nasz otaczał Jasną Górę. "Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy” - oto inwokacja naszej wielkiej epopei narodowej. Lud, ujrzawszy w czasie pielgrzymki wieżę Jasnogórską, padał na kolana, wyciągał ręce i grążył się w ekstazie.

Od pewnego czasu staraliśmy się, w stosunku do wykrytych zbrodni bardzo nawet oględnie, zwracać uwagę Narodu, że na Jasnej Górze dzieją się jakieś ciemne sprawy. W numerze 119, w artykule naczelnym stawiliśmy przeora Euzebjusza Rejmana przed sądem opinji. Naród nas nie usłuchał. Wierzył bezgranicznie "ojcom" Paulinom. Zapatrzony w wizję swego idealizmu, głuchy był na głosy ostrzegawcze. Dziś, gdy miecz najczarniejszych zbrodni przeszył jego serce ufne i kochające, nie będziemy mu rany posypywali solą. Musimy przedewszystkiem uszanować ból, okazać współczucie dla bezmiernej krzywdy, którą mu wyrządzono, uczcić w nim cierpienie. A przecież Jasna Góra nie była tylko miejscem odpustów i ekstazy religijnej. Była równocześnie pamiątką narodową. Gdyby nawet tradycje historyczne nie odpowiadały pod wielu względami historycznej rzeczywistości, to jednak tradycje te żyły w duszy narodu i działały na nią. Dla tych przeto, którzy na rzeczy inaczej patrzą, Jasna Góra była również droga, choć z innych względów. A wreszcie, jeżeli to miejsce z tych lub innych przyczyn było narodowem PALLADJUM, choćby iluzyjnem, lecz drogiem, znieważenie takiego palladjum jest nietylko straszną krzywdą, ale kompromitacją wobec całego świata.

Ale uszanować ból, to wcale nie znaczy milczeć. Stwierdzamy, że może z wyjątkiem jednego dziennika bez charakteru, wszystkie pisma starały się odsłonić kałużę zbrodni i nic nie pozostawić pod obsłoną. A jest to tem bardziej konieczne, że "niegodni stróże najdroższego skarbu Narodu", gdy śledztwo coraz to nowe frymarki pieniędzmi ofiarnemi i klejnotami odkrywa, gdy wpada na trop innego jeszcze morderstwa, już do nowych wzywają Naród "ekspiacji”, a wiadomo przecież, że te "ekspiacje” są zawsze w znaczeniu swem ostatecznem apelacją do kieszeni wiernych.

Gdyby chcieć fakty, dotąd nanizane na sznur kroniki, opisać, trzebaby wskrzesić włoskiego Danta, a przedstawiłby nam jasnogórskie Infernum. Jasna Góra, zmieniona w jaskinię zbrodni, wymagałaby genjuszu Szekspira dla odtworzenia tych intryg, tych hulatyk, tych mordów, tych wywożeń trupów w sofach, tych przysiąg piekielnych nad otchłanią wodną, kryjącą w swej głębi potworną tajemnicę, tych rozgrzeszań ustami zbrodniarzy i tych komunikowań rękami krwią ociekającemi.

A kronika wcale jeszcze nie zamknięta. Dopiero przeczytaliśmy jej pierwsze rozdziały. Ale już wiemy, że "święte ofiary” szły na prezenty dla kochanic, już czytaliśmy, że zakonnicy wykradali sobie z pod poduszek papiery obligacyjne, już nie jest tajemnicą, że wyszukiwali dla swych hurysek mężów, fałszowali akty ślubne, a kochanice ich sprzedawały ofiarne djamenty jubilerom. Miljony, które naród składał w ekstazie klasztorowi, nieraz kawałek suchego chleba od ust sobie odejmując, karmiły zbrodnie.

Najbardziej bodaj zdumiewającą w tem wszystkiem rzeczą jest stwierdzony przez prasę niski stan umysłowości tych "ojców". Damazy Macoch był przed wstąpieniem do klasztoru pisarzem gminnym, czyli jakimś przedstawionym przez Sienkiewicza Zołzikiewiczem. Ukończył zaledwie szkołę elementarną. Człowiek taki wdziewa białą sukienkę Paulina i już tem samem staje się świętą, nietykalną, żadnej krytyce nie podlegającą osobistością – przeciwnie, on będzie jeszcze piętnował "bezbożne pisma”. Jasne jest, że w Częstochowie rządziła Polską garderoba, a jakiego człowieka wetknięto w tę garderobę, o to nikt nie pytał.

Wszelką krytykę księży zwano szkalowaniem. Kazano o ich wybrykach milczeć, a w ostateczności zwracać się ze skargą na nich do przełożonego. A tymczasem odezwa Paulinów całkiem nie dwuznacznie mówi, że przełożony na Jasnej Górze dźwiga na sobie brzemię różnych win, a może nawet bardzo ciężkich win, skoro w tej pierwszej odezwie, wystosowanej w tak znaczącej chwili, Paulini wysuwają go przed oblicze narodu i dają wiele do zrozumienia. Ale ci Paulini zbyt pośpiesznie wystąpili w charakterze oskarżycieli, gdy śledztwo już nie „jednostkę”, jak piszą, objęło, ale szereg "jednostek". To, co przeszło nawet przez sito prasy, już bardzo zastanawia. Czytamy, że ojciec Damazy chciał klasztor porzucić, „więc” stopniowo „usuwał” rzeczy „swoje”. Jakież to „swoje rzeczy” mógł mieć człowiek, ślubujący ubóstwo i nie posiadający nic? W biały dzień wywozi dorożką sofę zaszytą w rogoże. Nikogo to nie dziwi, że zakonnik ma „swoje meble”. Inni twierdzą, że wywoził „książki”. Jakież to „książki mógł mieć zakonnik wobec faktu istnienia bibljoteki klasztornej i wobec bezwarunkowej wspólnoty wszelkiego mienia?

Toteż w tej chwili cała Częstochowa powtarza z ust do ust wersje, które dostają się do Warszawy i krążą nawet w kołach, które dotąd nie zwykły „źle o księżach mówić”. Pieniądze ofiarne i wota miały iść nietylko na uciechy i huryski, ale wspierano podobno także jakichś przedsiębiorców teatralnych, mających powabne żony czy kochanki „śpiewające”. W kołach bardzo poważnych mówią, iż niedawno widziano w Hiszpanji jednego z jasnogórskich Paulinów z taką „śpiewającą” żoną czy kochanką takiego artystycznego przedsiębiorcy, i że potem szły pod jego adresem „subsydia”, dość nawet znaczne.

Idzie wersja, że jeden z Paulinów ma zagranicą piękną kamienicę, w bankach pokaźny kapitalik i że przeznaczył go dla swoich dwóch urodziwych córek... A i to ludzie opowiadają, że gdy z kompanją przychodziły piękne i hoże dziewczyny, niektórzy zakonnicy za pomocą służby, różnych „domów noclegowych”, także konfesjonałów zakładali sieci, aby owe hoże rybki złowić... Pewna „pani” pokazywała w Częstochowie „znajomym” korale, które ktoś jako votum ofiarował Matce Boskiej. Korale te „nabyła” od zakonników za gotówkę, aby się nie dostały do rąk „żydowskich”... Złożony jako votum wachlarz z kości słoniowej jeden z ojców ofiarował pewnej młynarce z pod Częstochowy...

Gdy chcieliśmy dźwignąć moralność za pomocą krytyki kleru i jego nauk, biskup Zdzitowiecki, opiekun klasztoru jasnogórskiego, pisał na autora tych słów skargę następującą do władz krajowych: „Czy Wasza Ekscelencja nie uznałaby za możliwe jąć się odpowiednich środków, aby położyć koniec zgubnej jego działalności, tego głównego wodza nie moralności i nieprzejednanego wroga religji, co w znacznym stopniu obezwładniłoby jego propagandę, a w konsekwencji przyczyniłoby się do uspokojenia kraju, szarpanego bandytyzmem (!) grabieżą (!) i zabójstwami (!)”...

Głosił to w roku 1907. A cóż powie w roku 1910? Zbrodni mordu i kradzieży klejnotów z obrazu świętego nie dokonał żaden wolny myśliciel, nie dokonał nawet żaden czytelnik „pism bezbożnych”, nie dokonał zwykły laik, ale dokonał właśnie - jasnogórski Paulin, przy pomocy innych „świętych ojców”.
Skarbiec jasnogórski
Przeor Euzebjusz Rejman, który w czasie koronacji okradzionego przez zakonników obrazu daje do zrozumienia w przepełnionej wiernymi świątyni i w chwili, kiedy uwaga całego narodu jest na niego zwrócona, iż moralni sprawcy kradzieży znajdują się między polskimi wolnymi myślicielami, ten przeor, na którego obecnie sami zakonnicy rzucają cień - ten dał wyraz panującym u nas stosunkom, wiarom, zaufaniom, tak haniebnie obecnie zdemaskowanym, poniżonym, zdeptanym.

Dawaliśmy wyraźnie do zrozumienia, że w skarbcu mogą być braki, miast klejnotów falsyfikaty i że złodziei koron i sukienki obrazu szukać należy w samym klasztorze. Wygłosiliśmy zasadę, że skarby częstochowskie należą do ogółu i że ogół ma prawo żądać zdawania rachunków. Tymczasem biskup tyraspolski ksiądz Józef Alojzy Kessler w liście pasterskim, ogłoszonym w nr 276 "Kurjera Warszawskiego” inną wygłosił zasadę:
Ani biskup, ani proboszcz nie mają obowiązku zdawania parafjanom sprawozdania z zarządu majątków kościelnych... Żądania niektórych parafji, aby proboszcz zdawał im sprawę ze swych rządów, jest wynikiem protestantyzmu, sprzeciwia się zasadom nauki katolickiej...
Kto nie zdaje rachunków parafjanom, będzie je musiał kiedyś zdawać sędziemu śledczemu. Tak się obecnie dzieje na Jasnej Górze.

Pytamy, któż bardziej podkopał w Polsce katolicyzm nad jego własnych apostołów? Któż się okazał istotnym i groźnym wrogiem religji? Czy myśl filozoficzna, modernizująca pojęcia i starająca się oprzeć etykę na trwalszych podstawach, czy też ci, którzy głoszą „nie zabijaj” a toporami w czasie snu zabijają spólników zbrodni i potem spieszą do konfesjonału odpuszczać grzechy?

Któż splugawił uroczysty akt przysięgi? Czy ci, którzy nie wierząc w Boga, nie chcą się przed sądem zaklinać na niego i kłamać sobie i światu, czy też ci, którzy, przybrani w szatę świętą, białą, symbol niewinności i niepokalaności, nocą nad rzeką wyciągają krucyfiks i każą dwom truchlejącym ze strachu prostakom przysięgać na rany Zbawiciela, iż „dla dobra świętej wiary” nie wyjawią nigdy tego, co się tam stało?

Prawda mówi sama za siebie. Ale tu chodzi o to, czy naród będzie umiał wyciągnąć z tej kałuży zbrodni wszystkie konieczne konsekwencje i czy nareszcie zrozumie, że dalej biernym być nie może. Nie przemawiamy w tej chwili do całego narodu. Miljony nas nie słyszą, te miljony, nie umiejące czytać i pisać. Więc przemawiamy tylko do jego czytającej inteligencji, która „dla dobra religji” nie chciała nigdy poddać kler obywatelskiej krytyce.

Czy inteligencja w tak ważnej i decydującej chwili nie powinna postępowaniem swojem wzbudzić w ludzie zaufania i wpoić w niego, że za jej przyczyną nastaną rzeczywiście inne porządki? Czy lud uwierzy tej inteligencji, jeżeli jakiś „Kurjer Warszawski” będzie już wzywał ogół do "ekspiacyjnych" pielgrzymek, więc czołgania się na kolanach do stóp „ojców” , którzy każdej chwili teraz mogą być zaaresztowani albo o współudział w zbrodniach, albo przynajmniej o zaniedbanie karygodne czujności i patrzenie przez szpary na jątrzącą się ranę deprawacji i nikczemności? I gdy jeszcze w przybliżeniu nawet nie obliczono, co zostało skradzione, gdy czytamy o szafowaniu na pohulanki pieniędzy „mszalnych”, lud nasz ma nowe sypać ofiary?

Ktoś powiedział, iż zaczął się początek końca legendy jasnogórskiej. To, co jeszcze przed miesiącem mogło było uchodzić jedynie za zręczny paradoks, dziś staje przed nami jako rzeczywistość. Tak, bezwarunkowo jesteśmy świadkami początku końca legendy jasnogórskiej i powinniśmy zdać sobie sprawę z tego, że brzemię bardzo poważnych obowiązków ciąży na nas w tej chwili przełomowej. A przecież Infernum Jasnogórskie jest niejako symbolem widomym całego duchowieństwa. Jasna Góra była dotąd polskim Rzymem. Wedle Jasnej Góry sądziło się cały kościół. Kto śmie temu zaprzeczyć? Jasna Góra była sercem organizmu katolickiego w Polsce. Klucz śledztwa otworzył to serce i ukazał ściek zbrodni głównych: morderstwa, kazirodztwa, krzywoprzysięstwa, świętokradztwa, złodziejstwa i co kto chce...

Gdy sięgaliśmy do historji i przytaczaliśmy zbrodnie papieży, kardynałów, klasztorów - wołano ze śmiechem, iż dla zwalczenia innej teraźniejszości inną wyciągamy przeszłość, dawno minioną, pogrzebaną i zapomnianą... A tymczasem najbliższa przyszłość miała głosem przerażającym zaświadczyć, że ta przeszłość wcale nie minęła, że ona trwa, wciąż ta sama, niezmienna. Mówiono, że kościół położył wielkie zasługi dla cywilizacji. Ale czyż największych nawet zasług nie niweczyłyby doszczętnie takie zbrodnie? Czytano z upojeniem świetny romans Sienkiewicza o wędrówce do Częstochowy wielkiego ryzykanta pana Kmicica. Pan Kmicic dla obrony Panny Najświętszej rozsadził szwedzką kolubrynę. Ale cóż uczyniłby ten impulsywny człowiek, gdyby oko w oko zetknął się ze zbrodniami „ojców” Damazych, Izydorów i Bazylich? Czy w przystępie oburzenia nie wysadziłby w powietrze całego klasztoru?

("Myśl Niepodległa" październik 1910 nr 150)

* * * 
Zapowiadany przez „Myśl Niepodległą” początek końca legendy jasnogórskiej trwa w najlepsze - od 100 lat. Wielotysięczne pielgrzymki maszerują do Częstochowy ze śpiewem na ustach i z bólem w stopach. Nikt już nie wspomina jak to kiedyś ksiądz Macoch z Krzyżanowską okradali Matkę Boską. Nikt nie myśli o tym, że jakiś inny paulin właśnie może dobierać się do jasnogórskiego skarbca. Księża - pedofile to tylko ofiary libertyńskich, bezbożnych czasów oraz podstępnych podszeptów szatana. Lekiem na cało zło świata, zdaniem ich eminancji, nadal jest modlitwa, modlitwa, modlitwa…

W diecezji kieleckiej biskup Łosiński w 1910 roku nakazał wiernym intensywne modły błagalne do obrażonego boga. Bo wina wiernych jest tu bezsporna: po co dają chciwym mnichom na tacę? Biskup profilaktycznie "ukarał" także swoich podwładnych: kaznodzieje musieli opracować pogadanki na tematy: "Dlaczego Najświętsza Marya Panna pozwoliła na taką zbrodnię przy boku swoim" i "Do czego dojść może społeczeństwo, jeśli się odwraca od Chrystusa". Nie znamy, niestety, owoców tych świętobliwych rozważań.

A wierny lud (ten bardziej rozgarnięty) miał już własną twórczość na ten temat i recytował takie wierszyki:
damazy macoch
Ojciec Damazy
Kradł z Jasnej Góry, kradł z Jasnej Góry
Obrazy
A ojciec Izydory
Wkładał je w wory
A ojciec Bazyli
Wywoził je do Brazylii
albo
Niekże to syćkie pierony zatrzasnom;
Wybrał się dziadek aż pod Góre Jasnom,
Myślał, że grosik uzbira, tymczasem
Tego widoku dożył dziadek stary,
W całym klasztorze nic, jedno dziandary,
Sytkie osoby duchowne a świente
Pod klucz zamknięte...
Wrócił ciupasem
Prawda was wyzwoli – przypominał święty nasz rodak, ale czy miał na myśli również prawdę, która kole w jasnogórską aureolę?

czwartek, 27 lipca 2017

Z pyłu akt sądowych

Tymi sprawami żyła Łódź w pierwszej połowie XX wieku. Ówczesna opinia publiczna, dzięki prasie codziennej, była niemal na bieżąco informowana o postępach dochodzeń policyjnych i przebiegu rozpraw. Mniej lub bardziej zapomniane przestępstwa, ich sprawców i procesy przypomina teraz nowy "Pitawal łódzki".

pitawal łódzki
W latach 1734-43 francuski prawnik Franciszek Pitaval (1673-1743), jako pierwszy opracował i opublikował drukiem zbiory spraw sądowych, dotyczących w większości przestępstw kryminalnych. Powstało łącznie 20 tomów. Od jego nazwiska kolejne wydawnictwa zawierające sprawozdania z głośnych procesów zaczęto nazywać "pitawalami". Najczęściej dotyczyły spraw o charakterze karnym, rzadziej - cywilnym.

W Polsce najważniejszą publikacją o tym charakterze był "Pitaval warszawski" Stanisława Szenica z 1958 roku. Później wyszedł "Pitaval krakowski" autorstwa Stanisława Salmonowicza, Janusza Szwai i Stanisława Waltosia (1962). W latach osiemdziesiątych ukazały się opracowania Stanisława Milewskiego: m.in. "Ciemne sprawy dawnych warszawiaków" i "Procesy pradziadków. Pitaval bez sztyletu i trumny". Najnowsza publikacja to "Pierwszy pitawal gdański czyli zbrodnia nad Motławą" Pawła Pizuńskiego z 2009 roku.

"Pitawal łódzki" opublikowany przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego ma nie tylko przypomnieć  przestępców i procesy, które w pierwszej połowie XX wieku bulwersowały łodzian. Przedstawia także rozwój prawa karnego w Królestwie Polskim, prowincji Rosji carskiej, oraz w niepodległej Polsce do roku 1939. Dokumentuje wyzwania, z jakimi musiał się zmierzyć wymiar sprawiedliwości przy okazji głośnych przestępstw.
Z pyłu archiwalnych akt sądowych, ze starych gazet codziennych i czasopism oraz innych źródeł wydobywamy na światło dzienne i przypominamy trzynaście wybranych tego rodzaju przypadków. Każda z opisywanych spraw została udokumentowana poprzez fakt wykorzystania wszelkich dostępnych materiałów źródłowych, przeprowadzenia ich krytycznej analizy oraz uwzględnienia realiów danej epoki, ze szczególnym naciskiem na kwestie społeczne, narodowościowe i kulturowe - w której opisywane wydarzenia miały miejsce.*
Mamy tu do czynienia z pitawalem opracowanym z wykorzystaniem metod naukowych, przez historyka i prawnika. Jednakże, jak zaznaczają autorzy we wstępie:
W żadnym przypadku nie było (...) naszym zamiarem podważanie wyroków sądowych zapadłych w odległej przeszłości.
"Pitawal łódzki" obejmuje trzynaście spraw i procesów sądowych, z których trzy zdarzyły się przed I wojną światową: zabójstwo przemysłowca Juliusza Kunitzera w 1905 roku, napad terrorystyczno-rabunkowy na furgon pocztowy w 1907 roku oraz mord na fabrykancie Mieczysławie Silbersteinie. Pozostałe miały miejsce w niepodległej Polsce międzywojennej. W tym najbardziej bulwersujące: sprawa Stanisława Łaniuchy - zabójcy trzech osób oraz Marii Zajdlowej, która w 1938 roku zamordowała własną córkę. Najwięcej miejsca poświęcono najsłynniejszemu znanemu łódzkiemu przestępcy - Maksowi Bornsztajnowi, znanemu jako Ślepy Maks.

* ze wstępu

Kazimierz Badziak, Justyna Badziak: „Pitawal Łódzki – Głośne procesy karne od początku XX wieku do wybuchu II wojny światowej” Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego.