Część IV - Szpiedzy, warchoły, malkontenci
Pod wieczór umilkły w Kwiatkowicach śpiewy, umilkł tętent jazdy. Taczanowski wyruszył gdzieś ku południowi czy zachodowi, Parczewski na północ w Łęczyckie. Odtąd kilka razy jeszcze widziałem oddziały kawalerii. W Mikołajewicach zatrzymał się raz oddział jazdy gostyńskiej. Dowodził nim Edmund Callier, Wielkopolanin, którego w późniejszych czasach często widywałem w Poznaniu, gdy redagował Tygodnik Wielkopolski i pisywał liczne historyczno-geograficzne monografje z dziejów Wielkopolski. Taczanowskiego widziałem po raz wtóry w jakieś kilka tygodni później w Krokockiej Woli. Oddział jego był już znacznie liczniejszy niż w Kwiatkowicach. Byli także inni dowódcy, bez swych oddziałów, niby asystujący czasowo. Był Oksiński, tego pamiętam doskonale; zdaje się, był także Luttich.Do Krokockiej Woli pojechałem już nie sam, ale z oficerem powstańczym Adolfem Koberem, który służył przedtem w wojsku rosyjskiem. Jechaliśmy bryczką, a towarzyszył nam jeździec z powstania, w mundurze i przy broni, który się odbił od jakiegoś patrolu, odcięty przez oddział rosyjski. Kober dłuższy czas przebywał w Wodzieradach, przygotowując większe formacje oddziałów piechoty. Raz o mało co nie wpadł w ręce rosyjskie, a że służył przedtem w wojsku rosyjskiem, byłby na pewno rozstrzelany.
Było to w prześliczny poranek lata, w początkach sierpnia lub w końcu lipca; folwarczna służąca, imieniem Zuzanna, idąc z pola rano, spostrzegła wojsko rosyjskie od strony Łasku i Chorzeszewa, pośpieszyła przez ogród i zawiadomiła o niebezpieczeństwie. Kober zdążył przez ogród i łąkę schować się do lasu. Tam się posunął daleko, i już blisko od jego skraju zobaczył na drodze ludzi biało ubranych. Sądząc, że to włościanie, wysunął się ku ich spotkaniu i dopiero wtedy spostrzegł, że ci, ku którym dążył, byli odzianymi w letnie białe "rubaszki" sołdatami. Cofnął się śpiesznie i tylko niezwykła gęstwina tej części lasu, tak zwanych w miejscowej nomenklaturze "źródlisk", ocaliła go od uwięzienia i śmierci. Wrócił pod wieczór do wodzieradzkiego dworu, gdyż widocznie owo szukanie go w lesie miało charakter przypadkowy i nie było skutkiem denuncjacji. Przetrwał szczęśliwie powstanie, zamieszkał jako emigrant w Strassburgu, gdzie po zaanektowaniu Alzacji skutkiem wojny 1870 roku uzyskał automatycznie obywatelstwo niemieckie i w tym charakterze osiedlił się w Poznańskiem. Jak mi mówiono na wiele lat przed wojną w Poznaniu, mieszkał stale w Buku.
W tym czasie, w sierpniu ukazał się w naszych stronach oddział pieszy pod dowództwem Tyca. Był to oddział nieliczny, może koło 40 ludzi, uzbrojony w sztucery, bez uniformów. Z oddziałem tym wiąże się moje czysto osobiste wspomnienie. Już od wiosny marzyłem o tem, aby wstąpić jako szeregowiec do powstania. Razem z moim rówieśnikiem, synem przyjaciela mego ojca, radcy Dyrekcji Głównej Towarzystwa Kredytowego Antoniego Klimaszewskiego z Bąków, Stefanem Klimaszewskim, który bawił wtedy u nas w gościnie, wybieraliśmy się potajemnie uciekać do obozu Oborskiego. Oddział ten kręcił się wtedy w Łęczyckiem. Tymczasem w chwili, gdyśmy się wybierali na piechotę w podróż, przyszła wiadomość, że Oborski został rozbity gdzieś między Poddębicami a Uniejowem. Narazie musiałem odłożyć mój zamiar, ale go nie porzuciłem. Rozstać się z nim nie mogłem.
Gdy już latem obozy kawalerji zaczęły się ukazywać w naszych stronach, zwracałem się do dowódców z prośbą o przyjęcie. Tak było w oddziałach Miśkiewicza, Calliera, a chcąc zjednać sobie Taczanowskiego, ofiarowałem mu wcale nieosobliwy wiersz na cześć wodzów powstańczych, a szczególniej jego ułożony. Nic nie pomogło - wszędzie spotykała mnie odmowa. Jeden z powstańców w obozie Taczanowskiego nazwał mnie wprost dzieciakiem. W rzeczywistości byłem nim jeszcze, a wyglądałem znacznie młodziej, niż na lata, które już miałem.(...)
Utraciwszy nadzieję dostać się do kawalerji, usiłowałem być przyjętym do oddziału piechoty. Otuchy pod tym względem dodawała mi znajomość z Tycem. Widząc, że oddział jego zatrzymał się rano w sąsiedniej Leśnicy, a obiad miał zamówiony w Wodzieradach, pobiegłem tam dotąd. Wyraziłem swą prośbę dowódcy o przyjęcie mnie do oddziału, życzenie moje poparł będący czasowo przy Tycu, widocznie z ramienia władz organizacyjnych, Poznańczanin Powidzki i cała sprawa była, zdawało się, pomyślnie załatwiona. Razem z oddziałem Tyca wróciłem do Wodzierad i gdy po zjedzonym obiedzie powstańcy ruszyli w dalszą drogę w kierunku wschodnim ja przez ogród wybiegłem i zaraz za wsią przyłączyłem się do oddziału, otrzymałem sztucer i uzbrojony już maszerowałem z innymi w szeregu dwójek czy trójek. Czułem się niepospolicie dumny i uszczęśliwiony nadzieją udziału w przyszłych walkach z wrogiem. Tymczasem los zrządził inaczej.
Oddział zatrzymał się na kolonji Teodorów, aby tam zaaresztować kogoś, zdaje się Niemca, oskarżonego o szpiegostwo. To wystarczyło, że matka moja, podejrzywając co się stało, wziąwszy do pomocy ogrodnika Paluszkiewicza, bryką zaprzężoną w parę koni dopędziła nas. Zacząłem uciekać w stronę pobliskiego lasu, ale ów ogrodnik dogonił mnie, przyprowadził przed naczelnika Tyca, który teraz stanął stanowczo po stronie mojej matki i kazał mi wracać do domu. Gdyby nie ów przystanek w Teodorowie, oddział ruszyłby w las janowicki i dalej w lasy dóbr łaskich, a wtedy matka jużby mnie napewno nie dogoniła. Skutkiem owego postoju, prysła moja nadzieja partyzantki. Już odtąd nie ponawiałem starań o przyjęcie do oddziału. Jeździłem tylko na kucu po sąsiednich kolonjach i wioskach, zachęcając młodych parobków do powstania. Wielkich skutków cała ta moja impreza nie dała. Józef Skonieczka z Wodzierad był bodaj jedynym, którego udało mi się namówić.
Z okresu letnich miesięcy mogę też zaznaczyć kilka pozostałych w mojej pamięci fragmentów, bliżej co do czasu nieokreślonych; a więc - wyjazd ojca z jakiemiś zleceniami władz polskich rzemiennym dyszlem w okolicę Kalisza nad granicę pruską, to znowu zatrzymanie się w Wodzieradach na popas całego furgonu z bronią, który prowadził Zdzisław Błeszyński z Żelisławia pod Błaszkami, ranny w r. 1861 w dzień lutowej manifestacji na Krakowskiem Przedmieściu w Warszawie. Dochodziły także przykre wiadomości o zamieszkach, które miały miejsce w oddziale Taczanowskiego pod Łaskiem, spowodowanych brakiem dostatecznej karności wśród pewnej grupy powstańców, wchodzących przedtem w skład oddziału Miśkiewicza. Zamieszki te zaraz się uspokoiły, lecz rezultat ich był bardzo bolesny, mianowicie powstaniec, nazwiskiem Kubarski, został za niekarność rozstrzelany pod Widawą. Pod Łaskiem także miał miejsce inny fakt. Mianowicie przez oddział nasz została na szosie w lesie aresztowana i powieszona młoda kobieta, będąca szpiegiem rosyjskim. Nazwisko jej Sójka, należała do półinteligentnej sfery.
W drugiej połowie sierpnia, jakoś już ku końcowi, był w naszych stronach duży ruch organizacyjny w kierunku formowania piechoty dla Taczanowskiego. Zjechało się i u nas kilku oficerów, wybierających się do nowej formacji. Z rosyjskiego wojska był dawniej już przebywający Kober oraz Malukiewicz, z wojska austriackiego byli Birtus i Nykel. Byli jeszcze i inni, których nazwisk nie pamiętam. Wtedy, czy może jeszcze wcześniej, i to bardziej prawdopodobne, był u nas oficer Młochowski, który pozostał mi w pamięci, że głośno i ostro narzekał na błędy wodzów powstańczych, zwłaszcza jakiegoś dowódcy z okolic Rawy. W owe sierpniowe dni zebrani w naszym dworze głośno rozmawiali o planach przyszłych działań. Rozkładali mapę, o której jeden wyraził się: "to nasza ewangelja, która nas do zbawienia doprowadzi". Wreszcie wyjechali wszyscy. Po ich wyjeździe w niedługim czasie przyszły wieści o bitwie pod Sędziejewicami, w której Mniewski został ciężko ranny w rękę w chwili, gdy szwadron swój prowadził do ataku. Rękę amputowano mu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz