środa, 25 stycznia 2012

Powstanie Styczniowe - wspomnienia A. Parczewskiego [6]

Fragmenty pamiętnika Alfonsa Parczewskiego – urodzonego w Wodzieradach k. Łasku prawnika, historyka, działacza społeczno-politycznego, profesora i rektora Uniwersytetu w Wilnie. [Pisownia oryginalna, tytuł oraz śródtytuły - WK].

Część VI - Represje barona Bremsena

W noc ostatniej bytności zbrojnych powstańców w Wodzieradach ojca w domu już nie było. Siedział aresztowany w więzieniu w Łodzi. Wogóle ku końcowi lata zaczęły się w naszych stronach duże represje. Kierował niemi baron Bremsen, mianowany naczelnikiem wojennym Łodzi wraz z okręgiem. Do okręgu tego wcielone zostały sąsiednie najbliższe części powiatów sieradzkiego, piotrkowskiego, rawskiego i łęczyckiego. Przedtem zaś Łódź nie stanowiła żadnego centrum, była zwykłem miastem w obrębie powiatu łęczyckiego. Sąd pokoju z Zgierza przeniósł do Łodzi Bremsen, nie czekając na decyzję Komisji Rządowej Sprawiedliwości, do której sprawa translokacji sądu należała. Aresztowania zarządzał na szeroką skalę, i to mianowicie w sferze ziemiańskiej.

Ojca mego zaaresztował oddział łódzkiego garnizonu i powiózł w stronę Szadku do Wólki Przatowskiej. Właścicielem jej był Ignacy Leopold, bardzo czynny w organizacji powstańczej. Prawdopodobnie zatem, a nawet na pewno można twierdzić, że ów oddział rosyjski zamierzał go aresztować. Gdy już zbliżał się do wsi, a było to w nocy, od strony Wólki odezwał się donośny głos rosyjski: "Kto idiot - kto idzie?". Rosyjscy jeźdźcy przekonani, że natrafili na swój oddział, odpowiedzieli po rosyjsku, że swoi - czy też" kozacy". Tymczasem nastąpił zawód. Z owego patrolu, mówiącego po rosyjsku, huknął wystrzał z strzelby. Kula przedziurawiła ojcu memu czapkę. Prawdziwy tragizm zrządził, że ojciec o mało co nie zginął od kuli, wystrzelonej przez Rosjanina, służącego w polskim obozie. Gdyż w Wólce Przatowskiej stał mały oddział polski, a ów na warcie patrolujący jeździec był Rosjaninem, który jeszcze w czerwcu był wzięty do niewoli przez oddział Miśkiewicza w małej utarczce rekonesansowej pod Wartą. Odtąd pozostał on w szeregach powstańczych i służył w nich zupełnie lojalnie. Pochodził z gubernji kazańskiej czy permskiej, wygląd miał tatarski. Pamiętam go dobrze, bo jakiś czas przebywał także w Wodzieradach. Jak się nazywał, nie wiem. Znany był pod nadanem mu nazwiskiem Przybylskiego, niby ten, który przybył. Wiele później został uwięziony gdzieś niedaleko Łęczycy i w mieście tem rozstrzelany. Wówczas po owym alarmującym wystrzale w Wólce Przatowskiej na alarmie się tylko skończyło.
Oddział polski, nieliczny niewątpliwie, wszedł do lasu i ruszył w dalszą drogę. Oddział rosyjski, nie widząc z jakim przeciwnikiem ma do czynienia, cofnął się do Łodzi, skąd wkrótce ojciec mój wypuszczony powrócił do domu. Ale nie na długo. Został bowiem uwięziony powtórnie, i na ten raz na czas dłuższy.
Przy okazji następnego, już na czas dłuższy dokonanego aresztowania ojca widziałem raz jeden Bremsena. Miał wstrętny zewnętrzny wygląd. Typowy rosyjski Niemiec; uosobienie w jednym człowieku syntezy dwóch naszych wrogów. Gdy matka prosiła go o uwolnienie ojca, odburknął, że to mało, że właściwie i mnie powinien był za agitację buntowniczą uwięzić. Jeśli tego nie czyni, to z uwagi na mój wiek dziecięcy. Pamiętam, że to było w Wodzieradach. Wogóle represje były wtedy liczne. Z naszej okolicy aresztowani byli ziemianie: Bolesław Kozarski z Wilamowa, Kazimierz Leopold z Tarnówki, Eugenjusz Dobek z Leśnicy, z rawskiej części okręgu łódzkiego Turobojski i Bom, z pod Piotrkowa Hilary Maleszewski. Ten ostatni był mimo uwięzienia w doskonałym humorze. Opowiadał mianowicie, że razu jednego wartujący przy nim żołnierz zapytał, za co został uwięziony. "Kuricu sworował", była odpowiedź Maleszewskiego. "U nas bywa to samo, też w takim razie więżą" - zauważył nieorjentujący się w całej sytuacji sołdat.

Oczywiście wszystkich nazwisk uwięzionych nie pamiętam. W więzieniu łódzkiem siedziały niewątpliwie setki. Wspominam tylko o ziemianach. Dwa dni w tygodniu, zdaje mi się wtorki i piątki, były dostępne dla rodzin uwięzionych do widywania się z więźniami. Matka korzystała i często bardzo jeździła do Łodzi, zabierając nas ze sobą, mnie i młodszą ode mnie siostrzyczkę Melanię. Niekiedy jeździła z nami razem do swego męża najbliższa sąsiadka z Leśnicy p. Julja Dobkowa. W gmachu więziennym był oddzielny, niezbyt wielki pokój dla tych spotkań. Bywało w nim gwarno, żywo, czasami nawet wesoło. Widzenia nie trwały nigdy długo i zawsze w obecności warty i oficera. W oficerskiem kole, służącem pod rozkazami Bremsena, byli także i Polacy. Był pułkownik czy podpułkownik Karnicki, jak się okazało - znajomy ojca, bo kiedyś przed laty w czasie kampanji węgierskiej czy wojny krymskiej, gdy oddziały rosyjskie, prawdopodobnie dla zapobieżenia wybuchowi polskiego ruchu zbrojnego, stały nawet po wsiach, on stał w Wodzieradach, czy może gdzieś w najbliższej okolicy. Był także młody oficer Libek, rodem, zdaje się, z Podola.

Do Łodzi jeździliśmy zwykle przez Lutomiersk i Konstantynów, czasami, lubo rzadko, przez Pabjanice. Szosa była dopiero od Konstantynowa i Pabjanic. Łódź ówczesna była niewielkiem miastem, bardzo dalekiem od tego, czem się stała później, od tej Łodzi, kiedym ją po raz ostatni widział w dniach wielkiego zjazdu śpiewaczego w początkach bieżącego wieku. Na ulicy Piotrkowskiej były małe parterowe domki lub puste place. W bok od niej, w jedną i drugą stronę pustki także lub ogrody. Głównym, centralnym punktem życia był Nowy Rynek, a na nim Magistrat, dom zboru ewangelickiego, szkoła powiatowa i niewysokie zresztą kamienice. Daleko, w kierunku Pabjanic, w końcu już Piotrkowskiej ulicy - fabryka Geyera, bodaj największa wtedy, w Łodzi, ożywiała Wólkę, a więc część miasta, do obrębu jego wcieloną, leżącą niewątpliwie na miejscu dawniejszej wsi tegoż nazwiska. W przeciwną stronę, ku Zgierzowi - była już bardziej rozbudowana, po miejsku wyglądająca, najstarsza, przeważnie żydowska część miasta. Radogoszcz był zwykłym majątkiem ziemskim z staroświeckim dworem i ładnym ogrodem, polami przedzielony od miasta. Należał w owym czasie do p. Ansberty z Badyńskich Rogolińskiej, 2-do voto Michalskiej. Była to kobieta już stara, bardzo ruchliwa, patrjotyczna, opowiadała wszystkim, jak mąż jej został zamordowany przez Moskali. Z tego, powodu była dobrze znaną w Łodzi. Obok niej z łódzkich mieszkańców owych czasów pozostali mi w pamięci dwaj bardzo sympatyczni ludzie: dr. Plichta, którego i przedtem znałem, bo jako lekarz bywał u nas w Wodzieradach, i rejent Jaworski, już wówczas starzec o wielkiej patrjarchalnej brodzie i niezwykle poważnym wyglądzie.
Gdyśmy do Łodzi dla odwiedzenia ojca przyjeżdżali, powóz z końmi stawał zwykle w hotelu Engla na Piotrkowskiej, a czasem w "Paradyzie". Paradyz był to staroświecki zajazd parterowy z dużem podwórzem, ogrodem i stajniami, z drugorzędną restauracją - na Piotrkowskiej ulicy, niedaleko od Wólki. Matka i wogóle rodziny, przyjeżdżające do więźniów politycznych, zatrzymywały się dla obiadów w cukierni Szwetysza na rynku; w domu narożnym, gdzie wpadała ulica i droga od Konstantynowa. Oboje małżonkowie Szwetyszowie robili wrażenie bardzo sympatyczne, ludzi zupełnie spolonizowanych i dla sprawy powstania życzliwych. U nich mówiono i dowiadywano się o Bremsenie, o rosyjskim zarządzie wojennym, o przyszłych losach uwięzionych. Losy te zaczynały się klarować. Dla wielu, zwłaszcza ziemian, kary pieniężne stawały się drogą do uwolnienia. Jak one, były określane, jaką decyzją formalną wymierzane, jak były płacone i kto z nich właściwie korzystał, - nie wiedziałem wówczas i dzisiaj, wypowiedzieć dokładnych wspomnień nie mogę. Chodziła tylko wieść, niebardzo ukrywana, że, z tych "sztrafów" korzystał osobiście Bremsen.
To też wysokość kar była stosowana nietyle do stopnia winy, ukaranego, ile do jego zamożności. Kozarski z Wilamowa, znany z zamożności, zapłacił, jak to było wiadomem, sześć tysięcy rubli, lubo czynnego udziału w organizowaniu powstania nie przyjmował. Siedział zresztą bardzo krótko. Dobek z Leśnicy nie chciał nic zapłacić, to też był zesłany, zdaje się, na dwa lata, w każdym razie na niezbyt długo do gubernij wewnętrznych Rosji, gdzieś nad Wołgę. Ojciec mój musiał zapłacić tysiąc pięćset rubli. Poza tem poniósł materjalną stratę, bo kolonistów, którzy nabyli na prawie wieczysto-czynszowem parę włók z folwarcznych pól (późniejsza kolonja Alfonsów) i dali tylko bardzo małe zaliczki, musiał zwolnić z zapłaty całego umówionego szacunku. Było to jakby wynagrodzenie od rządu za to, że niektórzy z nich chodzili istotnie z donosami do Łodzi. W powietrzu czuć było ukaz o uwłaszczeniu: akt politycznego charakteru i nasłanie komisarzy włościańskich, jako awangardy ogólnej rusyfikacji urzędów w Królestwie Polskiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz