niedziela, 11 grudnia 2016

Z krzyżem i brauningiem

Przedwojenni endecy uważali, że reprezentują cały polski naród. Po wygraniu wyborów parlamentarnych w listopadzie 1922 roku, spodziewali się, że ich kandydat zostanie wybrany na prezydenta. Oczekiwali pełni władzy. Innego scenariusza oraz ustępstw nie dopuszczali… I srodze się zawiedli...

Koalicja partii narodowo-chrześcijańskich, występująca pod nazwą Chrześcijański Związek Jedności Narodowej wygrała wybory do Sejmu (169 mandatów) i Senatu (48 mandatów). Miała duże szanse na utworzenie rządu koalicyjnego z innymi partiami prawicowymi. Wkrótce potem, na początku grudnia 1922 roku, Polska emocjonowała się pierwszymi w historii wyborami prezydenckimi. Zgodnie z uchwaloną rok wcześniej Konstytucją Marcową, elekcji dokonywało Zgromadzenie Narodowe czyli połączone siły Sejmu i Senatu.

gabriel narutowicz
W sytuacji, gdy partie prawicowe dysponowały większością mandatów faworytem był kandydat endeków Maurycy hrabia Zamoyski. Wydawało się, że żaden z pozostałych czterech kandydatów nie będzie w stanie uzyskać większej liczby głosów. Tak też było w pierwszej turze głosowania, którą hrabia Zamoyski wygrał z 222 głosami. Zostawił konkurentów daleko w tyle, ale nie uzyskał bezwzględnej większości, tylko 41%. Popierany przez Józefa Piłsudskiego i część ludowców Stanisław Wojciechowski dostał 105 głosów, kandydat mniejszości Baudouin de Courtenay - 103. Gabriel Narutowicz, inżynier hydrolog, minister spraw zagranicznych, zgłoszony przez PSL Wyzwolenie uzyskał 62 głosy. Najmniejsze poparcie miał lider PPS socjalistów Ignacy Daszyński - 49 głosów.

W drugiej rundzie nie było wielkich zmian. Zamoyski pozostał na czele z 228 głosami. Drugi był Wojciechowski – 153. Na trzecie miejsce awansował Narutowicz, który, dzięki oddaniu mu głosów przez zwolenników Baudouina de Courtenaya uzyskał ich aż 151. Kolejne głosowanie dało Narutowiczowi 158 głosów i wyniosło go na drugą pozycję. Mocnym liderem pozostał Zamoyski z 228 głosami. Trzeci był Wojciechowski - 150. W czwartej turze Wojciechowski (145 głosów) odpadł i do decydującego głosowania przeszli Zamoyski (224) i Narutowicz (171).

Wyścig po prezydenturę miał zaskakujący finał. Prawica przeliczyła się, jej kandydat nie uzyskał poparcia spoza swego obozu. Głosy oddawane wcześniej na Wojciechowskiego przejął Narutowicz. Uzyskał ich 289, przy 227 Zamoyskiego. Spory udział w tym wyborze mieli parlamentarzyści z list mniejszości narodowych, którzy nie zamierzali popierać kandydata z endecji. Piłsudski stawiał na Wojciechowskiego, ale potem wsparł Narutowicza. Poza partiami narodowo-chrześcijańskimi nikt nie chciał prezydenta ze skrajnej prawicy. Nawet przedstawiciele chłopskiej PSL Piast, późniejsi koalicjanci narodowców w rządzie tzw. Chjeno-Piasta, nie zagłosowali na niego, bo jako największy posiadacz ziemski w II RP był przeciwny reformie rolnej.

Kraj opanowała narodowa histeria. Prasa endecka oskarżała Narutowicza o to, że nie jest katolikiem, tylko masonem i, że wybrali go nie-Polacy. Kwestionowano prawo do głosu mniejszości, a parlamentarzystów Polaków głosujących przeciw Zamoyskiemu uznano za renegatów, którzy „wolą iść z Żydami, Niemcami i Rusinami, aniżeli z większością polską”. „Gazeta Poranna - 2 grosze” wiadomość o wyborze Narutowicza zatytułowała „Zwycięstwo nad Polską” i ubolewała nad „klęską” narodu:
W głosowaniu wczorajszem formalnie zwyciężona została „prawica” Sejmu, faktycznie – zwyciężona została Polska, jako państwo Narodu Polskiego. Ale nie została zwyciężona ostatecznie. Walka o Polskę, o prawa Narodu Polskiego trwa dalej, i w walce tej Naród Polski musi być zwycięzcą.
Zdaniem prawicy, w wyniku demokratycznego wyboru pierwszego prezydenta Polska znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu. Demagogiczna propaganda wyprowadziła zwolenników endecji na ulice Warszawy i całego kraju. Narodowa Demokracja ogłosiła, że nie zaakceptuje żadnego rządu, który zostanie utworzony przez „prezydenta narzuconego przez obce narodowości”. Publicznie wezwała do niedopuszczenia do zaprzysiężenia głowy państwa. Nastroje podkręcał generał Józef Haller. Z balkonu swego mieszkania przy Alejach Ujazdowskich zagrzewał tłum do walki słowami:
Rodacy i towarzysze broni! Wy, a nie kto inny, piersią swoją osłanialiście, jakby twardym murem, granice Rzeczypospolitej, rogatki Warszawy. W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy, Polski. Polski wielkiej, niepodległej. W dniu dzisiejszym Polskę, o którą walczyliście, sponiewierano. Odruch wasz jest wskaźnikiem, iż oburzenie narodu, którego jesteście rzecznikiem, rośnie i przybiera jak fala.
Mimo takiej nagonki, prezydent elekt nie zdecydował się zrezygnować ze stanowiska. Marszałek sejmu Maciej Rataj ogłosił zaprzysiężenie na 11 grudnia, ale przeciwnicy Narutowicza postanowili do tego nie dopuścić. Wzywali tłum, aby blokował dojazd i przejścia do sejmu. Starali się wszelkim metodami, aby na sali nie było wymaganego kworum poselskiego, przed którym miał składać przysięgę. Posłowie prawicy wskazywali bojówkom innych posłów, by ich zatrzymywano i bito. Policja nie reagowała na ekscesy. Nie zabezpieczyła też przejazdu Narutowicza Alejami Ujazdowskimi. Kiedy otwarty powóz w asyście szwoleżerów, znalazł się na wysokości alei Róż zablokowano ulicę wysoką barykadą z ławek i skrzyń na śmieci. W kierunku Narutowicza poleciały kule śnieżne, bryły lodu, laski. Jeden demonstrantów podbiegł do powozu i chciał uderzyć prezydenta elekta laską w głowę. Zrezygnował w ostatniej chwili, gdy Narutowicz spojrzał mu prosto w oczy i zapytał: „Dlaczego?”


gazeta poranna 2 grosze 11.12.1922
Dzięki sprawnej reakcji dowódcy szwoleżerów, barykada została rozebrana i pojazd ruszył w dalszą drogę. Do sejmu Narutowicz dotarł spóźniony dziewięć minut. Jeszcze przed zaprzysiężeniem posłowie prawicy usiłowali przekonywać marszałka Rataja, że „bezwyznaniowy”, Narutowicz nie może złożyć przysięgi na Ewangelię, a nawet gdyby to uczynił, to nie będzie ona ważna w świetle prawa bożego i państwowego. Po stwierdzeniu kworum przysięga została jednak przyjęta, a obecni posłowie zgotowali prezydentowi owację na stojąco.

14 grudnia 1922 roku w Belwederze naczelnik państwa Józef Piłsudski przekazał urząd Gabrielowi Narutowiczowi. W ceremonii uczestniczyli marszałkowie sejmu i senatu: Maciej Rataj i Wojciech Trąmpczyński oraz premier Julian Nowak. Piłsudski wzniósł historyczny toast, stojąc w postawie zasadniczej:
Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwy, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego Obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie! Jako jedyny oficer polski czynnej służby, który dotąd przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej niech żyje!
Treść toastu od razu przekazano prasie, by uspokoić nastroje przez odwołanie się do autorytetu Piłsudskiego. Miało to także pomóc prezydentowi powołać nowy rząd reprezentujący wszystkie sił polityczne.

15 grudnia, pierwszego dnia urzędowania, prezydent Narutowicz wśród korespondencji znalazł trzy anonimy grożące mu śmiercią. Jeden z nich „kulturalnie” ostrzegał:
Szanowny Panie Ministrze! Wobec wyboru pana ministra na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że pan minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości, że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że pan minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy panu ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta.
zamach na prezydenta narutowicza16 grudnia Gabriel Narutowicz podpisał akt łaski wobec skazanego na śmierć za zabójstwo. To miał być dobry wstęp do jego prezydentury. Wkrótce okazało się, że był to pierwszy i jedyny dokument podpisany przez prezydenta Narutowicza. Potem udał się on na spotkanie z metropolitą warszawskim, kardynałem Aleksandrem Kakowskim. Hierarcha ten był mu życzliwy i potępiał ataki na niego. Podczas spotkania kardynał określił Narutowicza, jako człowieka prawego i wybitnego oraz prosił o zniesienie upokorzeń dla wspólnego dobra. Podniesiony na duchu prezydent udał się do galerii Zachęty na otwarcie wystawy malarstwa, gdzie powitano go oklaskami.  Narutowicz zamienił kilka zdań z ambasadorem brytyjskim i jego małżonką. Kiedy pogratulowała mu prezydentury, odparł, że bardziej odpowiednie byłyby… kondolencje.

Chwilę później, gdy prezydent oglądał obraz "Szron" Teodora Ziomka, padły trzy strzały. Narutowicz upadł. Strzelał z odległości metra Eligiusz Niewiadomski, malarz, krytyk sztuki, a jednocześnie gorliwy narodowiec. Bez oporu dał się rozbroić. Przybyły na miejsce lekarz stwierdził krwotok wewnętrzny i zatrzymanie akcji serca prezydenta.

Wiadomość o zbrodni została wstrzymana przez władze. Kazano zamknąć wszystkich obecnych w Zachęcie oraz nie informować prasy i radia. Powodem takiego działania był rozpoczynający się właśnie pogrzeb robotnika, zabitego pięć dni wcześniej podczas zamieszek ulicznych. Był on zwolennikiem Narutowicza i władze obawiały się, że tragiczna wiadomość o zamordowaniu prezydenta, doprowadzi do regularnej wojny domowej. Informacja o śmierci prezydenta dotarła do narodu dopiero po pogrzebie robotnika-socjalisty.
narutowicz złożenie do grobuGabriela Narutowicza pochowano 19 grudnia 1922 roku w podziemiach katedry św. Jana w Warszawie. Na trasie żałobnego konduktu, w Alejach Ujazdowskich, Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu zebrały się tłumy. Szacowano, że pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej żegnało około 500 tysięcy Polaków. Tylko w okolicach zamku królewskiego doszło do próby zakłócenia konduktu żałobnego.
Julian Tuwim, poeta pochodzenia żydowskiego, który doznał wielu upokorzeń ze strony narodowców, napisał wiersz „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”. Jego pierwsze wersy są gorzkim oskarżeniem o hipokryzję zwolenników polityki narodowo-chrześcijańskiej, dwulicowość prowadzącą do zbrodni...
Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni,
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!
Polacy docenili ofiarę życia Gabriela Narutowicza. Jego imieniem nazwano ulice, place i budynki użyteczności publicznej w całej Polsce. Niestety, śmierć ta tylko na krótko uspokoiła polityczne emocje Polaków. Przekonanie, że mord polityczny nie może być niczym usprawiedliwiony, że jest działaniem niedopuszczalnym i zbrodnią wobec demokracji, nie stało się powszechne. Dla wielu zbrodniarz Eligiusz Niewiadomski był bohaterem, który poświęcił życia dla Ojczyzny.

Zabójca prezydenta Narutowicza miał jednodniowy proces 30 grudnia 1922 roku. Nie przyznał się do winy, ale do zabójstwa człowieka, którego utożsamiał ze „złem”, jakie spadło na Polskę. Początkowo chciał zabić Piłsudskiego, ale kiedy ten zrezygnował z kandydowania na urząd prezydenta postanowił znaleźć inny symbol. Niewiadomski nie wyraził skruchy i zwrócił się o karę śmierci, więzienie bowiem uważał za poniżające. Sąd skazał go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano pod Cytadelą warszawską, wczesnym rankiem 31 stycznia 1923 roku. Ostatnie słowa skazańca brzmiały: „Strzelcie mi w głowę i w serce, ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski”.

Zabójcę prezydenta pochowano na Powązkach. Mimo, że pogrzeb odbył się o 6 rano, zgromadził około 10 tysięcy ludzi. Przed grobem Niewiadomskiego ustawiały się warty, przynoszono znicze i kwiaty. Z czasem zaczęto usprawiedliwiać jego zbrodnię i przedstawiać go jako człowieka, który oddał życie na ołtarzu ojczyzny. W roku jego śmierci 300 dzieci otrzymało na chrzcie rzadkie imię Eligiusz. Środowiska narodowców do dziś uważają Eligiusza Niewiadomskiego za szlachetnego idealistę, który poświęcił się dla Polski. A za winne jego przedwczesnej śmierci uznają tajemnicze „żydostwo”…
grób niewiadomskiego


* * *
Tekst powstał na podstawie i z wykorzystaniem fragmentów biografii Jana Karskiego autorstwa Waldemara Piaseckiego.

Jan Karski. Jedno życie. Kompletna historia, tom I (1914-1939). Madagaskar

środa, 30 listopada 2016

Łódź, która odeszła

Miasto to nie tylko ulice, domy i place. To przede wszystkim ludzie...
Obrazy zachowane w kadrach pokazują codzienne życie wspólnoty wielonarodowej i wielowyznaniowej, zupełnie innej niż współczesna. Jedna trzecia mieszkańców międzywojennej Łodzi straciła życie w trakcie wojny, a wielu spośród ocalałych wyjechało na zawsze do Izraela, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych - napisała w przedmowie albumu Hanna Zdanowska, prezydent miasta Łodzi.
Łódź przetrwała drugą wojnę światową w całkiem niezłej kondycji. Nie dotknęły jej zniszczenia takie, jakie poniosły Warszawa, Wrocław czy Wieluń. Największe spustoszenia nastąpiły w strukturze demograficznej miasta. Podczas niemieckiej okupacji zginęło ponad 200 tysięcy mieszkańców Łodzi pochodzenia żydowskiego. Po wojnie wyjechało z miasta kilkadziesiąt tysięcy Niemców. Druga co do zaludnienia aglomeracja Polski międzywojennej utraciła swój międzynarodowy, wielokulturowy charakter. Opustoszały całe dzielnice, które szybko wypełnili "nowi łodzianie", czemu sprzyjało uczynienie z miasta tymczasowej stolicy powojennej Polski. Tym samym zakryte zostało oblicze przedwojennej Łodzi. Odsłońmy choć na chwilę kurtynę i wejdźmy do świata, którego już nie ma, choć przecież trwa - zachęca autor we wstępie.

Album "Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie" wydawnictwa RM zaprasza do wspomnień o mieście, które w początkach XIX wieku narodziło się po raz drugi, w nowym, przemysłowym wcieleniu. Było to możliwe dzięki napływowi zdolnych i pracowitych ludzi wielu narodowości. Każda z ponad osiemdziesięciu fotografii to unikalna historia. Niestety, większości z nich nie znamy i pewnie nigdy już nie poznamy. Nie dowiemy się kiedy te zdjęcia zostały zrobione i kogo przedstawiają. Autor albumu, Jacek Reginia-Zacharski zadbał natomiast o opisy miejsc przedstawianych na fotografiach.

Odbywamy podróż do czasów Juliana Tuwima, prezydenta Rżewskiego i gangstera Ślepego Maksa. Spacerujemy reprezentacyjną Piotrkowską i innymi ulicami ówczesnej Łodzi. Odwiedzamy największe łódzkie targowiska i ulice, na których handel trwał na okrągło. Zaglądamy do wnętrz podwórek, często będących jaskrawym przeciwieństwem eleganckich frontów kamienic. Wizytujemy łódzkie dworce kolejowe. Kto woli podróże tramwajem kieruje się do węzła przy Starym Rynku lub na Bałuckim Rynku, skąd może pojechać już o 3.05 do Aleksandrowa. Dla jasności, amatorzy podróży po drogach żelaznych powinni wiedzieć, że tramwaje łódzkie nie były w tych czasach zwykłymi tramwajami, ale "wąskotorowymi elektrycznymi kolejami dojazdowymi". Zmęczeni spacerem możemy przysiąść na ławeczce w którymś z licznych miejskich parków.

Stare fotografie przedstawiają wielkomiejskie życie pełne gwaru targowisk, tramwajowych dzwonków i turkotu furmanek toczących się po brukowanych kamieniem ulicach. Miejsca powszechnie znane, niemal nie zmienione oraz takie, które trudno rozpoznać bez opisu autora albumu. Na jednym ze zdjęć widzimy uroczysty pochód z orkiestrą dętą na ulicy Piotrkowskiej. Najprawdopodobniej to obchody święta 3 maja. Data nie jest znana, tylko ze sztandaru Narodowej Partii Robotniczej możemy zorientować się, że jest rok 1922 lub późniejszy. Fotograf uchwycił fragment pochodu na skrzyżowaniu ulicy Piotrkowskiej z Narutowicza. Za tłumem łodzian obserwujących przemarsz widać narożną kamienicę Fischera przy Piotrkowskiej 54 z szyldem fryzjera Budziewskiego na elewacji. Obok pochodu zatrzymał się tramwaj nr 14 na trasie do Bałuckiego Rynku.

Kto dziś wie, gdzie przed wojną był w Łodzi dworzec PKS?  Mieścił się w przerwie pomiędzy budynkami przy ulicy Lutomierskiej 17, blisko skrzyżowania z Zachodnią. Na jednej z fotografii w albumie można zobaczyć bramę wyjazdową z podwórka na wyrost nazwanego "Północnym Dworcem Autobusowym". Wiele osób sądzi, że nazwa miasta pochodzi od rzeki Łódki. Nic bardziej mylnego. Rzeczkę, nad którą powstała Łódź do XIX nazywano Starowiejską, Starą lub Ostrogą. Po kilkudziesięciu latach rozwoju miasta, w początkach XX wieku Łódka stała się ściekiem uciążliwym dla mieszkańców. Jej obydwa brzegi w okolicach Starego Rynku były zabudowane przez sklepy i bazary, w większości żydowskie. W 1917 roku fragment rzeki pomiędzy ulicami Wschodnią i Nowomiejską zakryto w podziemnym kanale. W tym miejscu powstał pasaż z drzewami i ławeczkami. Na fotografii z lat 30 oglądamy odkrytą część Łódki, która również wkrótce zniknie pod ziemią. Podczas niemieckiej okupacji tak samo znikną budynki znajdujące się pomiędzy ulicą Północną a kanałem Łódki. Zostaną zburzone w celu stworzenia tzw. pasa ochrony pożarowej pomiędzy gettem łódzkim a aryjską częścią miasta. W tym miejscu powstał po wojnie Park Staromiejski.

Album "Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie" oczywiście nie pokazuje wszystkich niezwykłych miejsc Łodzi międzywojennej. Ciągle wiele z nich czeka na odkrycie. Jest jednak to wydawnictwo dobrym przyczynkiem do poznawania historii miasta pełnego tajemnic. Poszukiwaczom łódzkich sekretów z pewnością pomoże w tym skrócona historia Łodzi opracowana przez autora.

Jacek Reginia-Zacharski: „Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie”. Wydawnictwo RM.

piątek, 11 listopada 2016

Do zdrowia po trupach

Jak wyprostować garb? To łatwe, należy ułożyć na nim ciężkie głazy. Zgnieciony pacjent zejdzie co prawda z tego świata, ale po śmierci będzie prosty jak linijka…


Jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie "Primum non nocere" (Po pierwsze nie szkodzić) w gruncie rzeczy jest sierotą. Właściwie nie wiadomo, kto jest jej autorem. Tradycyjnie przypisuje się ją Hipokratesowi, ale mówi się też, że mógł ją wymyślić 20 wieków wcześniej egipski architekt i lekarz Imhotep. W każdym razie medycy, nawet jeśli ją znali, z reguły nie bardzo się nią przejmowali. Bezmyślność, przekonanie o własnej nieomylności i bezkarności oraz chęć eksperymentowania prowadziły do stosowania zadziwiających kuracji.
Niektóre ekscentryczne pomysły dawnych medyków budzą zdumienie. Ileż trzeba mieć fantazji i beztroski, by rany czaszki leczyć okładem ze świeżego mięsa, bóle głowy – wcieraniem w oczy gęsiego łoju, a ból zębów – wepchnięciem choremu martwej myszy do gardła.

Nigdy nie poznamy wszystkich skazanych na porażkę metod leczenia, jakie przez wieki stosowali mniej lub bardziej uczeni lekarze. Nigdy też nie będziemy w stanie poznać liczby cierpiących ludzi, którzy ufając znachorom i medykom, nieświadomie i wcale nie dobrowolnie, straciło resztę zdrowia lub oddało życie. Wiele takich przypadków znajdziemy w książce Nathana Belofsky „Jak dawniej leczono”. Trochę na przekór tytułowi autor skupia się na metodach, które prowadziły medycynę na manowce, choć w swoim czasie uznawane były za sprawdzone „naukowe” i popierane przez ówczesne autorytety. We wprowadzeniu stwierdza wprost:
Od starożytnej Grecji aż po wiek XIX medycyna wyrządzała ludziom więcej złego niż dobrego, bardziej szkodząc, aniżeli pomagając...
jak dawniej leczonoMoże w tej sytuacji książka Belofsky`ego powinna nosić tytuł: „Jak nie leczono, dręczono i posyłano pacjentów na tamten świat”? Uczciwie trzeba przyznać, że bez eksperymentów postęp w naukach medycznych byłby niemożliwy. Nawet uznawany za ojca nowoczesnej medycyny i etyki lekarskiej Hipokrates miał na sumieniu wiele wątpliwych kuracji. Szczególną jego uwagę zajmowało leczenie hemoroidów. Proponował wypalać je rozżarzonym żelazem, co często nie spotykało się ze zrozumieniem pacjentów. Dlatego zalecał:
Kiedy żegadło jest przykładane do chorego, jego głowę i ręce trzymać należy, aby nie mógł się poruszyć, choć krzyczeć powinien…
Miał także Hipokrates wątpliwy wkład w leczenie kobiecej histerii, spowodowanej, jego zdaniem, przez przemieszczającą się macicę. Zalecał wykurzanie jej przy pomocy spalania siarki i lepiku oraz poprzez nacieranie kobiecych pachwin smarowidłem o słodkiej woni… Krytykował natomiast lekarzy stosujących odkrytą w starożytnej Grecji osobliwą metodę leczenia skrzywienie kręgosłupa, opisanej w poniższej instrukcji:
Podnieś drabinę, ułóż na niej chorego, związując mu ręce i nogi. Potem wciągnij tę drabinę albo na wieżę wysoką, albo na szczytową ścianę domu i puść.
Wiele metod leczenia praktykowano przez wieki bez żadnego zastanowienia się nad ich skutkami. Do najpopularniejszych należało przypalanie rozgrzanym żelazem, puszczanie krwi oraz wykorzystywanie szczątków ludzkich. „Wielki” Paracelsus w 16 wieku przygotowywał cudowne mazidło według takiej recepty:
Weź po dwie uncje mchu porastającego czaszkę wystawioną na działanie pogody oraz ludzkiego tłuszczu, a także po pół uncji krwi ludzkiej ze zmumifikowanych zwłok. Zrób z tego maść i włóż do pojemnika.
Nie mniej ciekawa była receptura XVII-wiecznego chemika Johanna Schroedera:
Wziąć świeże nieskalane zwłoki rudowłosego człowieka w wieku około dwudziestu czterech lat, który został stracony i zmarł gwałtowną śmiercią, ciało poćwiartować i posypać je mirrą oraz odrobiną aloesu. Potem zamoczyć w mocnym trunku i niechaj kawałki te wyschną w zacienionym miejscu.
Ciała ludzkie jeszcze w 18 wieku były na wagę złota. Im świeższe, tym lepiej. Lekarze zachęcali na przykład chorych na epilepsję do spijania krwi straconych na szafotach. Nic dziwnego, że mnożyły się kradzieże zwłok. W uprzywilejowanej pozycji byli kaci, którzy mieli prawo pierwszeństwa do zabierania ciał po egzekucji. Jednym z najcenniejszych medykamentów sprzedawanych w aptekach i na straganach był tłuszcz biednego grzesznika...

Publiczne egzekucje i pokazowe sekcje zwłok przez wieki stanowiły nie lada atrakcję dla gawiedzi. To co dziś uważamy za bezczeszczenie zwłok było całkiem niedawno normą społeczną. Nieuzasadnione wyciąganie zmarłych z grobu, sprzedaż szczątków ludzkich, jako cudownych  środków zdrowie lub szczęście, wystawy zmumifikowanych zwłok to nie makabryczne zwyczaje przejęte od barbarzyńskich plemion. Nie pochodzą z niecywilizowanych zakątków naszego globu, ale są naszym europejskim dziedzictwem.

Wśród medycznych absurdów spotkamy także niezrozumiałe lekceważenie odkryć, które mogły natychmiast przynieść ulgę w cierpieniu chorych i poprawę skuteczności leczenia. Tak było z tzw. gazem rozweselającym. Odkryty w 1772 roku podtlenek azotu , który ma właściwości znieczulające, przez dwa wieki służył, jako używka dla znudzonej życiem szlachty. Chorzy nie mieli prawa z niego korzystać, bo cierpienie ich uszlachetniało.
Sterylizacja narzędzi chirurgicznych i mycie przez lekarzy rąk przed zabiegiem było przez lata wyśmiewane. Uważano to za fanaberie niegodne prawdziwych lekarzy. Prawdziwi lekarze nosili kitle poplamione krwią i roztaczali wokół siebie charakterystyczny fetor. Odkrycie niewidocznych zarazków przez Ludwika Pasteura prawdziwi medycy uznali za dziwaczne fantazje. Epokowy wynalazek penicyliny przez 10 lat był lekceważony przez odkrywcę, doktora Fleminga. Dopiero, gdy sprawą zajęli się dwaj inni naukowcy, okazało się, jak wiele to znaczy dla rozwoju medycyny.

Największą skuteczność medycy osiągali w uzyskiwaniu płatności za swoje usługi. Brali pieniądze z góry, stosując się do rady słynnego średniowiecznego chirurga Henri de Mondeville:
Obietnice ulatują z wiatrem... Kiedy chorego dręczą bóle, wówczas najgorliwszą ma chęć dawania. Gdy schorzenie ustępuje, chciwość wysuwa się na pierwszy plan…

Zapłata przed zabiegiem dawała pewność, że w razie braku efektu lub zejścia pacjenta, medyk nie zostanie z niczym. Co najwyżej z rozgniewaną rodziną, która zechce mu wymierzyć sprawiedliwość…
Umierająca w VI wieku żona króla Burgundczyków – Austragild, zobowiązała męża Guntrama do stracenia jej dwóch medyków. Sprawiedliwości stało się zadość. Więcej szczęścia i sprytu mieli lekarze, którzy doprowadzili do śmierci króla Anglii Karola II w 1685 roku. Żeby zatuszować swoją nieudolność i obronić się przed oskarżeniami napisali i wydali kilka tomów pamiętników, w których przekonywali, że król miał opiekę najlepszą z możliwych. Bezkarni pozostali również niechlujni lekarze usiłujący ratować postrzelonego w 1881 roku prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Garfielda. Szukając brudnymi rękami kuli w ciele prezydenta, doprowadzili do infekcji, która stała się bezpośrednią przyczyną zgonu. Lekarz odpowiedzialny za kurację przedłożył rachunek na 25 tysięcy dolarów, co obecnie stanowi równowartość pół miliona dolarów.
Często większe szanse na wyzdrowienia i przeżycie mieli ludzie ubodzy, których nie stać było na medyka. Zdaje się, że po trosze jest tak do dziś. Wystarczy wziąć pod uwagę tajemnicze okoliczności zgonów wielu gwiazd sceny i ekranu, które niemal nie rozstawały się ze swoimi lekarzami. Tylko śmierć mogła ich rozłączyć…

* * *

Nathan Belofsky: "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie". Tłumaczenie: Grzegorz Siwek
Wydawnictwo: RM

Podporą jest i brzaskiem, nie wrzaskiem

Czy większym patriotą jest ten, kto głośniej krzyczy, czy ten, kto pracuje dla dobra kraju i narodu? Poeta, którego wyrzucano z pruskich szkół, który pół roku spędził w więzieniu za manifestowanie polskości i opór przeciwko wynaradawianiu, jasno to sprecyzował... Jan Kasprowicz (12 grudnia 1860 - 1 sierpnia 1926)...

jan kasprowicz portret
Rzadko na moich wargach \ Niech dziś to warga ma wyzna \ Jawi się krwią przepojony \ Najdroższy wyraz: Ojczyzna.

Widziałem, jak się na rynkach \ Gromadzą kupczykowie \ Licytujący się wzajem \ Kto Ją najgłośniej wypowie.

Widziałem, jak między ludźmi \ Ten się urządza najtaniej \ Jak poklask zdobywa i rentę \ Kto krzyczy, iż żyje dla Niej.

Widziałem, jak do Jej kolan \ Wstręt dotąd serce me czuje \ Z pokłonem się cisną i radą \ Najpospolitsi szuje.

Widziałem rozliczne tłumy \ Z pustą, leniwą duszą \ Jak dźwiękiem orkiestry świątecznej \ Resztki sumienia głuszą.

Sztandary i proporczyki \ Przemowy i procesyje \ Oto jest treść Majestatu \ Który w niewielu żyje.

Więc się nie dziwcie - ktoś może \ Choć milczkiem słuszność mi przyzna \ Że na mych wargach tak rzadko \ Jawi się wyraz: Ojczyzna.

Lecz brat mój najbliższy i siostra \ W tak czarnych żałobach ninie \ Ci widzą, że chowam tę świętość \ W najgłębszej serca głębinie.

Ta siostra najbliższa i brat ten \ Wybrani spomiędzy rzeszy \ Ci znają drogi, którymi \ Moja Wybrana spieszy.

Krwawnikiem zarosłe ich brzegi \ Łopianem i podbiałami: \ Śpieszę z Nią razem, topole \ Ślą swe westchnienia za nami.

Przystajem na cichych mogiłach \ Słuchamy, azali z ich wnętrza \ Taki się głos nie odezwie \ Jakaś nadzieja najświętsza.

Zboża się złocą dojrzało \ A tam już widzimy żniwiarzy \ Ta dłoń swą na czoło mi kładzie \ I razem o sprzętach marzy.

A potem, podniósłszy głowę \ Do dalszej wstając podróży \ Woła: "Miej radość w duszy \ Bo tylko radość nie nuży.

Podporą ci będzie i brzaskiem \ Ta ziemia tak bujna, tak żyzna \ Nią ci Ja jestem na zawsze \ Twa ukochana Ojczyzna".

Jakiś złośliwy złoczyńca \ Pszeniczne podpala stogi \ U bram się wije niebieskich \ W rozpaczy człowiek ubogi.

Jakaś mordercza zaraza \ Z głodem zawiera przymierze \ Na przepełnionych cmentarzach \ Krzyże się wznoszą świeże.

Jakoweś głuche tętenty \ Wskroś przeszywają powietrze \ Kłębią się gęste chmurzyska \ Czyjaż to ręka je zetrze?

jacek malczewski ojczyznaJakaś olbrzymia rzeka \ Wezbrała krwią i rozlewa \ W krąg purpurowe swe nurty \ Zabiera domy i drzewa.

Jakoweś idą pomruki \ Drży niepoznana puszcza \ Dęby się groźne ozwały \ Cóż to za moc je poduszcza?

A nad tą dolą - niedolą \ Poranna nieci się zorza \ Na pieśń mą, Ojczyzny pełną \ Spływa promienność jej Boża.

W mej pieśni, bogatej czy biednej \ Przyzna mi ktoś lub nie przyzna \ Żyje, tak rzadka na wargach \ Moja najdroższa Ojczyzna.



Jak Polak z Rumunem

Ówczesna Polska sprawiała często wrażenie, że zależy jej na zantagonizowaniu wszystkich potencjalnych sojuszników. Nawet nie z cynicznym rozmysłem, ale niejako przy okazji polskiej pychy i buty, tak łatwo podnoszącej swój łeb...
14 października 1934 na stadionie we Lwowie w meczu piłki nożnej Polska zremisowała Rumunia 3:3 (1:1). Mecz był towarzyski, a wynik polubowny tak, jak stosunki pomiędzy tymi dwoma krajami. Już w 1921 roku podpisały one umowę o przymierzu, w której zobowiązywały się wspomagać wzajemnie na wypadek, gdyby jedna ze stron została zaatakowana na swych granicach wschodnich. Głównym wrogiem dla obydwu państw był ZSRR, stąd traktat i towarzyszącą mu tajną konwencje wojskową przedłużano co pięć lat aż do marca 1936 roku. Intensywnie rozwijała się współpraca wojskowa. Uzgadniano plany rozwoju obu armii oraz zasady współdziałania operacyjnego. Organizowano dwustronne konferencje sztabów, prowadzono wzajemną wymianę oficerów-stażystów. Korzyści z tej współpracy czerpał również polski przemysł zbrojeniowy, który dostarczał sprzęt do modernizowania rumuńskiej armii. Na przykład w 1932 roku Rumuni zamówili kilkadziesiąt samolotów typu P-11 z Polskich Zakładów Lotniczych. Dwa lata później podpisano umowę na dostarczenie 100 tysięcy masek przeciwgazowych. Jednak stosunki między tymi dwoma krajami i narodami były wzorcowe tylko na pozór…
mecz polska-rumunia 1934

Latem 1934 roku przyszły dyplomata Jan Kozielewski (znany później jako kurier Karski) odbywał praktyki w Bukareszcie. Jego wspomnienia z dwumiesięcznego pobytu w polskiej ambasadzie w Rumunii zostały opublikowane w książce Waldemara Piaseckiego „Jan Karski. Jedno życie”. Poniżej prezentujemy fragment dotyczący doświadczeń rumuńskich dziennikarzy podczas tygodniowej wizyty w Polsce. Brzmią zadziwiająco współcześnie...

* * *

Arno umówił go kiedyś z dwoma dziennikarzami, ludźmi przed trzydziestką, którzy mieli okazję spędzić w Polsce tydzień. Byli przed wyjazdem zdeklarowanymi polonofilami. Po wizycie nieco im przeszło. Wspominał dlaczego:
Opowiadali mi, że byli na ogół postrzegani jako przybysze z jakiegoś egzotycznego, mniej cywilizowanego czy nawet dzikiego miejsca. Zupełnie na serio pytano ich, jakim językiem posługują się Rumuni, czy w miastach jest elektryczność, tramwaje i samochody. Nie wierzyli, że Rumunia ma lotnictwo. Nie były to jednak pytania złośliwe, ale raczej wynikające z ignorancji. Napotkani Polacy nie wiedzieli, jak się nazywają najważniejsze miasta rumuńskie. Stolica Bukareszt myliła im się często z... Budapesztem. Wśród przebłysków szczątkowej wiedzy przebijała się świadomość, że Rumunia jest monarchią, z królem i królową. Jednak mało kto był już w stanie podać ich imiona.
ławeczka karski łódź

Równocześnie napotkani rodacy byli skłonni do edukowania rumuńskich dziennikarzy na temat Polski, jej potęgi i misji cywilizacyjnej. Także tradycyjnych wartości, w tym polskiego patriotyzmu, religijności i gościnności oraz innych talentów. Przekonywali, że Polacy są wyjątkowi, bo przez sto dwadzieścia trzy lata pod zaborami zachowali język ojczysty. Nie chcieli wierzyć, że wielu ludom na Bałkanach to samo udało się przez ponad czterysta lat niewoli tureckiej. Twierdzili, że są bardzo muzykalni, choć na dziesięciu Polaków trudno znaleźć jednego grającego na jakimś instrumencie, podczas gdy na dziesięciu Rumunów ciężko znaleźć jednego, który by na czymś nie grał.

Goście dzięki polskim kolegom dziennikarzom starali się także zorientować, co w prasie piszczy na temat Rumunii. Obraz był smutny. Portretowano ten kraj jako kuriozalny przez rozmaite sensacje, daleki od cywilizacji przez relacje z zabitych deskami regionów. Skupiano się chętnie, z nutą pewnej zazdrości, na dworze królewskim. Czasami na wydarzeniach sportowych, w których Polska napotykała jako rywala Rumunię. 

Ci młodzi inteligentni ludzie i profesjonalni dziennikarze wrócili z Polski rozczarowani. Nie tyle może ignorancją Polaków na temat Rumunii, ile silnym przeświadczeniem, że zasługuje ona na swego rodzaju polskie lekceważenie.
Praktykant Kozielewski był rozmową poruszony. Nie tylko tym, co słyszał. Także tym, że obaj rozmówcy mówili biegłym francuskim, na poziomie, o jakim on mógł chwilowo marzyć. Byli inteligentni, oczytani. Bardzo dobrze ubrani.
Bał się przyznać przed samym sobą, że w gruncie rzeczy mają rację. Polska, pewna siebie i niezachwianie przekonana o swej dziejowej roli, na innych patrzy z góry. Przypominał sobie, że kiedy szykował się do przyjazdu na praktykę w Czerniowcach, szukał po encyklopediach hasła „Rumun”. Nie znalazł. Nie występowało jako niezasługujące na uwagę. Mógłby je znaleźć dopiero w 1938 roku w encyklopedii Ultima Thule, gdzie „Rumun” się wreszcie pojawił z następującą charakterystyką: „jest pracowity, trzeźwy, bardzo muzykalny (piękna muzyka i tańce), lecz do tej pory ciemny i zabobonny", uzupełnianą o informację: „zwłaszcza w górach zachowały się liczne wierzenia i obrządki przedchrześcijańskie". Kiedy wiele lat później wspominaliśmy z Janem Karskim tamte czasy, konkludował:

Ówczesna Polska sprawiała często wrażenie, że zależy jej na zantagonizowaniu wszystkich potencjalnych sojuszników. Nawet nie z cynicznym rozmysłem, ale niejako przy okazji polskiej pychy i buty, tak łatwo podnoszącej swój łeb... Niestety, podejrzenia o coś takiego chętnie i szybko wtedy odrzucałem…

* * *

Tekst pochodzi z biografii Jana Karskiego „Jedno życie. Tom 1: Madagaskar” autorstwa Waldemara Piaseckiego.

piątek, 4 listopada 2016

Cztery małe cardyneczki

Nie ma wątpliwości, że dziewczyna nie dożyje trzydziestych urodzin...
Tak wróżył w 1896 roku duński książę Karol, późniejszy król Norwegii Haakon VII. Skąd książę czerpał natchnienie, stawiając tak pesymistyczny horoskop zaledwie rocznej Oldze, najstarszej córce cara Mikołaja II? Tego nie wiemy, ale mroczne proroctwo księcia duńskiego spełniło się z nawiązką. Tragiczny los dopadł całą carską rodzinę.

dzieci romanowów

O życiu i śmierci ostatniego cara Rosji i jego rodziny napisano całe tomy opowieści. Cztery księżniczki zawsze były w nich postaciami drugoplanowymi. Helen Rappaport w książce "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów", postanowiła uczynić je głównymi bohaterkami swojej opowieści. Autorka dotarła do nowych dokumentów: listów, osobistych notatek i wpisów w dziennikach, wykorzystała relacje prasowe z całego świata. Efekt tej pracy jest niezwykły. Krótkie życie carskich córek okazuje się równie skomplikowane i burzliwe, jak czasy schyłku rosyjskiego imperium. Książka jest przez autorkę dedykowana "pamięci Olgi, Marii, Tatiany i Anastazji Romanowych, czterech wyjątkowych młodych kobiet".

Córki Mikołaja II przychodziły na świat z zadziwiającą regularnością. Olga w 1895 roku, Tatiana - 1897, Maria - 1899, Anastazja -1901. Można przypuszczać, że było to wynikiem dwóch faktów. Pierwszy miał miejsce sto lat wcześniej. W roku 1797 car Paweł I zmienił zasady dziedziczenia tronu. Wskutek nienawiści do własnej matki - Katarzyny Wielkiej, żeby nie dopuścić więcej do przejęcia władzy przez kobietę, ustanowił prawo sukcesji tylko w linii męskiej. Związek Mikołaja II i Aleksandry, księżniczki heskiej, wnuczki królowej brytyjskiej Wiktorii, był nielicznym przypadkiem w dziejach europejskich monarchii, małżeństwa z miłości. Kolejne córki małżonkowie witali z radością, ale i z coraz większym niepokojem. Nie mogli przecież  ignorować obowiązku wobec kraju i dynastii. Amerykańska prasa pisała:
Dziewczynki są cztery. To mądre, inteligentne dzieci, lecz nikt w Rosji, z wyjątkiem ich rodziców, ich nie chce.
córki romanowów
Naród oczekiwał następcy tronu. Wśród ludu upowszechniało się przekonanie, że imperatorowa nie cieszy się przychylnością Niebios, bo inaczej powiłaby syna. Przypuszczano że Bóg gniewał się na Aleksandrę za zlekceważenie przed ślubem zwyczaju modlitwy przed ikoną matki Boskiej w soborze kazańskim. Po urodzeniu czwartej dziewczynki pojawiły się opinie, że Mikołaj powinien się rozwieść i poszukać innej żony, takiej która da mu syna. Oczywiście car-imperator mógł jedną decyzją zmienić prawo sukcesyjne, ale dla ostatniego władcy z Romanowów tradycja była najważniejsza. Brak zmian dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Bardzo złudne, jak się okazało.

Świat z ogromnym zainteresowaniem obserwował perypetie carskiej rodziny. Pogłębiająca się melancholia Aleksandry budziła powszechne współczucie. Tak, jak los czterech dziewczynek, które, żeby nie odczuwały boleśnie swojej niepełnej wartości dla państwa, izolowano od otoczenia. W amerykańskiej prasie po narodzinach Anastazji ukazał się charakterystyczny żarcik:
Car ma już cztery córeczki, biedne małe cardyneczki...
Przez lata przedstawiano cztery siostry, jak jedną postać o wspólnym charakterze. Posłuszną rodzicom, noszącą się raczej skromnie, choć niebywale bogatą. Cudowny ptak w złotej klatce, odizolowany od normalnego świata. Po prostu "OTMA", jak same księżniczki czasem się przedstawiały. Helen Rappaport obala ten wizerunek:
Stworzony na użytek publiczny mdły obraz czterech słodkich dziewczynek w białych, haftowanych, batystowych sukienkach i z niebieskimi kokardami we włosach nie dawał żadnego pojęcia o czterech bardzo różnych osobowościach rozwijających się w murach Pałacu Aleksandrowskiego. Już w 1906 roku takie spłycone postrzeganie sióstr Romanowych utrwalało się w masowej wyobraźni za sprawą szeroko rozpowszechnianych oficjalnych fotografii. Powierzchowny i ckliwy obraz sióstr kreowano aż do wybuchu wojny.
córki romanowów
Poważny wpływ na życie księżniczek miał fakt, iż para carska coraz bardziej popadała w mistycyzm i dewocję. Najpierw pojawił się francuski mistyk i szarlatan Nizier A. Philippe. Skutkiem jego porad i modlitw była ciąża urojona carycy już w pięć miesięcy po urodzeniu Anastazji. Następnych efektów nie było. Mnożyły się za to podejrzenia, że Francuz swoimi hipnotycznymi eksperymentami wpływa na decyzje państwowe podejmowane przez cara. W końcu 1902 roku zmuszono cudotwórcę do wyjazdu. Potem para carska korzystała z usług słynnego mnicha Grzegorza Rasputina. Miał on bardzo pozytywny wpływ na chorego następcę tronu. Dziewczynki nazywały go swoim "przyjacielem" i pisywały do niego bardzo osobiste listy. Otoczenie cara uważało, że Rasputin wpływa również na sprawy państwowe i prowadzi do upadku monarchii.

Upragnionego syna przyniósł dopiero piąty poród Aleksandry. 30 lipca 1904 roku przyszedł na świat carewicz, któremu nadano imię Aleksego. Entuzjazm z powodu z tych narodzin wielokroć przerósł radość z kolejnych carskich córek. Do narodu wróciła nadzieja, że los Rosji odmieni się na lepsze. Sam car uznał to za zapowiedź pomyślnego zakończenia wojny z Japonią. Dla podniesienia morale armii wszystkich żołnierzy walczących w Mandżurii ogłosił ojcami chrzestnymi carewicza. Jak złudne były to oczekiwania, okazało się już wkrótce. Jeszcze w trakcie porodu lekarze mieli problem z zatamowaniem u Aleksego krwotoku po przecięciu pępowiny. Kiedy w szóstym tygodniu życia następca tronu dostał kolejnego groźnego krwotoku, stało się jasne, że odziedziczył po matce nieuleczalną chorobę: hemofilię. W Rosji nazywano ją chorobą heską lub klątwą Coburgów. Wojna na Dalekim Wschodzie po serii porażek zakończyła się upokarzającym pokojem w Portsmouth.

Po ujawnieniu się choroby Aleksego cztery siostry jeszcze mocniej związały się z rodziną. Ich świat znów się skurczył, choć ciekawe nowości i innego życia, rwały się do ludzi i rozpaczliwie szukały kontaktu z rówieśnikami. Wszystkie musiały zajmować się nieustannym chronieniem carewicza przed upadkami i skaleczeniami, które groziły mu krwotokami i śmiercią. Pomagały w ten sposób ciągle chorej i osłabionej matce. Najbardziej pożądane w Europie panny na wydaniu wychowywały się w otoczeniu służby i oficerów ochrony. Pokazywały się publicznie głównie podczas uroczystości państwowych, pełniąc funkcje reprezentacyjne w zastępstwie matki. Nie miały jednak bliższych kontaktów z rówieśnikami z wyższych sfer, bo ojciec, choć był z nich bardzo dumny, rzadko zabierał je na bale i przestawienia teatralne. Brakowało im obycia i znajomości etykiety dworskiej, mimo iż każdą szykowano do zamążpójcia za głowy koronowane...

carska rodzina

Uważane powszechnie za słodkie dziewczątka "na pokaz" księżniczki otrzymały staranne wykształcenie. Uczyły się indywidualnie w pałacu. Najpierw pod okiem matki, potem dojeżdżających nauczycieli. Wszystkie mówiły płynnie po angielsku, znały francuski i niemiecki. Mówiło się, że Olga lepiej czytała po angielsku niż po rosyjsku. Poza miała talenty muzyczne, pięknie grała na pianinie. Tatiana była doskonałą organizatorką. Posiadała zdolności krawieckie, jak matka. Z kolei, Maria była utalentowana plastycznie. Tylko z Anastazją był kłopot. Rozkojarzona, nieuważna, nie potrafiła chwili usiedzieć bez ruchu. Była koszmarem dla nauczycieli.

Olgę i Tatianę nazywano najmłodszymi paniami pułkownikami, bowiem car przyznał im honorowe dowództwa dwóch pułków jazdy. Żeby nie skompromitować się podczas przeglądu wojska, musiały nauczyć się jazdy konnej. Ojciec przygotowywał je do pełnienia państwowych funkcji. Olgę widział jako regentkę, w razie swojej przedwczesnej śmierci lub niedyspozycji przed osiągnięciem pełnoletności przez Aleksego.

mikołaj 2 i córki

Jednak plan podstawowy dla księżniczek był inny. Na początku XX wieku carskie córki były najbardziej pożądanymi pannami z europejskich rodzin królewskich. Plotki głosiły, że carówny mają zostać królowymi na Bałkanach, gdyż carowi zależało na utrwaleniu sojuszy z państwami tego regionu. Najstarsza, Olga jednak stanowczo protestowała przeciwko takim projektom i deklarowała:
Nigdy nie opuszczę Rosji. Jestem Rosjanką i chcę zostać Rosjanką!
Dziewczynki wychowywano w posłuszeństwie dla rodziców, po chrześcijańsku, ale bardziej w duchu protestanckim niż prawosławnym. Było w tym wychowaniu sporo dewocji, prymitywnego patriotyzmu czy nawet nacjonalizmu. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej księżniczki chłonęły, jak gąbka rasistowskie poglądy otoczenia. Pięcioletnia Maria oburzała się na Japończyków:
Wstrętni mali ludzie przyszli i zniszczyli nasze biedne statki, potopili marynarzy...
Wtórowała jej starsza siostra, Olga:
Mam nadzieję, że rosyjscy żołnierze wybiją wszystkich Japończyków...
Dopiero wyjaśnienia angielskiej guwernantki pomogły zrozumieć Oldze, że Japończycy to tacy sami ludzie, jak Rosjanie.

Po wybuchu wojny projekty matrymonialne dla carskich córek upadły. Caryca z Olgą i Tatianą ukończyły kurs pielęgniarski i zostały siostrami miłosierdzia. Każda otrzymała imię "siostry Romanowej" o numerze 1, 2 lub 3.  Dla przeciętnych Rosjan to poświęcenie carycy i jej córek oznaczało jednek upadek autorytetu monarchii. W pewien sposób przyczyniło się do przewrotu bolszewickiego. Po dwóch latach pracy przy opatrywaniu ran i asystowaniu przy operacjach przyszła rewolucja lutowa i abdykacja Mikołaja. Potem areszt domowy w Carskim Siole i deportacja do Tobolska. Wreszcie, po rewolucji październikowej, uwięzienie w Jekaterynburgu. Tam kończy się opowieść o życiu czterech rosyjskich księżniczek. Nad ranem 17 lipca 1918 roku cała carska rodzina została rozstrzelana przez bolszewików w piwnicy domu kupca Ipatiewa w Jekaterynburgu. Zastosowano wcale nierewolucyjną metodę, znaną od wieków: jeśli chcesz zająć miejsce króla, zabij go z całą rodziną. Żeby nie pozostał przy życiu żaden następca tronu...

* * *

Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów"

Helen Rappaport jest ekspertem w dziedzinie historii Rosji oraz historii epoki wiktoriańskiej. Ma w dorobku udział w opracowaniu kompendiów historycznych i biograficznych dla wydawców takich jak Cassell, Reader’s Digest oraz Oxford University Press, a także pracę jako niezależna redaktorka dla Blackwell w Oksfordzie. W 2010 roku wzięła udział w produkcjach dokumentalnych Mystery Files na temat morderstwa Romanowów i Rasputina dla kanału National Geographic. Jest konsultantką historyczną w filmie dokumentalnym o siostrach z dynastii Romanowów Russia’s Lost Princesses, który został wyemitowany przez BBC2 latem 2014 roku.

Helen Rappaport "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów"

ISBN: 978-83-240-2754-5

Liczba stron: 542

Format: 148mm x 221mm

Okładka: Twarda

czwartek, 27 października 2016

Pantera z Chrostkowa

Niemiecki czołg w styczniu 1945 roku został trafiony pociskiem artyleryjskim i unieruchomiony. Potem w odwecie za dużą skuteczność w walce został wysadzony przez żołnierzy radzieckich. Siła eksplozji była tak silna, że po latach części czołgu odnajdywano na obszarze kilometra. Żeby je pozbierać rozebrano nawet nasyp pod asfaltową drogą. Autorem poniższej relacji jest Łukasz Włodarczyk, prowadzący na Facebooku stronę "Wyprawy śladami II Wojny światowej".

PzKpfw V "Panther" 141 - część I

Zapraszam do przeczytania tekstu o wielkim wydarzeniu, odkryciu części wraku unikatowej "Pantery" 141. Jej odkrywcy opowiedzieli mi o kulisach, które nigdzie nie były publikowane. Obserwujcie "Wyprawy śladami II Wojny Światowej", niebawem II część galerii z innymi elementami czołgu.

"Pantera" w puzzlach. Setki części unikatowego czołgu "Pantera" odkryto w polskim Chrostkowie [powiat Lipno]. Pasjonująca historia zaczęła się kilkanaście kilometrów dalej, gdzie odnaleziono pierwszy element układanki - kawałek gąsienicy pochodzący z innego czołgu. Potem właściciel ogniwa wskazał poszukiwaczom miejsce zakopania jednego z symboli niemieckiej broni pancernej.

"Pantera" z Chrostkowa, miejscowości w województwie kujawsko-pomorskim, została porzucona przez załogę około 23 stycznia 1945 roku, kiedy tereny wyzwoliła 70 Armia 2 Frontu Białoruskiego. Według relacji mieszkańców „Panterę” unieruchomiło trafienie pociskiem artyleryjskim, potem czołg został wysadzony przez rosyjskich żołnierzy.


– Konstanty Kiżyński, mieszkaniec wsi, który pamięta tamte czasy, opowiadał nam, że przez długi czas w rowie leżała lufa czołgu, na której namalowanych było dużo charakterystycznych obręczy - relacjonuje Tomasz Stefański, jeden z odkrywców wraku, Prezes Stowarzyszenia Historyczno-Eksploracyjnego Przedmoście – Tak oznaczano zniszczone pojazdy wroga. Być może była to taka mała zemsta Rosjan. Mieszkaniec wspominał też, że pojazd był pokryty jakby szpachlą. To musiał być "zimmerit", czyli zabezpieczenie przed minami magnetycznymi.

Siła eksplozji czołgu była ogromna, bo części odnajdywano na obszarze kilometra. Radary wykryły ich największe skupisko w nasypie pod asfaltową drogą. Pozwolenie na zerwanie asfaltu wydano od ręki. Krzysztof Baranowski, starosta lipnowski, zapewne stwierdził, że wartość promocyjna potencjalnego wraku jest ważniejsza od biurokracji. W nasypie ukazały się wielkie płaty podłogi pojazdu.

– Do jego wzmocnienia w latach 70-tych użyto wanny "Pantery" – opowiada prezes Stefański. Na zewnątrz wystawały koła, które jeden z mieszkańców zdemontował i sprzedał.


Niestety, zezłomowano dużo więcej elementów. Poszukiwacze znajdywali też części na powierzchni, a perełką jest wieżyczka obserwacyjna dowódcy z numerem taktycznym "141". Umieszczanie numerów w tym miejscu było rzadko spotykane. Inny fragment wieży służył jednemu z mieszkańców jako kowadło. Negocjacje z nim były konkretne. 39-kilowe kowadło w zamian za 100 kilogramów historii. To był dla odkrywców świetny interes. Natrafili też na dziesięć dobrze zachowanych pocisków do armaty Pantery - 7,5 cm KwK 42 L/70, które zabezpieczyli saperzy.

Czołg najprawdopodobniej pochodzi z 25 Dywizji Pancernej Wehrmachtu, która walczyła w tamtym rejonie. Członkowie Stowarzyszenia dotarli też do raportu I Batalionu 562 Pułku z 96 Korpusu 70 Armii opisującego jego walki w rejonie Chrostkowa.

–Niejaki kapitan Ivan Malko relacjonuje, że oddział natrafił na opuszczoną "Panterę". To musiał być numer"141" – dodaje Piotr Orfin, inny członek grupy odkrywców - Zwróciliśmy się też do Deutsches Panzermuseum Munster w celu ustalenia wojennego szlaku czołgu i tożsamości jego załogi.

Poszukiwania kolejnych puzzli trwają. 


– Chcemy stworzyć szkielet czołgu, do którego wpasujemy posiadane części – wyjaśnia Tomasz Stefański. To nie koniec planów członków stowarzyszenia, którzy czekają na zezwolenia otwarcia prywatnego muzeum.

– Na sześciu arach ziemi powstanie większa ekspozycja, bo przez pięć lat działalności znaleźliśmy sporo wojskowego sprzętu. To nie koniec naszych poszukiwań, mamy namiary na kolejne obiekty – kończy zagadkowo Tomasz Stefański.

Koszty renowacji czołgu są ogromne, dlatego Stowarzyszenie poszukuje źródeł finansowania i prosi o wsparcie (e-mail: przedmosciegd@gmail.com, fanpage: Stowarzyszenie Historyczno - Eksploracyjne Przedmoście).
Zdjęcia: Tomasz Stefański, Stowarzyszenie Historyczno - Eksploracyjne Przedmoście

Autor: Łukasz Włodarczyk - Fanpage: "Wyprawy śladami II Wojny światowej".

Więcej zdjęć: tutaj

czwartek, 13 października 2016

Dyplomacja na widelcu

Kto by pomyślał, że z powodu widelca stosunki pomiędzy dwoma dużymi krajami europejskimi znajdą się na ostrzu noża.

Wbrew publicznie wyrażonej opinii pewnego wiceministra, widelec do Francji nie trafił z Polski. A przynajmniej nie ma na to żadnych dowodów. W Europie widelce pojawiły się już w XI wieku. Prawdopodobnie przywiozła je do Wenecji w roku 1004 bizantyjska księżniczka Maria Argyropoulina, która przybyła, by poślubić Giovanniego - syna doży Pietro II Orseolo. Ze złotych widelców skorzystano oczywiście podczas uczty weselnej. Wzbudziło to nie tylko sensację, ale i zdecydowane protesty weneckich duchownych. Jeden z nich miał powiedzieć:
paolo veronese wesele w kanieBóg w swej mądrości stworzył człowieka z naturalnymi widelcami - palcami. Jest obrazą dla Niego, aby podczas jedzenia zastępować je metalowymi.
Dwa lata później księżniczka zmarła na dżumę, co dla religijnych fundamentalistów było dowodem kary boskiej za używanie złotych widelców. Kilkadziesiąt lat później święty asceta Piotr Damiani napisał:
Próżność tej kobiety była nienawistna Wszechmogącemu Bogu. Bez wątpienia postanowił się zemścić. Uniósł się nad nią miecz Jego boskiej sprawiedliwości, tak że całe jej ciało gniło, a wszystkie kończyny zaczęły więdnąć.
Księżniczka Maria od widelców dzięki swojej próżności trafiła nawet do Kany Galilejskiej na wesele słynne z przemiany wody w wino. Trudno orzec czy renesansowy malarz, Paolo Veronese podzielał negatywne zdanie Kościoła o widelcach, czy zażartował sobie z benedyktynów weneckich, którzy zamówili u niego obraz dla swego refektarza.

Przez wieki widelec był pogardzanym gadżetem, nazywanym nawet narzędziem szatana. Do Francji został sprowadzony z Włoch przez Katarzynę Medycejską. Wypromował go jednak dopiero jej syn Henryk Walezy. Chwilowy król Polski, znany bardziej w Europie, jako król Francji Henryk III. Używanie widelca spodobało mu się podczas ucieczki z Polski, kiedy zahaczył o Włochy. Do powszechnego użytku przyrząd ten wszedł dopiero w XIX wieku, kiedy zaczęto masową produkcję sztućców.

Kiedy dziś niedouczony polityk próbuje promować polskie widelce, musi uważać nie tylko na konsekwencje dyplomatyczne, ale także by nie narazić się na zarzut o herezję. W końcu jest wiernym synem Kościoła, który twierdzi, że Bóg po to dał człowiekowi pięć palców, by nimi operował... Nie jakimiś sztucznymi...
karol IV uczta bez widelców

czwartek, 6 października 2016

Władza nad wszystkim

Katolicki głos w sprawie ultrakatolicyzmu: „Kościół, który dzieli szkodzi sam sobie”. Poniższy tekst został opublikowany w miesięczniku literacko-naukowym „Biblioteka Warszawska” w lipcu 1907 roku...
* * *
W ubiegłym miesiącu obradował w Warszawie pierwszy zjazd polskich pisarzy katolickich. Owoców pozytywnych zjazd ten nie przyniósł, chociaż w jego czterech sekcjach: prasy katolickiej, prasy ludowej, szkolnictwa i propagandy katolickiej odczytano kilkadziesiąt referatów. Niemniej jednak należy zjazd ten uważać za bardzo pożyteczny, ze względu na to, że wyjaśnił wzajemny stosunek do siebie dwóch prądów, ścierających się w łonie duchowieństwa. Przeprowadził linię demarkacyjną pomiędzy klerykalizmem a lojalnym stosunkiem wiernych do kościoła rzymskokatolickiego.


W kraju naszym, na wskroś katolickim, który przez cały ciąg dziejów swoich składał niejednokrotne dowody żywego i głębokiego przywiązania do wiary świętej, gdzie hasło „Bóg i ojczyzna” zawsze rozbrzmiewało najszerzej i najgłośniej, stosunek pomiędzy kościołem a społeczeństwem ułożył się jak najpomyślniej. Zawdzięczać to należy duchowieństwu polskiemu, które oprócz nielicznych wyjątków, zawsze umiało stać na stanowisku odpowiednim i, służąc kościołowi, służyło jednocześnie ojczyźnie.

Księża nasi przez cały ciąg dziejów Polski porozbiorowej stali zarówno na straży wiary, jak i na straży skarbów narodowych, przestrzegając miłości ojczyzny na każdym swoim kroku. Od czasów konfederacji barskiej, przez wszystkie powstania nasze, aż do ostatniej chwili, obok najpierwszych bohaterów narodowych świecą imiona duchownych. Całe szeregi księży polskich szły szlakiem męczeńskim na Sybir, ginęły w kazamatach, wiodły żywot tułaczy „na kresach lasów.“ Duchowieństwo młodszego pokolenia pozostało wierne dawnym tradycjom i umiało godzić obowiązki swoje względem Rzymu z obowiązkami względem Polski.

Ostatnie dopiero lata wprowadziły ferment do tej dziedziny pojęć. W pewnych sferach naszego duchowieństwa wytworzył się prąd ultraklerykalny, zmierzający do podporządkowania wszystkiego interesom kościoła i w braku tego podporządkowania upatrujący zerwanie z kościołem. Prąd ten uwydatnił się w tzw. grupie częstochowskiej, która zajęła znane stanowisko nieprzyjazne i nieprzejednane wobec Macierzy Polskiej*, czyniąc jej zarzut libertynizmu. Został on wprawdzie odparty, dzięki rozumnemu wejrzeniu w tę sprawę J.E. Arcybiskupa Popiela, ale rozpalone zarzewie nie zgasło. Tliło się ono i tli ciągle jeszcze, a korzystając z pomyślnego dla siebie wiatru, wybuchło znów z całą siłą na zjeździe pisarzy katolickich. Stało się to przy omawianiu niektórych referatów w sekcji szkolnej. Wywiązała się polemika tak ostra, że obradujący rozdzielili się wyraźnie na dwa obozy, o których pojednaniu i porozumieniu mowy być nie mogło. Przedstawiciele prądu klerykalnego zajęli więcej niż nieprzychylne stanowisko wobec świeckiej szkoły polskiej. Stanowisko zgodne ze znanym okólnikiem biskupa Zdzitowieckiego, a sprzeczne z duchem i treścią orędzia arcypasterskiego. Byłby zjazd zakończył się rozdźwiękiem, gdyby nie przemówienie gościa lwowskiego, arcybiskupa ormiańskiego, ks. Theodorowicza. Było ono oliwą, wylaną na wzburzone fale namiętnej dyskusji. Oświetliło sprawę gruntownie i postawiło ją na właściwym gruncie, kreśląc program zasadniczy tzw. pracy katolickiej, podejmowanej przez kościół i przez katolików.

Najważniejszym momentem tej mowy, która wywarła wielkie wrażenie na wszystkich, było śmiało postawione żądanie pogłębienia doktryny katolickiej i przyoblekania starych prawd wiary w nową formę, przystosowaną do cywilizacji współczesnej. Mówca wystąpił kategorycznie przeciw odrzucaniu wszelkich dorobków cywilizacyjnych zarówno w sztuce, jak i w literaturze, dlatego tylko, że cechuje je brak wiary, lecz zalecił wyzyskiwanie ich umiejętne dla nauki Chrystusa. J.E. ks. arcybiskup nawoływał, aby pod płaszczem katolicyzmu nie siać niezgody. Żeby poświęcać się pracy nad ludem, jako pracy dźwigającej ojczyznę i naród, a w tej pracy unikać wszelkich uprzedzeń, chęci panowania nad innymi dlatego tylko, że się jest katolikiem. Przeciwnie, zawsze i wszędzie starać się o to, ażeby być obywatelem kraju, równym innym obywatelom.

- Zadaniem kościoła – mówił - jest jednoczyć wszystkich na rożnych polach pracy, zespalać ich i łączyć, gdyż tylko w ten sposób kościół zdoła sobie zapewnić najliczniejsze szeregi wiernych. Kościół, który dzieli - szkodzi sam sobie.

- Wiary swej nie należy się wstydzić, owszem, należy ją dokumentować, ale zgoła zbyteczną rzeczą jest wystawianie godeł katolickich tam, gdzie to nie jest konieczne. Fałszywym i błędnym jest głoszenie hasła bojowego: „kto nie z nami ten przeciw nam.“ Hasło to powinno brzmieć raczej odwrotnie: „kto nie przeciw nam, ten z nami.“

- Nie panować tu chcę - kończył ks. arcybiskup - dlatego, iż jestem synem tej ojczyzny. Ale sługą jej być pragnę i w pracy dla narodu widzę najszczytniejsze zadanie.

Sądzimy, iż te słowa nie pozostaną bez szerszego i dalszego wpływu na właściwe ukształtowanie się stosunku kościoła do wszelkich prac społecznych, podejmowanych nie na szkodę religii, tylko niezależnie od duchowieństwa. Temu ostatniemu powierzone jest sternictwo moralne i czuwanie nad rozwojem etycznym ludu polskiego, który jest i długo jeszcze będzie wiernym i oddanym synem kościoła. Rozumne jednak duchowieństwo na tej roli powinno poprzestać, nie domagając się pełnej i nieograniczonej władzy nad wszystkim, co tego ludu dotyczy.

Korzystając z uświęconego długoletnią tradycją stosunku swojego do włościanina, ksiądz ma dzisiaj rzadką sposobność bliskiego z nim współżycia, poznania na wylot jego duszy, dokładnego zaznajomienia się z jego potrzebami i, jako taki, będzie niezbędny w każdej pracy społecznej. Żadna akcja, mająca na celu istotne dobro ludu naszego, nie obędzie się bez pomocy duchowieństwa, i do każdej takiej akcji duchowieństwo może i powinno przykładać swoją rękę, współdziałając wielkiemu dziełu odrodzenia ojczyzny przez lud.

Nie wypływa jednak z tego bynajmniej, aby zadaniem tego duchowieństwa było odgrywanie roli decydującej we wszystkim, panowanie nad wszystkim i chwytanie władzy w swe ręce tam nawet, gdzie żadnej nie może ulegać wątpliwości to, iż władza ta do całego należy narodu.

* * *
Nie sposób zgodzić się z główną tezą wywodu, iż kościół katolicki miał tylko pozytywny wkład w dzieje narodu polskiego, a kapłani zawsze byli wzorami patriotyzmu. Bez trudu można wskazać przedstawicieli kleru, którzy Polsce szkodzili. A polityka kościoła rzymskokatolickiego od zawsze kieruje się swoim interesem, a nie potrzebami schrystianizowanych narodów. Watykan nie waha się działać wbrew swoim „poddanym”, jeśli może na tym skorzystać.

Warto jednak zauważyć, że autor stawia wiele trafnych diagnoz, aktualnych do dziś. A nawet szczególnie dziś, gdy polski kościół próbuje wrócić do pozycji jaką miał w XIX wieku i w początkach XX. Poprzez swoich zwolenników w kolejnych rządach III RP uzyskuje liczne przywileje i korzyści. Swoją wizję świata konsekwentnie usiłuje narzucić wszystkim Polakom, a odgraża się również Europie. Wraca do poglądów błogosławionego Piusa IX, który w słynnym Sylabusie jako największe zagrożenia dla cywilizacji ludzkiej wskazywał wolność sumienia i wyznania, wolność słowa oraz wyższość prawa świeckiego nad kościelnym.

„Sługą ojczyzny być pragnę i w pracy dla narodu widzę najszczytniejsze zadanie” – któremu ze współczesnych hierarchów przeszłyby przez gardło takie słowa? A nawet gdyby przeszły, czy by je realizował? Jego energia jest nastawiona na zakazywanie handlu w niedzielę, rozwodów i aborcji. Na wieszanie krzyży na rogu każdej ulicy i wprowadzenie religii do egzaminu maturalnego. No i na zdobywaniu kolejnych przywilejów podatkowych.

Polacy nie odrobili swojej lekcji racjonalizmu i nowoczesności. Kiedy narody zachodniej Europy laicyzowały swoje państwa, my nie mieliśmy swojego. Kiedy już to państwo odzyskaliśmy, nie potrafiliśmy wyzwolić go od dogmatów wiary i podległości wobec watykańskich funkcjonariuszy. Ludzie, którzy chcą nas cofnąć cywilizacyjnie o stulecie, właśnie zabrali się za urządzanie Polski po swojemu czyli ultrakatolicku...

* Macierz Szkolna to szereg stowarzyszeń oświatowych działających na ziemiach polskich na przełomie XIX i XX w. oraz w okresie międzywojennym. Miały na celu upowszechnianie oświaty. W ich prace zaangażowanych było wielu sławnych pisarzy, m.in. Bolesław Prus, Józef I. Kraszewski, Henryk Sienkiewicz oraz Adam Krasiński, wnuk Zygmunta.

środa, 5 października 2016

Ruchliwa Moczygębina

Zanim Łódź stała się „ziemią obiecaną”, przez kilka wieków była spokojnym miasteczkiem, niemal nie różniącym się od wielu wsi. Jeszcze w początkach XIX stulecia było tu zaledwie kilka ulic (wszystkie niebrukowane), około stu drewnianych domów (w tym część niezamieszkana) i 500 mieszkańców. Ponadto czterdzieści stodół, osiem studni, młyn wodny, dwie oberże i rozlatujący się drewniany areszt.
stara karczma
Właściciele dóbr łódzkich, biskupi włocławscy, mniej przejmowali się poziomem życia mieszkańców niż ich moralnością. Jak wynika z zachowanych dokumentów, wójtowski wymiar sprawiedliwości nie zajmował się tak gorliwie awanturami pijackimi, krwawymi bójkami, ani nawet morderstwami, jak wykroczeniami przeciw obyczajności. Pozamałżeńskie przygody miłosne ścigano pilnie i karano z całą surowością. Duża ilość odnotowanych takich spraw nie musiała wcale wynikać ze szczególnego zdemoralizowania łodzian. Nic nam nie wiadomo, żeby było z tym gorzej niż w innych miasteczkach Rzeczypospolitej. To raczej efekt nadzwyczajnej uwagi, jaką przestrzeganiu szóstego przykazania przykładali dziedzice, tytułujący się „Jaśnie Wielmożnymi księżmi biskupami, Panami Miłościwymi miasta Łodzi”. Troszczyli się bardzo, aby ruja i porubstwo nie zakradły się do miasta. Przy okazji powiększali swój stan posiadania, bo kary były również finansowe.


Taki charakter miał pierwszy w Łodzi zachowany w dokumentach proces kryminalny. W roku 1780 o „obcowanie płciowe w alkierzu szynkowni” oskarżono Antoniego Gozdowskiego i Zofię Moczygębinę. Jak zapisano w protokole rozprawy, w początkach tegoż roku w izbie sesjonalnej urzędu burmistrzowskiego zebrał się sąd „wójtowski burmistrzowski radziecki”. Przy stole zasiadł burmistrz Aleksy Drewnowicz oraz „w prawie opisani”: Paweł Suwała, Franciszek Jeżewski, Piotr Kudliński, Walenty Zająckowicz i Grzegorz Wieczorek. A oprócz nich landwójt Kazimierz Kaziewicz i ławnicy wójtowscy Balcer Olejnik i Stanisław Pławski. 

łódź 18/19 wiekPrzed zgromadzonych doprowadzono skutego łańcuchami Antoniego Gozdowskiego. Oskarżony nie był przeciętnym mieszczaninem, ale krewnym „co najpierwszych z pośród obywatelstwa miejskiego familij”. Postawiono mu zarzut „występku czyli wszeteczności”. Gozdowski miał w stanie upojenia alkoholowego, współżyć w alkierzu szynkowni z Zofią, wdową po Piotrze Moczygębie. Częstował kobietę wódką, a gdy się wzbraniała, zwabił ją do alkierza i tam nakłonił do picia i rozpusty. Zapobiec cudzołóstwu usiłowała córka żydowskiego arendarza. Sprawozdawca sądowy barwnie opisał te chwalebne, ale nieudane próby ratowania wdowiej cnoty. „Że Moczygębina jest ruchliwa, więc żydówka zaniosła dziecko swoje na łóżko tam będące, którą stamtąd wypchnęli tylko sami zostali a tam występek nieprzystojny uczynili…” Nie pomogło także wezwanie innego świadka, wdowy Katarzyny, Niemki, ”która z komory wychodziła po drwa do stajni.” Obrończynie moralności, jak można sądzić, nie dały kochankom nacieszyć się sobą, więc postanowili oni dokończyć amory gdzie indziej. „Zmówiwszy się poszli do palarnej izby, a tam do komory, izbę pierwszą zamknąwszy że się arendarka dobyć nie mogła i po wodę, a była jej potrzebna …” Po tym nieobyczajnym uczynku wrócili do karczmy, gdzie kontynuowali biesiadę przy piwie zamówionym przez Antoniego.

Proces, jak można się domyślać, był wynikiem donosu złożonego przez Żydów dzierżawiących karczmę , w której doszło do wspomnianych wyżej ekscesów. Nie znamy ich nazwiska. Arendarz i jego córka, będący świadkami oskarżenia o cudzołożenie, dzięki tej sprawie stali się jednymi z pierwszych odnotowanych w dokumentach żydowskich mieszkańców Łodzi. Dlaczego donieśli do urzędu na swoich niesfornych klientów? Spowodowało to surowe religijne wychowanie czy raczej wyrachowanie? Może liczyli, że gorliwością w przestrzeganiu kanonów katolickich zasłużą sobie na lepsze traktowanie przez władze miasteczka? Dla dzierżawców karczmy musiało być to bardzo ważne. W końcu 18 wieku w Łodzi działały dwie karczmy. Dworska w północno-wschodniej części rynku oraz plebańska prawdopodobnie na placu Kościelnym. Wiele wskazuje na to, że wspomniany Żyd dzierżawił pierwszą z nich, gdyż arendarzami karczmy plebańskiej zwykle byli chrześcijanie.

Wobec oczywistych dowodów winy i jednoznacznych zeznań świadków, wyrok za „nieprzystojny uczynek w szynkowni” wydano surowy. Antoni Gozdowski musiał zapłacić czterdzieści grzywien, dwadzieścia urzędowi, dwadzieścia kościołowi. Jedna grzywna srebra była miała wówczas wartość 80 złotych. Kara była dotkliwa, zważywszy że za króla Stanisława Augusta, na przykład woźny zarabiał 2 złote polskie tygodniowo, za garniec gorzałki (3,77 litra) trzeba była zapłacić 6 złotych, za parę butów 3 złote i tyle samo kosztował funt cukru (pół kilograma). Kochliwa Moczygębina odpowiedziała za swój lubieżny uczynek tylko cieleśnie. Sąd wymierzył jej 90 rózg, według przykazu dworu („ad instantiam”), jak podano. Nie zasądzono natomiast zwyczajowej kary dodatkowej, złożenia przysięgi typu: „tak mnie Boże skarż y Liścia na drzewie, Piasku na ziemi, Gwiazd na niebie, Piasku w morzu, Kropel wody, Niech mnie to wszystko potłumi...“

sobota, 3 września 2016

Fabryczno-łódzkie okno na świat

W 2012 roku z powierzchni ziemi zniknął Dworzec Fabryczny, a wraz z nim fragment torów do stacji Widzew. W ten sposób zakończyły się dzieje starej, XIX- wiecznej stacji kolejowej, która połączyła Łódź z europejską siecią dróg żelaznych.

Gwałtownie rozwijające się miasto nad Łódką ominęła pierwsza na ziemiach polskich droga żelazna warszawsko-wiedeńska. Kiedy 2 września 1846 roku otwarto ruch pociągów na odcinku Rogów - Piotrków Trybunalski, najbliższym dworcem kolejowym stały się Rokiciny. Odległa o 30 kilometrów wioska pełniła rolę okna na świat dla przemysłowego miasta. Liczyło wtedy około 40 tysięcy mieszkańców i było drugim pod tym względem w Królestwie Polskim, po Warszawie.

dworzec fabryczny łódź

Przemysł łódzki potrzebował sprawnej komunikacji z rynkami zbytu na wschodzie oraz z kopalniami węgla w Zagłębiu Dąbrowskim. Nic dziwnego, że wkrótce po uruchomieniu „Wiedenki” przystąpiono do budowy drogi bitej do stacji w Rokicinach. Powstała w latach 1847-1852 i przez kilkanaście lat sunęły nią furmanki z tekstyliami w jedną stronę, a z węglem i bawełną w drugą. Transport konny nie był jednak w stanie obsłużyć rozwijającego się przemysłu łódzkiego. Miasto pilnie potrzebowało bezpośredniego połączenia z siecią europejskich kolei. Powstał więc pomysł budowy linii kolejowej Rokiciny - Łódź – Kalisz, ale z tych zamierzeń nic nie wyszło. W 1858 roku nowy plan przedstawiła grupa łódzkich przemysłowców. Linia miała połączyć kolej warszawsko – wiedeńską od stacji Rokiciny z Łodzią, Ozorkowem, Łęczycą , Kutnem i Krośniewicami. Tam dochodziłaby do kolei warszawsko-bydgoskiej. Rozbieżność interesów przemysłowców oraz sprzeciw kół wojskowych cesarstwa projekt ten odesłały do lamusa.

stacja rokiciny

 Kolejny, zaprezentowany w 1864 roku , zakładał budowę stacji węzłowej w połowie drogi między Rogowem a Rokicinami, w sąsiedztwie wsi Koluszki nad Mrogą. Nie zdecydowano się na wykorzystanie stacji w Rokicinach, która od lat służyła jako punkt przeładunkowy towarów do Łodzi i Tomaszowa. Prawdopodobnie plany rozbudowy zablokował właściciel majątku Michał Bończa-Brujewicz , nie godząc się na sprzedaż potrzebnych gruntów. Stacja o nazwie Koluszki, łącząca Łódź ze światem miała więc powstać wśród pól i lasów pomiędzy wsiami Felicjanów i Żakowice. Projekt firmował swoim nazwiskiem Jan Bloch, znany warszawski bankier i współinwestor kolei w Rosji. W lecie 1865 roku zawiązało się pod jego kierownictwem towarzystwo złożone z bankierów i przedsiębiorców: Józefa Jabłkowskiego, Augustyna Repphana, Maurycego Mamrotha, Edwarda Frankensteina, Matyasa Rozena i Karola Scheiblera. Kapitał towarzystwa wyniósł 1 250 000 rubli i był podzielony na 12 500 akcji sturublowych. Udziałowcy szybko osiągnęli swój cel. Prawdopodobnie dzięki zaangażowaniu się namiestnika Królestwa Polskiego, hrabiego Fiodora Berga, w lipcu 1865 roku wydany został ukaz carski zezwalający na budowę linii kolejowej Łódź – Koluszki. 14 sierpnia podpisano umowę i zatwierdzono Statut Towarzystwa Drogi Żelaznej Fabryczno-Łódzkiej. Otrzymało ono koncesję na eksploatację linii przez 75 lat. Po tym czasie miała przejść na własność państwa. Naczelnym inżynierem został Hipolit Cieszkowski (1835—1907), późniejszy budowniczy ponad 200 stalowych mostów na trasach kolejowych Królestwa.

most bedoń

Początek robót nastąpił błyskawicznie. Niektóre źródła podają, że prace rozpoczęto już w lipcu. Według innych nastąpiło to dopiero 1 września. Prace pod kierunkiem inżynierów: Antoniego Łukaszewskiego, Franciszka Grabowskiego i Teodora Schlesingera, postępowały bardzo sprawnie. Przy budowie zaangażowano 2400 robotników. Ułożono jeden tor, ale zostało przygotowane miejsce również pod drugi. Szybkie tempo budowy było możliwe z braku większych przeszkód terenowych. Powstał tylko jeden mały most w pobliżu wsi Dobroń. Mimo, że była to praca ręczna, a materiały transportowano furmankami, już 18 listopada 1865 roku główny inżynier Cieszkowski zgłosił prezesowi Blochowi całkowite zakończenie robót torowych. Linia długości ponad 27 kilometrów (25,5 wiorst), wykonana w standardzie europejskim, takim jak „Wiedenka”, została w całości sfinansowana przez kapitał krajowy. Ponad połowę wyłożyli przemysłowcy łódzcy. Koszty inwestycji wyniosły 1 528 800 rubli. Jedną wiorstę (ok. 1077 m) budowano za 58 000 rubli, czyli poniżej średniej dla Królestwa, która wynosiła 60 000.

dworzec koluszki

Pierwszy pociąg wjechał oficjalnie do Łodzi 19 listopada 1865 roku. Był to dla miasta dzień szczególny. Uroczyste otwarcie kolei fabryczno-łódzkiej zaszczycił swoją obecnością sam namiestnik Królestwa hrabia Berg. Otwarto jednak tylko ruch towarowy, bo taka była najpilniejsza potrzeba. Pasażerów kolej zaczęła wozić dopiero od 1 czerwca następnego roku. Dla ich obsługi wybudowano dworce w Koluszkach, Andrzejowie i Łodzi. Pierwszy łódzki dworzec postawiono w miejscu, gdzie dziś znajduje się Łódzki Dom Kultury. Tory kolejowe dochodziły wtedy do ulicy Dzikiej (obecnie Sienkiewicza). Było to rozwiązanie tymczasowe. W ciągu kolejnych dwóch lat przy ówczesnej ulicy Widzewskiej (obecnie Kilińskiego) powstał nowy budynek według projektu Adolfa Schimmelpfenniga. Potem dobudowano magazyny, wieżę ciśnień i parowozownię. Stację towarową postawiono po południowej stronie torów. Przy ulicach Składowej i Węglowej ulokowano składy węglowe. Bez tego paliwa nie mogłyby działać łódzkie fabryki.
Kolej fabryczno-łódzka od początku była linią bardzo obciążoną, a przez to dochodową. W 1881 roku przewieziono nią 10 procent towarów i 6,5 procent (250 tysięcy) pasażerów w zaborze rosyjskim. Mimo, że stanowiła ledwie 1,8 procenta długości wszystkich linii kolejowych Królestwa Polskiego. W 1901 roku jej przepustowość wzrosła wskutek zakończenia rozbudowy o drugi tor.

dworzec fabryczny1898

Stary Dworzec Fabryczny był przez ponad 100 lat głównym łódzkim oknem na świat. Pozwolił na dynamiczny rozwój przemysłu oraz całego miasta. Przetrwał burzliwe czasy rewolucji 1905 roku i dwóch wojen światowych. Mimo, że podczas pierwszej został podpalony i w dużej części zniszczony przez Niemców. Przeszedł jedną odbudowę oraz trzy przebudowy i modernizacje. Ostatnią w latach 1972-74. Najstarszy łódzki dworzec służył pasażerom do 15 października 2011 roku. Został wtedy zamknięty, a w czerwcu następnego roku wyburzony. W tym samym miejscu wybudowano nowy dworzec z podziemnymi torami i peronami. Najnowocześniejszy i najdroższy w Polsce. Ze starego nic nie pozostało, poza imitacją fragmentu jego elewacji z dekoracyjnymi attykami i sztukateriami.