sobota, 29 grudnia 2012

Co zrobić, jak nie idzie karta?

Lekarze, perypetie małżeńskie, bogate snoby i naiwni prostaczkowie - humor prasowy w międzywojniu zasadniczo żywił się tymi samymi tematami co i dziś. Poniżej: ciekawsze żarty znalezione w "Express-ie Ilustrowanym" z grudnia 1933 roku.
* * *
Pewien malarz miał wykonać portret bogatego bankiera. Przyszedł do apartamentów bogacza i zabrał się do pracy. Lecz bogacz uważał, że pieniądze dają mu prawo zwracania różnych uwag i ciągle wtrącał jakieś zdanie.
Malarz zdenerwował się w końcu i zagroził:
- Panie, jeżeli pan się natychmiast nie uspokoi, to namaluję pana tak, jak pan wygląda w rzeczywistości!
*
Pan Kubuś udał się do lekarza.
- Co pan pije? - zwraca się doń lekarz po zbadaniu.
- Jakto co? - odpowiada Kubuś - wódkę!
- Ile pan pije dziennie?
- Tak na oko z jakieś... półtora litra...
Lekarz pokiwał głowę i pyta dalej:
- A jak tam z paleniem?
- Palę tylko pięć papierosów na godzinę...
- A więc zabraniam panu stanowczo picia wódki i palenia papierosów! - oświadczył lekarz.
Kubuś bierze palto, kapelusz i odchodzi.
- Panie! - woła za nim lekarz - Za poradę płaci pan 10 zł!
- A kto panu powiedział, że ja skorzystam z pańskiej porady? - odpowiada Kubuś.
*
Alojzy opowiada znajomemu:
- Wie pan, wczoraj spacerowałem z doktorem Kasochorskim po ulicy. Zdziwiła mnie jedna rzecz...
- Mianowicie?
- Nikt mu się nie kłaniał przez cały czas naszego spaceru! Ten człowiek wcale nie ma znajomych!
- Czego się pan dziwi?... Jego znajomi leżą przeważnie na cmentarzu...
*
Pan Ignacy ożenił się. W tydzień po ślubie spotyka go przyjaciel i pyta:
- Serwus Ignac! Co porabia twoja żona?
- Pojęcia nie mam... - Odpowiada obojętnie pan Ignacy.
- Jakto?... Nie wiesz?
- Skąd mam wiedzieć, kiedy nie widziałem jej od pięciu dni... Wcale się nie widujemy...
- To po co żeś się z nią ożenił?
- A co miałem zrobić, jak jej papa nie chciał dać inaczej posagu?
*
W pewnej kopalni na Śląsku wybuchł strejk górników z powodu niskich płac i groźby dalszej obniżki zarobków. Delegacja górników udaje się do pana dyrektora, który zaczyna górnikom opowiadać o kryzysie, ciężkich czasach, wielkiej konkurencji, powszechnej biedzie itd.
Na to jeden z górników wyrywa się:
- Co pan dyrektor będzie nas bujał o biedzie? Pan dyrektor w ciągu jednej nocy więcej w karty przegra, niż my wszyscy zarabiamy w ciągu tygodnia...
- To trudno, moi drodzy - odpowiada pan dyrektor - Co zrobić, jak komu nie idzie karta?!
*
Pani Trzepalska jest kobietą niezwykle roztargnioną. Wczoraj naprzykład wpada do sąsiadki i krzyczy:
- Moja pani... Słyszała pani? Przed chwilą mąż do mnie telefonował, że wpadł pod auto!
- O, jeja!... - zawołała sąsiadka. - A czy tylko żyje?
Pani Trzepalska chwyciła się za głowę:
- Mój Boże!... Nieszczęsna, zapomniałam o to zapytać!
*
Kopytkiewicz postanowił kupić małżonce na gwiazdkę obrazek. Wchodzi więc do salonu sztuki, wybiera jakiś widoczek i pyta:
- Ile to kosztuje?
- 800 złotych ... - brzmi odpowiedź
- Co?! - dziwi się Kopytkiewicz.
- Niech się pan nie dziwi... To jest obrazek Pędzelkiewicza, wie pan, tego słynnego malarza naszego... Dopiero wczoraj został wykończony..
- Pędzelkiewicza?... To powiedz mu pan, że on zwariował!... On już dziś żąda za swe obrazki tyle, jakgdyby nie żył już od 500 lat!
*
Noc wigilijna...
Antek i Felek stoją na ulicy. Zimno. Nie mają dokąd pójść. Opierają się o mur i ćmią papierosy. Nagle odzywa się Antek:
- Te, Felek... A cobyś ty tak na ten przykład zrobił, gdybyś był tera ministrem, co?!
Felek spluwa przez zęby, zaciąga się dymem i odpowiada:
- Cobym zrobił?.. Ju wiedziałbym co trza zrobić... Buchnąłbym ze 100 złotych i czmychnąłbym zagranicę, brachu...
* * *
Przypomnijmy, że w tych czasach Express Ilustrowany - kosztował 10 groszy (prenumerata miesięczna 3,50 zł), buty można było kupić za już 10 zł, a dobry obiad za 1,50 zł. Za 200 zł na kwartał można było wynająć w Łodzi 2-pokojowe mieszkanie.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Głównej wygranej i końca kryzysu…

Na świecie wielki kryzys już odchodził w przeszłość, ale w Polsce jeszcze szalał w najlepsze (tj. najgorsze). Nic zatem dziwnego, że czytelnicy łódzkiego "Expressu Ilustrowanego" w grudniu 1933 roku otrzymali od swej gazety takie oto życzenia:

Święty Mikołaj, nocą śnieżną,
Kiedy po polach wicher rwie się,
Na ziemię schodzi, a w swej torbie,
Na gwiazdkę coś każdemu niesie.

A gdy w niebiańskiej aureoli,
Korowód jasnych gwiazd zapłonie,
Obwieści wszystkim dookoła,
Że już kryzysu nastał koniec...

Da milusińskim moc zabawek,
Torty, pierniczki, książki, ciasto,
Dla urzędnika - co za radość!
Pensję przyniesie mu trzynastą...

Każdemu z naszych Czytelników,
Przyda się prezent w czasie ferji,
Święty Mikołaj go obdarzy,
Główną wygraną na loterji...

niedziela, 23 grudnia 2012

Transakcja wiązana

Każdy towar ma swoją cenę, wiadomo o tym od dawna - rysunek  z  Kalendarza Humorystycznego "Łodzianka" 1903 rok.


niedziela, 16 grudnia 2012

Nie było siedmiu lat, nie było siedmiu dni

Ostatnie chwile Narutowicza - relacja naocznego świadka - fragmenty wspomnień ówczesnego premiera rządu - prof. Juliana Nowaka. Gabriel narutowicz był ministrem spraw zagranicznych w jego gabinecipisownia - oryginalnie było 7 lat, nie było 7 dni...
Ostatnie chwile Narutowicza - relacja naocznego świadka. Wspomnienia ówczesnego premiera rządu - prof. Juliana Nowaka* opublikował w 10-lecie zamachu "Głos Poranny" 23 grudnia 1932 roku. Gabriel Narutowicz w gabinecie Nowaka był ministrem spraw zagranicznych.

Niedziela w Belwederze

gabriel narutowicz w rumuniiW Belwederze odbywały się przez niedzielę narady nad ceremoniałem zawiezienia Narutowicza do sejmu w celu złożenia przysięgi i powrotu z sejmu. Z powodu niepokoi, jakie bądź co bądź w stolicy przez niedzielę miały miejsce, jazda tam i z powrotem budziła pewną troskę.
Narutowicz chciał początkowo jechać do sejmu z ministerstwa spraw zagranicznych, czemu sprzeciwił się minister Kamieński, albowiem nie miałby w takim razie dostatecznej ilości policji, aby obsadzić nią drogę z ulicy Wierzbowej do Sejmu, a następnie z sejmu do mieszkania Narutowicza w Łazienkach, względnie do Belwederu. Obiekcje Kamieńskiego uznałem za słuszne i stanęło na tym, że Narutowicz pojedzie do sejmu ze swego mieszkania w Łazienkach (...).

Decyzja co do towarzyszenia śp. Narutowiczowi w jego przejeździe z Łazienek do sejmu uległa następnie, wskutek decyzji urzędu protokołu dyplomatycznego, zmianie w tym kierunku, iż Narutowicza, jako będącego do chwili zaprzysiężenia jeszcze tylko ministrem spraw zagranicznych, przewiezie do sejmu szef protokołu, hr. Przeździecki, o czym zostałem zawiadomiony za pośrednictwem wiceministra Studzińskiego, ówczesnego szefa kancelarii prezydium rady ministrów.

Jaja na ministrów, kamienie na prezydenta

Około godziny wpół do 12 wyruszyliśmy do sejmu. Na przedzie w automobilu otwartym: p. Kamieński, a za nim ja. Pojechaliśmy ulicą Mazowiecką i Bracką, przecinając Aleje Jerozolimskie, a potem ulicą Piękną na Wiejską do sejmu. Nigdzie większego nagromadzenia się publiczności nie zauważyłem, dopiero gdyśmy wjeżdżali w Aleję Ujazdowską, przecinając ją od ulicy Pięknej, napotkaliśmy kordon policyjny, zabezpieczający dostęp do Alei oraz przejazd przez Aleje i wjazd w ulicę Piękną, który to kordon na narożnikach był wzmocniony silnymi patrolami. Oprócz tego w ulicy Pięknej poza Aleją Ujazdowską było kilkunastu policjantów konnych, ustawionych we front. Liczba demonstrantów wynosiła tu kilkaset osób, głównie młodzieży i obecna tam policja wystarczała aż nadto do ich usunięcia.

Demonstranci przywitali nasze automobile świstem i drwiącymi okrzykami, a ministra Kamieńskiego i jadących z nim urzędników obrzucili śniegiem i jajami. Demonstranci zbrojni byli w kije, któremi potrząsali, grożąc. Policja, stojąc na baczność, przypatrywała się demonstrantom i nam z niezamąconym spokojem.

Wreszcie przedostaliśmy się do sejmu i tam oczekiwaliśmy przyjazdu Narutowicza, który się spóźnił i przyjechał po kwadransie na pierwszą. Przyczyną spóźnienia było, jak mi zameldowano, to, że w Alejach napotkał pojazd Narutowicza i towarzyszący mu szwoleżerowie barykadę z ławek ogrodowych, którymi Aleje były zamknięte. Dowodzący plutonem oficer tak manewrował koniem, że jego zadem usunął jedną ławkę z barykady i przez tę przerwę przejechała część plutonu, poprzedzająca powóz, a następnie pojazd. Wtedy na chwilę pojazd nie miał żadnej osłony z boków i demonstranci dotarli do samego powozu i obrzucili prezydenta bryłami śniegu, a nawet i kamieniami. Zajściu przyglądała się policja, stojąc na baczność zupełnie bezczynnie, jak to stwierdzili naoczni świadkowie.

Wreszcie Prezydent w towarzystwie p. Przeździeckiego i otoczony szwoleżerami dotarł do sejmu. W sejmie na zapytanie marszałka Rataja, czy wybór przyjmuje - silnym, zdecydowanym głosem odrzekł, że przyjmuje i przysięgę złożył.

Dzieci klękły na jezdni i nie chcą ustąpić

gabriel narutowicz
Po przysiędze odjazd prezydenta do Belwederu zwłóczył się, albowiem nadchodziły wiadomości, że nagromadziły się znaczniejsze tłumy w Alejach, które zagradzają komunikację oraz, że mają miejsce duże demonstracje na Placu Trzech, gdzie padają strzały. Zażądałem od p. Kamieńskiego, aby użył wojska i porządek przywrócił, p. Kamieński pojechał osobiście zbadać sytuację, a my, to jest orszak prezydenta Narutowicza i ministrowie czekaliśmy wciąż w sejmie w poczekalni ministrów możności odjazdu. Podczas tego czekania przybiegł do mnie jakiś funkcjonariusz policji, donosząc, że jechać Alejami nie można i trzeba powracać inną drogą, bo dzieci szeregiem zagrodziły drogę w Alejach w ten sposób, że klękły na szosie i nie chcą ustąpić. Tu już wzięła mnie pasja, krzyknąłem, że na dzieci, gdy są nieposłuszne, są wszak rózgi, ale to przecie nie może być brane poważnie pod uwagę, jako przeszkoda i orszak w każdym razie powróci tą samą drogą, którą przybył.
Niedługo także zgłosił się generał Rozwadowski z meldunkiem, że wojsko częściowo już wyszło, a częściowo niebawem wyjdzie policji na pomoc. Wreszcie mogliśmy odjechać - ja jechałem tuż za prezydentem Narutowiczem, a za mną wszyscy ministrowie i w ten sposób, już bez przeszkody odprowadziliśmy prezydenta do Belwederu.

Nie będę tu siedział 7 lat

... w piątek w południe było u mnie dwóch panów z Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, p. Okoń i jeszcze drugi pan, z zaproszeniem wzięcia udziału w wernisażu wystawy w sobotę, o godzinie 12. Oświadczyli, że zaprosili także prezydenta Narutowicza.
Piątek minął spokojnie, jakkolwiek atmosfera była duszna. Wieczorem o godzinie 7-ej pojechałem do Belwederu odwiedzić prezydenta Narutowicza. Był rad, że mnie widzi, jednak, jak i przy poprzednich widzeniach się naszych w ostatnich dniach kilka razy powtórzył: "ciężko panie premierze - ciężko". Oświadczył mi, że powierzy utworzenie gabinetu Darowskiemu i, że pragnie, aby wszyscy ministrowie zatrzymali swoje teki (...). Będzie to tymczasowy gabinet, aż do momentu, gdy będzie mógł powstać gabinet parlamentarny na jakiejś większości oparty, co, jak miał nadzieję, wnet nastąpi.

Opowiedziałem Narutowiczowi, że jestem zaproszony na jutro, sobotę, na godzinę dwunastą, w południe na otwarcie wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych i, że mówili mi, iż zaprosili pana prezydenta. Sądzę jednak, że prezydent nie ma potrzeby iść tam, jestem zdania, że winien on urzędowanie swoje rozpocząć od jakiegoś ważniejszego aktu państwowego. Wystarczy jeśli na jutrzejszym wernisażu będę obecny ja sam i będę reprezentował równocześnie prezydenta Rzeczypospolitej.
Narutowicz dał wyraz swojego zadowolenia z tego, że ja tam będę, obstawał jednak przy tem, że na otwarcie wystawy przyjedzie.
Wspominał mi, że przede mną był u niego poseł Głąbiński i, że była mowa o jego ewentualnem zrzeczeniu się, przy czym Narutowicz zauważył: "na to jeszcze czas, w każdym razie nie będę tu siedział 7 lat". Doradzałem prezydentowi, aby się nie zamykał w Belwederze i aby prowadził życie ruchliwsze, bo nigdzie niema napisane, że prezydent musi się w mieszkaniu swoim zamknąć.
Żegnając się z prezydentem, jeszcze raz zaznaczyłem, że nie uważam za potrzebny przyjazd jego na otwarcie wystawy Zachęty, i że ja tam będę punktualnie o dwunastej.

Trzy strzały w galerii

W sobotę załatwiałem rzeczy urzędowe, a jakie dziesięć minut przed dwunastą pojechałem z żoną do Zachęty. Zajechałem tam w przeciągu pięciu minut i zastałem sporo publiczności oraz komitet wystawy w westibulu, czekających na prezydenta. Spostrzegłem angielskiego posła Maxa Müllera z żoną, który mi mówił, że właśnie przeszedł grypę i nie czuje się jeszcze zdrów zupełnie, ale mimo to się zebrał, bo chciał być obecny przy pierwszym publicznym występie prezydenta Narutowicza. Zauważyłem i posła Tomasiniego. Kilkanaście minut po dwunastej zajechał przed gmach automobil prezydenta, który był u kardynała Kakowskiego z wizytą, a od niego przyjechał do Zachęty. Prezydent przywitał się z obecnymi w westibulu i wszyscy poszliśmy na piętro, celem obejrzenia wystawy. Na życzenie komitetu pozostaliśmy w paltach, obawiano się bowiem, że jest w salach za chłodno.
Szedłem tuż za Narutowiczem. Rozpoczęliśmy oglądanie obrazów (...),  obejrzeliśmy obrazy jednej z krótszych ścian sali i doszliśmy do środka dłuższej ściany, gdy nagle rozległ się suchy trzask trzech po sobie szybko następujących strzałów. Stałem tuż obok prezydenta Narutowicza i dotykałem go w ścisku rękawem mej lewej ręki - na moment umysł wogóle nie zdawał sobie sprawy, co właściwie zaszło, dopiero po tym momencie jak błyskawica zjawiła się myśl: to zamach - przemknęło mi przez głowę,  że pewnie na prezydenta.

Potem nagle wszczął się zamęt i zamieszanie na sali. Naokoło blade, wystraszone twarze - jakaś pani łkała. Nie zapomnę twarzy posła Müllera: bladej, jak płótno z powodu wstrząsu nerwów w jego świeżą chorobą osłabionym organizmie. O kilka kroków ujrzałem słusznego mężczyznę stojącego z wyciągniętą prosto do góry prawą ręką, w której trzymał brauning - zrozumiałem, że to morderca - przybliżyłem się do niego, aby go uchwycić za rękę i obezwładnić, ale uprzedził mnie jakiś oficer i jeszcze ktoś, którzy go rozbroili i wyprowadzili do przyległego pokoju.
Prezydent Narutowicz leżał na posadzce z rozpiętym ubraniem i z obnażoną piersią - z przestrzelonej klatki piersiowej spływała krew. Szukałem pulsu. Pulsu nie było już - prezydent nie żył. Zabrałem przerażoną żonę i pojechałem do prezydium, celem wydania zarządzeń i zwołania rady ministrów. Ciałem prezydenta zajęło się jego otoczenie belwederskie.

pogrzeb narutowicza

* * * * *
Szli wołając - Polska! Polska!
Wtem zza mojżeszowego krzaka
Wyjrzał Bóg i zapytał
Polska? Ale jaka?
No właśnie, jaka? W 4 lata po odzyskaniu niepodległości, w 2 lata po dramatycznej obronie przed najazdem bolszewików, naród polski nie był w stanie wyłonić demokratycznie władzy, której podporządkowaliby się wszyscy obywatele. Czyżby niepodległość przerosła jego zdolności do zespołowego kierowania swym losem? Może stary Bismarck miał rację, mówiąc: "Dajcie Polakom rządzić, a sami się wykończą". Czy to tradycyjna polska anarchia nie pozwoliła na powstanie narodu z silnym instynktem państwowym? A za niepowodzenia każe zawsze winić kogoś innego: Niemca, Moskala, Żyda, jakichś mitycznych Onych...?

* * * * *

*Julian Ignacy Nowak (1865-1946) – polski polityk, premier, lekarz i mikrobiolog. W latach 1911–1912 był dziekanem Wydziału Lekarskiego, a w latach 1921–1922 był rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Należał do Stronnictwa Prawicy Narodowej. W 1922 (od 31 lipca do 14 grudnia) był premierem rządu pozaparlamentarnego, w którym Gabriel Narutowicz pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych.

czwartek, 13 grudnia 2012

Bombowe zabawy w związku z…(1)

We wtorek rano, 13 grudnia 1932 wstrząsnęła Łodzią wiadomość o wybuchu przed gmachem urzędu wojewódzkiego. Po mieście krążyły pogłoski o niezwykle tragicznych skutkach zamachu. Aby powstrzymać rozpowszechnianie niesprawdzonych informacji, władze wydały oficjalny komunikat o poniższej treści:
W dniu dzisiejszym o godzinie 10 minut 20 rano została podrzucona koło urzędu wojewódzkiego niewielka puszka z jakimś materjałem wybuchowym. W pewnym momencie puszka eksploatowała, w wyniku czego została zabita przechodząca ulicą kobieta - żydówka, której nazwiska dotąd nie ustalono, oraz lekko raniona została jedna osoba.
W gmachu urzędu wojewódzkiego naskutek wybuchu wyleciało kilka szyb.
W tym samym czasie ujawniona została w przedsionku magistratu analogiczna puszka z materiałem wybuchowym, która na szczęście nie zdążyła eksplodować.
Znajdująca się na miejscu policja puszkę tę w porę usunęła.
Na miejsce wypadku przybyły niezwłocznie władze bezpieczeństwa oraz sądowe i wszczęły energiczne dochodzenie. Kilka osób w związku z tym wypadkiem zostało przez władze natychmiat zatrzymanych. Będący w drodze do Warszawy p. wojewoda Jaszczołt natychmiast powrócił do Łodzi.
Szczegóły tragicznego zdarzenia 14 grudnia relacjonował "Głos Poranny":
Punktualnie o godzinie 10.20 rozległa się w pobliżu pałacu Poznańskich, gdzie mieści się urząd wojewódzki, NIEZWYKLE SILNA DETONACJA.
Słychać ją było na ul. Nowomiejskiej, Ogrodowej, Zachodniej i Stodolnianej. W momencie wybuchu wyleciały z brzękiem szyby w kilku oknach parterowych biur województwa. 
W tej samej chwili rozległy się PRZERAŹLIWE KRZYKI I JĘKI. Z ust licznych przechodniów wydarł się niesamowity okrzyk zgrozy. Okazało się bowiem, że na chodniku w odległości 30 metrów od filji urzędu pocztowego, przy ul. Zachodniej, w miejscu, gdzie znajduje się oszklona galerja, dawny ogród zimowy w Pałacu Poznańskich, EKSPLODOWAŁA PUSZKA Z MATERJAŁEM WYBUCHOWYM. 
Eksplozji towarzyszył wysoki słup dymu. Po chwili, kiedy gęsty tuman dymu się rozwiał, stwierdzono, że na chodniku leżą dwie kobiety. JEDNA Z NICH BYŁA ROZSZARPANA przez eksplodujący materiał wybuchowy. Druga była ranna w twarz.
Momentalnie nadbiegła policja, która ZAMKNĘŁA CAŁĄ ULICĘ DLA WSZELKIEGO RUCHU i zaalarmowała pogotowie ratunkowe kasy chorych. Po upływie krótkiego czasu przybyły władze bezpieczeństwa i władze sądowo - śledcze.
Po dokonaniu wizji lokalnej oraz przesłuchaniu naocznych świadków zatrzymano 8 osób do dalszych wyjaśnień. Rozpoczęło się intensywne śledztwo, które przyniosło pierwsze efekty już po kilku godzinach. Tego samego dnia udało się ustalić tożsamość zabitej kobiety, mimo, że nie miała przy sobie żadnych dokumentów. Była nią 48-letnia Żydówka - Mindla Filozof, z domu Goldberg. Ustalono, że w feralny wtorek szła ona od strony ulicy Stodolnianej w kierunku Ogrodowej. Gdy znalazła się za urzędem pocztowym, po stronie gmachu województwa, zauważyła na chodniku jakąś paczkę zawiniętą w papier. Podniosła zawiniątko i odpakowała je. Kiedy zobaczyła, że jest to blaszana puszka bez wartości, wyrzuciła ją. W tej samej chwili nastąpił wybuch, który rozerwał kobietę: wyrwał jej wnętrzności i oderwał fragmenty ciała. Eksplozja była tak silna, że skrawione strzępy ciała zbierano w promieniu kilkunastu metrów! Oderwaną rękę odnaleziono kilkadziesiąt metrów od miejsca wybuchu.
Mindla była żoną tragarza Chaima Filozofa. Zajmowała się roznoszeniem po domach nabiału i drobiu. Tragicznego dnia wyszła z domu przy ulicy Zawiszy ok. godz. 7. Zwykle wracała ok. południa. Kiedy nie przyszła na obiad i nie pojawiła się do wieczora, zaniepokojony mąż zgłosił to na policję. Zawezwany do prosektorium, rozpoznał w zabitej swoją żonę.
Drugą poszkodowaną była 20-letnia robotnica Chana Krajka. Została lekko ranna w twarz. Na miejscu udzielił jej pomocy lekarz pogotowia.

Puszkę z materiałem wybuchowym znaleziono również w przedsionku magistratu przy Placu Wolności, skąd prowadziła droga do głównej kasy miejskiej. Na paczkę zawiniętą w biały papier natknął się pod oszklonymi drzwiami pracownik gospodarczy - Kowalski. Mimo, że spod papieru wystawał lont, Kowalski nie zorientowany co trzyma w ręku, zaniósł pakunek do dozorcy urzędu. Ten podejrzewając, że rzecz może być niebezpieczna, dostarczył ją policjantom.
Dochodzenie w celu wykrycia sprawców nabrało tempa, gdy śledczy ruszyli tropem kolporterów ulotek wzywających do gwałtownych wystąpień w obronie zapomóg finansowych dla robotników sezonowych. W kręgu podejrzeń znaleźli się kierownicy kilku co agresywniejszych związków zawodowych.
Okazało się, że w dniu zamachu, wieczorem w lokalu jednego ze związków doszło do bójki i strzelaniny. Policja postanowiła bliżej przyjrzeć się krewkim związkowcom, co rychło doprowadziło ją do sprawców zamachu.

O aresztowaniu zamachowców oraz o szczegółach ich przestępczej działalności - już wkrótce...

niedziela, 9 grudnia 2012

Życie rodzinne z browningiem w tle

Wielki kryzys gospodarczy lat 30 ubiegłego wieku przyniósł plajty, bezrobocie i biedę. Gazety ówczesne pełne były informacji o samobójstwach wśród bankrutów i o nędzarzach wyrzucanych na bruk. Tragedia, którą opisał łódzki "Głos Poranny", mogła mieć jeszcze inne przyczyny. Wobec milczenia świadków szczegóły życia rodzinnego Wołoszynów pozostały jednak tajemnicą. ["Głos Poranny" 11.12.1932 r. ]


głos poranny 11.12.1935


W domu przy ul. Podmiejskiej 1, za Placem Reymonta rozegrała się wczoraj straszna tragedia rodzinna. Około godziny czwartej po południu w mieszkaniu Daniela Wołoszyna, znajdującym się na drugiem piętrze frontowej oficyny, rozległy się trzy kolejno po sobie następujące strzały. W chwilę potem z mieszkania poczęły wydobywać się rozpaczliwe krzyki i jęki. Przerażeni sąsiedzi nie wiedzieli co czynić.

Po chwili jednak zdobyli się na odwagę i wpadli do mieszkania. Oczom ich przedstawił się okropny widok. Na podłodze małego, jednopokojowego lokalu leżeli brocząc obficie krwią: mężczyzna i młoda kobieta. Byli to: 49-letni Daniel Wołoszyn i najstarsza jego córka, 21-letnia Elżbieta. Wołoszyn leżał w ten sposób na podłodze, że głowa jego ukryta była pod starą kanapą, córka jego miała twarz całą zakrwawioną i nie dawała żadnych znaków życia. Obok niej leżał na ziemi rewolwer.

W ciasnej izdebce lamentowały trzy kobiety: żona, młodsza 17-letnia córka głuchoniema, oraz koleżanka Elżbiety Wołoszyn, która wraz z rodziną była świadkiem okropnego wypadku. Zanim sąsiedzi zdążyli wyjaśnić tragedię żona Wołoszyna popadła w omdlenie. Jednocześnie prawie zaalarmowano pogotowie ratunkowe kasy chorych oraz władze policyjne. Po upływie kilkunastu minut przybyły władze śledcze z nadkomisarzem Weyerem na czele oraz pogotowie. Lekarz skonstatował już tylko śmierć Elżbiety Wołoszyn. Dwie kule rewolwerowe przeszyły jej głowę, masakrując twarz. Wołoszyn żył jeszcze. Kula przebił mu skroń i utkwiła w czaszce. W stanie beznadziejnym przewieziono natychmiast ciężko rannego do szpitala miejskiego św. Józefa, celem poddania operacji. Władze śledcze przystąpiły niezwłocznie do śledztwa, celem wyświetlenia tła krwawej tragedii.

Redakcja nasza powiadomiona o wypadku, wydelegowała natychmiast swego współpracownika, który zebrał na miejscu następujące szczegóły:

Dom przy ul. Podmiejskiej 1 jest narożnikiem i wejście doń prowadzi przez ulicę Łączną. Na drugiem piętrze we froncie na wprost klatki schodowej znajduje się mieszkanie, w którym rozegrał się tragiczny epizod. Na drzwiach znajduje się pod szkłem bilet wizytowy z napisem  "Daniel Wołoszyn". Wołoszyn zajmował wraz z rodziną jeden mały pokoik, z którego oddzielono jeszcze kotarą i szafą maleńki korytarzyk. Umeblowanie mieszkania stanowią dwa łóżka, kanapa, szafa i stół.

Wołoszynowie żyli ostatnio w wielkiej nędzy. Daniel Wołoszyn, niegdyś zamożny człowiek, w ostatnich latach zarabiał na utrzymanie rodziny jako szofer. W ubiegłym roku stracił zajęcie i przez pewien czas otrzymywał zapomogę. Zaciągał długi, robił co mógł, lecz mimo wszystko rodzina żyła w skrajnej nędzy. Dopiero w bieżącym roku najstarsza córka, Elżbieta, otrzymała w gimnazjum P. Posnera przy ul. Zawadzkiej 1 posadę nauczycielki. Zarabiała niewiele, oddając wszystko na dom. Skromna pensja nie starczyła jednakże na opędzenie wszystkich potrzeb, tym bardziej, że trzeba było leczyć młodszą córkę, głuchoniemą.

Nieszczęśliwa matka nieraz czyniła wyrzuty swemu mężowi, że nie zarabia, że nie szuka dla siebie zajęcia, że nie dba o dom i rodzinę. Wołoszyn tłumaczył się; kłótnie z żoną nie ustawały. W ubiegłym tygodniu do mieszkania Wołoszynów przybył komornikaby zająć nędzne meble za jakiś dług. Wołoszynowa tak się przejęła tym wypadkiem, że dostała ataku nerwowego. Na łożu boleści prosiła starszą córkę o to, aby zajęła się młodszą siostrą - kaleką i dała jej utrzymanie. Elżbieta złożyła przysięgę, że jak długo żyć będzie troszczyć się będzie o swą siostrę.

instrukcja PPS browning
Wołoszynowa wróciła do zdrowia. Daniel Wołoszyn atakowany ciągle z powodu nieróbstwa oświadczył rodzinie, że chce opuścić Polskę i wyjechać do Rosji Sowieckiej. Kiedy mu odpowiedziano, że może uczynić co chce, zażądał pieniędzy na wyjazd. Żona oświadczyła mu w odpowiedzi, że może mu dać tylko 20 zł.

Podobno rozmowa ta toczyć się miała właśnie wczoraj po południu. Zdenerwowany Wołoszyn począł krzyczeć, a w pewnym momencie wydobył nagle z kieszeni rewolwer systemu Browning i strzelił z tyłu do córki. Elżbieta szyła akurat, rozmawiając z przyjaciółką. Kula zwaliła ją z krzesła na podłogę. Żona i głuchoniema córka rzuciły się na ojca, chcąc go obezwładnić, lecz w tej chwili Wołoszyn przystawił lufę rewolweru do własnej skroniaby pozbawić się życia. Padł strzał i samobójca runął na podłogę. Elżbieta w kilka chwil potem wyzionęła ducha.

O tej okropnej tragedii krąży jeszcze inna wersja. Głosi ona, że denat utrzymywał intymne stosunki ze swą 17-letnią córką. Wiedziała o tym tylko Elżbieta i stale z tego powodu czyniła gorzkie wyrzuty ojcu. Wczoraj, gdy doszło do kłótni młoda nauczycielka miała odkryć całą tajemnicę wobec matki. Nastąpił skandal i śmiertelne strzały, oddane przez skompromitowanego Wołoszyna.

Toczące się śledztwo ujawni bezsprzecznie prawdziwe tło zbrodni i samobójstwa. W każdym razie trzeba jedno skonstatować: dominującą rolę w tej smutnej tragedii rodzinnej odegrała nędza.
Władze śledcze, jak się w ostatniej chwili dowiadujemy, usiłowały zbadać dogorywającego  Wołoszyna. Lekarze jednak oświadczyli, iż jest on nieprzytomny, tak, że uzyskanie zeznań jest wykluczone. Przesłuchiwanie naocznych świadków zbrodni trwa. Wołoszynowa odmówiła wszelkich wyjaśnień. Zanosząc się od płaczu, oświadczyła krótko:
Dajcie mi spokój, ja strasznie cierpię.
****
Daniel Wołoszyn zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Zeznania świadków, szczególnie koleżanki zabitej Elżbiety - Maryli Sicińskiej, nie doprowadziły do wyjaśnienia wszystkich przyczyn tragedii....

niedziela, 2 grudnia 2012

Bo Łodzianka, nie Turczynka…


Ten pesymistyczny wierszyk, w imieniu łódzkich mężczyzn, popełnił nieznany bliżej poeta podpisujący się "Kacz.", a opublikował w 1903 r. Kalendarzu Wesołym "Łodzianka".