16 kwietnia 1883 roku polski żaglowiec o wdzięcznej nazwie
"Łucja-Małgorzata" zarzucił kotwicę u wybrzeży Afryki Zachodniej. Rozpoczęła się niezwykła przygoda, uważana później za najpoważniejszą polską ekspedycję kolonialną. Pod panowanie polskich administratorów dostało się na 3 lata około 2000 km kwadratowych Czarnego Lądu.
Myśl o koloniach dla Polski (nieistniejącej wtedy) pojawiła się gdzieś około roku 1880. Powstał wtedy projekt o nazwie "Nowa Polska niepodległa w Nowej Gwinei", a także plan stworzenia polskiego okręgu autonomicznego w Kalifornii. Obydwa pomysły nie wypaliły jednak z braku funduszy. W 1882 roku nowe nadzieje rozpaliły rodaków. Ekspedycji kolonialnej miał się podjąć młody, zaledwie 21-letni oficer marynarki carskiej, członek towarzystwa geograficznego w Paryżu i klubu afrykańskiego w Neapolu, Stefan Szolc-Rogoziński. Pochodzący z Kalisza pół Niemiec, pół Polak, wyznania ewangelickiego, postanowił zorganizować polską wyprawę do Afryki.
Szolc-Rogoziński ogłosił w prasie, że szuka wspólników i sponsorów wyprawy naukowej do Kamerunu. Odzew był ogromny, ale kandydatom brakowało tego czego najbardziej potrzebował organizator: pieniędzy i wiedzy. Aby zdobyć niezbędne finanse jeździł Szolc po kraju z odczytami o Afryce i swoim projekcie. Dzięki tym wykładom i dzięki swojemu urokowi osobistemu, którym ponoć oczarował szczególnie Warszawianki, zebrał skromny budżet, pozwalający kontynuować przygotowania.
Do realizacji przedsięwzięcia niezbędne było nadanie mu opinii patriotycznego, narodowego projektu stworzenia kawałka wolnej Rzeczypospolitej na Czarnym Lądzie. Inaczej Polacy nie chcieliby słyszeć o finansowaniu wyprawy. Młody organizator zyskał zaufanie opinii publicznej niemal z marszu. Niezwykle cenny okazał się fakt, że urodzony jako Stefan Scholtz, po dojściu do pełnoletności spolszczył nazwisko na Szolc oraz przybrał drugi człon - nazwisko rodowe matki, Malwiny Rogozińskiej. To pomogło nadać projektowi wyprawy narodowego kolorytu. Umiejętnie zresztą podkreślał, że kieruje nim misja narodowa, chęć zwrócenia uwagi opinii światowej na zdolności Polaków, którzy nie muszą obawiać się rywalizacji z innymi narodami. Zyskał dzięki temu ważnych zwolenników, m. in. tuzy literatury polskiej: Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa. Chociaż byli i tacy, jak Aleksander Świętochowski, którzy protestowali przeciw marnotrawieniu pieniędzy na takie ekspedycje.
Ostatecznie zbiórka krajowa tylko połowicznie się powiodła: budżet był za skromny, aby podjąć konkretne działania. Nie wystarczyły też własne pieniądze otrzymane w spadku po matce. Wtedy Szolc-Rogoziński wyjechał do Niemiec i Francji, gdzie zainteresował swoją misją duże firmy handlowe. Wśród sponsorów znalazł się także król belgijski. W końcu udało się kupić i wyposażyć statek, 20-letni żaglowiec, który nazwano "Łucja-Małgorzata".
"Łucja-Małgorzata" zarzucił kotwicę u wybrzeży Afryki Zachodniej. Rozpoczęła się niezwykła przygoda, uważana później za najpoważniejszą polską ekspedycję kolonialną. Pod panowanie polskich administratorów dostało się na 3 lata około 2000 km kwadratowych Czarnego Lądu.
Myśl o koloniach dla Polski (nieistniejącej wtedy) pojawiła się gdzieś około roku 1880. Powstał wtedy projekt o nazwie "Nowa Polska niepodległa w Nowej Gwinei", a także plan stworzenia polskiego okręgu autonomicznego w Kalifornii. Obydwa pomysły nie wypaliły jednak z braku funduszy. W 1882 roku nowe nadzieje rozpaliły rodaków. Ekspedycji kolonialnej miał się podjąć młody, zaledwie 21-letni oficer marynarki carskiej, członek towarzystwa geograficznego w Paryżu i klubu afrykańskiego w Neapolu, Stefan Szolc-Rogoziński. Pochodzący z Kalisza pół Niemiec, pół Polak, wyznania ewangelickiego, postanowił zorganizować polską wyprawę do Afryki.
Szolc-Rogoziński ogłosił w prasie, że szuka wspólników i sponsorów wyprawy naukowej do Kamerunu. Odzew był ogromny, ale kandydatom brakowało tego czego najbardziej potrzebował organizator: pieniędzy i wiedzy. Aby zdobyć niezbędne finanse jeździł Szolc po kraju z odczytami o Afryce i swoim projekcie. Dzięki tym wykładom i dzięki swojemu urokowi osobistemu, którym ponoć oczarował szczególnie Warszawianki, zebrał skromny budżet, pozwalający kontynuować przygotowania.
Do realizacji przedsięwzięcia niezbędne było nadanie mu opinii patriotycznego, narodowego projektu stworzenia kawałka wolnej Rzeczypospolitej na Czarnym Lądzie. Inaczej Polacy nie chcieliby słyszeć o finansowaniu wyprawy. Młody organizator zyskał zaufanie opinii publicznej niemal z marszu. Niezwykle cenny okazał się fakt, że urodzony jako Stefan Scholtz, po dojściu do pełnoletności spolszczył nazwisko na Szolc oraz przybrał drugi człon - nazwisko rodowe matki, Malwiny Rogozińskiej. To pomogło nadać projektowi wyprawy narodowego kolorytu. Umiejętnie zresztą podkreślał, że kieruje nim misja narodowa, chęć zwrócenia uwagi opinii światowej na zdolności Polaków, którzy nie muszą obawiać się rywalizacji z innymi narodami. Zyskał dzięki temu ważnych zwolenników, m. in. tuzy literatury polskiej: Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa. Chociaż byli i tacy, jak Aleksander Świętochowski, którzy protestowali przeciw marnotrawieniu pieniędzy na takie ekspedycje.
Ostatecznie zbiórka krajowa tylko połowicznie się powiodła: budżet był za skromny, aby podjąć konkretne działania. Nie wystarczyły też własne pieniądze otrzymane w spadku po matce. Wtedy Szolc-Rogoziński wyjechał do Niemiec i Francji, gdzie zainteresował swoją misją duże firmy handlowe. Wśród sponsorów znalazł się także król belgijski. W końcu udało się kupić i wyposażyć statek, 20-letni żaglowiec, który nazwano "Łucja-Małgorzata".
W śliczny, jasny, słoneczny dzień 13 grudnia 1882 r. statek podniósł kotwicę i wypłynął z portu; na komendę "pod sztandar" przy trzech strzałach salutowych podniosła sie flaga Syrena na głównym maszcie "Łucji-Małgorzaty - pisał w 50-lecie wyprawy łódzki "Głos Poranny".Ekspedycja wyruszyła z francuskiego portu Hawr, pod flagą francuską oraz z flagą armatora w polskich barwach i z herbem Warszawy – Syrenką. W skład zespołu Rogozińskiego ostatecznie weszli: jego szkolny kolega, geolog wyprawy Klemens Tomczek oraz meteorolog Leopold Janikowski. Z Hawru statek skierował się na Maderę, by przez Wyspy Kanaryjskie i Liberię dotrzeć wreszcie do wyspy Fernando Po (obecnie Bioko), leżącej u wybrzeży Kamerunu. 16 kwietnia 1883 roku "Łucja-Małgorzata" zarzuciła kotwicę na przystani Sta Isobel.
Kilka dni później Rogoziński i Tomczek wyruszyli łodzią wiosłową na rekonesans wybrzeża kameruńskiego. Na przybrzeżnej wysepce Mondoleh, kupili od kacyka Akamy tereny pod stację naukową. Jak relacjonował później Rogoziński, kosztowało to: „10 sztuk materii, 6 fuzji (skałkówek), trzy skrzynki dżinu, 4 kuferki, 1 tużurek czarny, 1 cylinder, 3 kapelusze, tuzin czapek czerwonych, 4 tuziny słoików pomady, tuzin bransoletek i 4 chustki jedwabne”. Po tej transakcji Rogoziński sprzedał statek Niemcowi Wörmannowi. 20 maja "Łucja-Małgorzata" rozbiła się o przybrzeżne skały na oczach polskich podróżników.
Zespół Rogozińskiego przebywał w Kamerunie przez trzy lata. Po śmierci Tomczeka w 1884 roku (na malarię) Rogoziński z Janikowskim prowadzili badania we dwójkę. Razem m. in. zdobyli 12 grudnia 1884 r. najwyższy szczyt Kamerunu - Fako (4070 m n.p.m).
Zdołali też uzyskać władzę polityczną nad obszarem około 2000 km kwadratowych. Popadli w ten sposób w konflikt z Niemcami, którzy objęli wtedy władzę kolonialną nad Kamerunem.
Polityczne perypetie wyprawy Rogozińskiego tak opisywał "Głos Poranny" w 1932 roku:
W współzawodnictwie z Niemcami dużą pomoc okazali naszemu pionierowi Anglicy, wspierając go siłą zbrojną. Rogoziński poddał się pod protektorat królowej Wielkiej Brytanii i lufy armat angielskich okrętów wojennych niejednokrotnie spozierały na okręty niemieckie w obronie Polaków; im właśnie zawdzięcza swe uwolnienie Janikowski, którego Niemcy uwięzili, biorąc go za Rogozińskiego. Ostatecznie ziemie, któremi władał nasz rodak, przeszły pod panowanie Niemców, Anglja bowiem sprzedała im później swe prawa do tej części Kamerunu.Mimo całej narodowo-patriotycznej otoczki, ekspedycja Rogozińskiego miała przede wszystkim cele naukowe. I okazały się one całkiem znaczące. Odkryto m.in. źródła rzeki Mungo i Rio del Rey oraz jezioro M'bu, które na cześć hr. Tyszkiewicza (sponsora wyprawy) nazwano Jeziorem Benedykta. Powstała nowa mapa krajów Bakundu, wydana później przez Akademię Umiejętności w Krakowie oraz rozprawa Rogozińskiego o narzeczu plemienia Bakwiri i sąsiednich plemion. Bogate zbiory etnograficzne trafiły do muzeum w Krakowie.
Pokłosiem wyprawy były także dwie książki Stefana Szolc-Rogozińskiego "Żegluga wzdłuż brzegów Zachodniej Afryki" oraz "Pod równikiem". Obie wydano w 1886 roku. Pierwsza z nich została niedawno wznowiona po 125 latach od pierwszego wydania. Dokumentuje ona jeszcze jeden talent podróżnika-odkrywcy Szolc-Rogozińskiego, talent literacki:
W takt, sycząc do uderzeń pagajów wiosłowali co tchu; każdy muskuł drgał — cała ich myśl, siła, chęć, przelała się w wiosło, które nagle, jakby ożywione popychało szalupę szybko naprzód; a w ślad za nami widok zaiste przerażający dla nowego przybysza — pędzi piętrząc się, wysoki prostopadły wał wody, niby ściana rozstępującego się morza. Wszyscy wytężaliśmy wzrok gorączkowo - każdy chciałby wzrokiem, oddechem przyspieszonym jeszcze napędzać Murzynów i przelać w nich swą żądzę wygrania w tym niebezpiecznym ciągnieniu losów! Nagle — już-już dopędza nas masa wodna i ma nas pochłonąć w sobie i pochować, gdy głośny okrzyk radości wydziera się ze spoconych czarnych piersi, a łódź równocześnie chwyta niewidzialna siła, wznosi ją wysoko w górę, a następnie jak strzałę spuszcza na dół, naprzód, jakby ześlizgując ją z jakiejś góry.W okresie II RP wyprawie Rogozińskiego nadano zdecydowanie rangę i charakter ekspedycji kolonialnej. Skrawek administrowanego przez Polaków terenu, powszechnie uważało się za terytorium zamorskie, do którego Polska mogła rościć sobie prawa. Tej kolonialnej tęsknoty nie ustrzegł się też cytowany już wcześniej "Głos Poranny":
Za szaleńca uchodził wśród współrodaków - wraz z towarzyszami - Stefan Szolc-Rogoziński, który w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia pragnął zdobyć... kolonje dla niestniejącego wówczas państwa polskiego, który pragnął uzyskać tereny osadnicze, wolne od obcej przemocy, dla polaków duszących się w atmosferze zaborczej.Mocarstwowo-kolonialne ambicje narodu, który sam jeszcze niedawno był kolonią sąsiednich mocarstw, zdecydowanie i z właściwym sobie sakrazmem podsumował Julian Tuwim:
Gardłuje jeden z drugim /Za Polską mocarstwową / A tobie za imperium / Kąt w szynku, bujna głowo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz