środa, 7 listopada 2018

Chłopcy z ulicy Kościelnej [2]


Trzej chłopcy z ulicy Kościelnej w Zduńskiej Woli zniknęli 18 września 1935 roku. Po ponad miesiącu zakrojonych na wielką skalę poszukiwań nie udaje się ich odnaleźć. Po mieście krążą przerażające plotki o mordzie rytualnym popełnionym przez Żydów.

W połowie listopada 1935 do Zduńskiej Woli przybyli: naczelnik Centrali Służby Śledczej - inspektor Sitkowski i szef sztabu Komendy Głównej Policji, major Kozolubski. Po zbadaniu stanu śledztwa i zapoznaniu się z dotychczasowym materiałem wysunęli pięć hipotez:

1. Mord na tle seksualnym, 2. Nieszczęśliwy wypadek, 3. Uprowadzenie przez Cyganów lub włóczęgów, 4. Ewentualna zemsta z powodu konfliktów sąsiedzkich, 5. Samowolne oddalenie się z domu.

nagroda 1000 złotych za pomoc w wyjaśnieniu zaginięcia
Każdą z hipotez szczegółowo przeanalizowano, podjęto dalsze poszukiwania i przesłuchano kolejnych potencjalnych świadków. Powrócono na linię śladów zaginionych i krok po kroku badano otoczenie, od ostatniego punktu widzenia chłopców na ulicy Belwederskiej w dniu zaginięcia aż do Łasku (12 kilometrów). Kolejne hipotezy upadały bądź stawały się coraz mniej wiarygodne. Kierujący śledztwem, nadkomisarz Marian Wagner przebieg dochodzenia i swoje wnioski po jego zakończeniu opisał w dwumiesięczniku Przegląd Policyjny. Co mogło budzić zdumienie, słabo układała się współpraca policji z mieszkańcami Zduńskiej Woli. Wspominał:
Wprawdzie nie utrudniano przeszukiwania zabudowań i obejść, ale przypatrywano się wysiłkom policji z chłodną obojętnością, dając do zrozumienia, że poszukiwania w Zduńskiej Woli nie prowadzą do celu. Daremnie kuszono się o zdobycie w tem mieście informacyj, naprowadzających na możliwość nieszczęśliwego wypadku - tak silnie wżarło się już przekonanie o zamordowaniu dzieci.
Wielu zduńskowolan uwierzyło w oskarżenia wobec miejscowych Żydów o rzekomy mord rytualny. 
Tworzyło to w mieście fatalną atmosferę i zagrożenie przemocą wobec domniemanych "sprawców". Wyznaczenie nagrody tysiąca złotych za pomoc w wyjaśnieniu sprawy, spowodowało masę zgłoszeń zupełnie fantastycznych, a niekiedy wręcz oszukańczych. Zamiast pomóc, utrudniały one śledztwo, kierowały je na ślepe tropy.
Korespondencja anonimowa i jawna piętrzyła się w stosy, telefony dzwoniły ustawicznie. Imaginacja ludzka tworzyła bezmiar pomysłów. A wszystkie musiało się sprawdzać ściśle i wyczerpywać do dna, aby osad niepewności nie grążył w sumieniu, że coś przeoczono lub zaniedbano. Nie sposób wymieniać je tutaj. Było jednak kilka informacyj osobliwością swą wystrzelających ponad inne, gdyż pojawiły się w nich konkretnie nazwiska i rozpoznanie zaginionych.
Przytoczmy za nadinspektorem Wagnerem jedną z takich historii.

Jak Marian udawał Marianka

W pierwszych dniach grudnia 1935 roku wieczorem komendant jednego z posterunków policji zgłosił telefonicznie o zatrzymaniu przez dzieci szkolne wychudzonego chłopca w wieku około 9 lat, odpowiadającego rysopisem Skotnickiemu. Podawał się początkowo za Mariana Cadlera. Potem, gdy nakarmiono go, odziano i ogrzano, przyznał się, że pochodzi ze Zduńskiej Woli, gdzie mieszka obok kościoła i nazywa się Marian Skotnicki. Powiedział, że jego dwaj koledzy i trzeci nieznajomy pozostali za wsią, skąd poszli do pobliskiego dworu. Wędrują już drugi czy trzeci miesiąc, on sam przyszedł teraz do wsi sprzedać jajka, wybrane kurom w miejscu ostatniego noclegu.
Gdy okazano mu podobiznę Jana Marciniaka, na ogłoszeniu wyznaczającym nagrodę, oświadczył pewnym głosem: „to Janek“.

Wiadomość wydawałaby się prawdziwa. Jednak kilka pytań na temat stosunków rodzinnych,
zadanych za pośrednictwem komendanta posterunku, na które chłopak nie potrafił dobrze odpowiedzieć, wzbudziły w śledczych wątpliwość, czy mają do czynienia ze Skotnickim.
Komendant posterunku nie chcąc tak łatwo zrezygnować domniemanego sukcesu, tłumaczył to zanikiem pamięci u chłopca.

Celem ustalenia tożsamości odstawiono wyrostka do najbliższego Wydziału Śledczego. Następnego dnia przekazano potwierdzenie, że zatrzymany jest poszukiwanym Skotni­ckim. Wieść o odnalezieniu jednego z poszukiwanych szybko rozniosła się po mieście. Chłopca przywieziono autobusem  do Zduńskiej Woli. Na rynku oczekiwał go tłum gapiów. Choć nikt z nich nie znał chłopca, wszyscy wołali z przekonaniem "Skotnickiego mają!" Za­wiadomiona matka wybiegła z domu bez obuwia. Po drodze upadła na krawędź chodnika. Zabłocona i okaleczona przybiegła na rynek, gdzie chłopca już nie było. Został zaprowadzony do komisariatu, a  tam potwierdził, że nazywa się Marian Skotnicki.

Jednak pytany dalej o szczegóły, odpowiadał coraz ciszej, aż wreszcie rozpłakał się. Nieznajomość najbliższego rodzeństwa i rozkładu ulic w mieście, zupełna niezgodność z rysopisem zagi­nionego, za wyjątkiem koloru włosów oraz imienia, upewniły śledczych, że mają do czynienia z kimś innym. Potwierdził to ojciec zaginionego chłopca. Okazało się, że rzekomy Skotnicki nazywał się faktycznie Marian Cadler. Za jedzenie i odzież na posterunku postanowił udawać innego Mariana.

zduńska wola plac wolności

* * *

Pomimo dużego zaangażowania policji oraz rodziny zaginionych prawda pozostałaby nieznana, gdyby nie przypadek. 16 stycznia 1936 roku niejaki Stefan Słomian odnalazł zwłoki jednego z chłopców... Cdn...

poniedziałek, 29 października 2018

Podziwiaj, cierp i czuwaj

Kiedy krzesła są wygodne, wówczas na posiedzeniach śpią.

Obszerne fragmenty tekstu Tadeusza Żeleńskiego (Boya) napisanego w 1927 roku, w dwudziestolecie śmierci Stanisława Wyspiańskiego. Dotyczy mniej znanej działalności mistrza secesji: projektowania wnętrz. Autor wypowiada się tutaj jako szczęśliwy(?) posiadacz i użytkownik mebli zaprojektowanych przez młodopolskiego multi-artystę. Jak Boy twierdzi, jego własne mieszkanie było jedynym, które Wyspiański skomponował w całości, urządzonym całkowicie według jego projektów i wzorów. Okazuje się jednak, że duma z posiadania niezwykłego dzieła modnego twórcy nie szła w parze z komfortem. A przecież w tym mieszkaniu trzeba było jakoś mieszkać.

Historia pewnych mebli

Wyspiański miał o urządzeniu mieszkania swoje zupełnie zdecydowane pojęcia. O czym on ich zresztą nie miał! Przyjaciele żartowali nieraz, że gdyby mu oddać świat do urządzenia, okazałoby się, że on ma gotowe idee o wszystkim, jak co powinno wyglądać. Gdyby się do niego zwróciła np. dyrekcja kolei z prośbą o projekt na lokomotywę, Wyspiański wcale by się nic tym nie zdziwił, ale przyniósłby nazajutrz najdokładniej wyrysowany model lokomotywy wedle swego rozumienia. (...) Kiedy się wybrał do Zakopanego, Tatry mu się nie podobały, powiedział, że on by je inaczej przestawił!

Meble Wyspiańskiego do Świetlicy Bolesławowej w Krakowie
Rzecz oczywista, że musiało go zajmować meblarstwo. Któremuś ze znajomych, który sobie urządzał kawalerskie mieszkanko, Wyspiański zaprojektował jakiś uniwersalny mebel, który miał być łóżkiem, komodą, szafą i stolikiem. Skomponował meble do teatru, tworząc świetlicę Bolesława Śmiałego. Brakło mu tylko sposobności do rozwinięcia swoich pomysłów na szerszą skalę. Niebawem znalazła się okazja. Kiedy budowano w Krakowie dom Towarzystwa Lekarskiego, profesor Nowak, entuzjasta Wyspiańskiego i jego przyjaciel, zaproponował mu dekorację gmachu. Wyspiański przyjął z chęcią, skomponował ową śliczną poręcz, dla której niestety klatka schodowa jest zbyt ciasna i uboga, witraż oraz wewnętrzne urządzenie sal. Już wówczas objawił się charakterystyczny rys, mianowicie pewna surowość zabarwiona, jak często u Wyspiańskiego, dyskretną ironią. Ktoś zwrócił uwagę Wyspiańskiego, że krzesła w sali posiedzeń nie są zbyt wygodne. Wyspiański odpowiedział:
Bo też nie powinny być wygodne. Kiedy krzesła są wygodne, wówczas na posiedzeniach śpią.
I objaśnił z uśmieszkiem, że krzesła urządzone są tak, aby ktoś, kto się zdrzemnie, zsunął się łagodnie na podłogę: do tego zmierza prosty grzbiet, gładkie skórzane siedzenie i łukowato zaokrąglona poręcz.

W tym mniej więcej czasie zakładałem ognisko rodzinne. Wyjechaliśmy z żoną do Paryża, tymczasem miano nam po trosze przygotować mieszkanie. Teściowa moja, profesorowa Pareńska, fanatyczna wielbicielka Wyspiańskiego, była z nim w wielkiej zażyłości; Wyspiański bywał w jej domu niemal codziennym gościem. Zwierzyła mu swoje kłopoty radząc się co do szczegółów urządzenia. Na to Wyspiański oświadczył kategorycznie jak zwykle, aby się nie kłopotać niczym, że on się z przyjemnością wszystkim zajmie. Jakoż niedługo potem przyniósł najdokładniej narysowane pierwsze wzory mebli, z pomiarami, skalą, wskazówkami co do gatunku drzewa, wykonania, szczegółów etc. Śliczne te rysunki to istny wzór dokładności, czystości. Kolejno zaprojektował 
całkowite umeblowanie salonu, sypialni wraz z gotowalnią i jadalnego pokoju, stosując je do wymiarów i rozkładu wynajętego mieszkania przy ul. Karmelickiej nr 6. (...)

Wyspiański: projekt krzesła dla Zofii i Tadeusza Żeleńskich
Projekt krzesła dla Zofii i Tadeusza Żeleńskich. Żródło: http://www.wyspianski.mnw.art.pl/
Co się tyczy mebli, Wyspiański też miał swoje odrębne pojęcia. Pojedynczy mebel nie był dla niego rzeczą samą w sobie, ale składową cząstką architektonicznej niejako kompozycji, którą był cały pokój. Miejsce i ustawienie każdego mebla były ściśle oznaczone. W kompozycji każdego mebla punkt wyjścia miał czysto geometryczny. Brał za zasadę linię pewnej długości, a każdy wymiar mebla był pewnym zwielokrotnieniem tej linii. To zapewne dawało owe piękne i harmonijne proporcje każdego pokoju oglądanego w całości.

Z jednym tylko nie liczył się Wyspiański zupełnie, mianowicie... z anatomią ciała ludzkiego i z ludzkimi potrzebami. Sam nie miał tych potrzeb zupełnie, będąc czystym niejako duchem, ożywionym niezłomną wolą; może w ogóle nie zastanawiał się nad tą stroną, a jeżeli się zastanawiał, to raczej w duchu rozmyślnej surowości. Surowość była najwybitniejszą cechą tych mebli, dużych, ciężkich, z ogromną przewagą kloców drzewa, o chudo wysłanym siedzeniu, zbudowanych z samych linii prostych, bez jednej falistości, bez jednego wygięcia. Kiedy mu zwracano uwagę, że tak ciężkie meble bez uchwytu będą bardzo trudne do przestawiania, odpowiedział, że mebla w ogóle nie powinno się przestawiać, że gdyby nie miał stać tam, gdzie go postawiono, to by znaczyło, że w ogóle nie jest potrzebny.zdrzemnie, zsunął się łagodnie na podłogę: do tego zmierza prosty grzbiet, gładkie skórzane siedzenie i łukowato zaokrąglona poręcz. Jak zwykle trudno było wiedzieć, w jakim stopniu Wyspiański mówi poważnie, a w jakim kpi sobie z interlokutora.

W tym mniej więcej czasie zakładałem ognisko rodzinne. Wyjechaliśmy z żoną do Paryża, tymczasem miano nam po trosze przygotować mieszkanie. Teściowa moja, profesorowa Pareńska, fanatyczna wielbicielka Wyspiańskiego, była z nim w wielkiej zażyłości; Wyspiański bywał w jej domu niemal codziennym gościem. Zwierzyła mu swoje kłopoty radząc się co do szczegółów urządzenia. Na to Wyspiański oświadczył kategorycznie jak zwykle, aby się nie kłopotać niczym, że on się z przyjemnością wszystkim zajmie. Jakoż niedługo potem przyniósł najdokładniej narysowane pierwsze wzory mebli, z pomiarami, skalą, wskazówkami co do gatunku drzewa, wykonania, szczegółów etc. Śliczne te rysunki to istny wzór dokładności, czystości. Kolejno zaprojektował całkowite umeblowanie salonu, sypialni wraz z gotowalnią i jadalnego pokoju, stosując je do wymiarów i rozkładu wynajętego mieszkania przy ul. Karmelickiej nr 6. (...)

wyspiański salon żeleńskich
Co się tyczy mebli, Wyspiański też miał swoje odrębne pojęcia. Pojedynczy mebel nie był dla niego rzeczą samą w sobie, ale składową cząstką architektonicznej niejako kompozycji, którą był cały pokój. Miejsce i ustawienie każdego mebla były ściśle oznaczone. W kompozycji każdego mebla punkt wyjścia miał czysto geometryczny. Brał za zasadę linię pewnej długości, a każdy wymiar mebla był pewnym zwielokrotnieniem tej linii. To zapewne dawało owe piękne i harmonijne proporcje każdego pokoju oglądanego w całości. Z jednym tylko nie liczył się Wyspiański zupełnie, mianowicie... z anatomią ciała ludzkiego i z ludzkimi potrzebami. Sam nie miał tych potrzeb zupełnie, będąc czystym niejako duchem, ożywionym niezłomną wolą; może w ogóle nie zastanawiał się nad tą stroną, a jeżeli się zastanawiał, to raczej w duchu rozmyślnej surowości. Surowość była najwybitniejszą cechą tych mebli, dużych, ciężkich, z ogromną przewagą kloców drzewa, o chudo wysłanym siedzeniu, zbudowanych z samych linii prostych, bez jednej falistości, bez jednego wygięcia. Kiedy mu zwracano uwagę, że tak ciężkie meble bez uchwytu będą bardzo trudne do przestawiania, odpowiedział, że mebla w ogóle nie powinno się przestawiać, że gdyby nie miał stać tam, gdzie go postawiono, to by znaczyło, że w ogóle nie jest potrzebny.

Mam wrażenie, że Wyspiański komponował meble do prywatnego mieszkania po trosze tak, jak je komponował na scenę, nie myśląc o tym, że „aktorzy” będą w nich mieszkać cały dzień i całe życie... I tak jak Wyspiański sam był niejako człowiekiem z innej planety, inaczej stworzonym od zwykłych ludzi, tak samo meble jego robiły wrażenie mebli, w jakich mogą mieszkać ludzie na jakiejś innej gwieździe, tak jak są opisy u Rabelais'go lub Swifta ludzi innych krajów, np. trójkątnych etc. Wymiary mebli wynikłe, jak rzekłem, z zasady geometrycznej, dawały różne niespodzianki. Stoliki nocne były na przykład tak olbrzymie, że blat ich sięgał do piersi człowieka; zarazem sprzeciwiały się całkowicie celom użytkowym: ani spojrzeć na zegarek, ani wypić herbatę w łóżku, nic! Olbrzymie fotele w sypialni miały siedzenie o jakieś 10 cm wyższe od normalnych, stolik zaś. wskutek zasady, że ma być równej wysokości z poręczami, był tak niski, że o kant uderzało się kolanami, których nie było sposobu podziać. Bardzo ciężkie, a szalenie niewygodne krzesełka były istnym narzędziem tortur (...).

Meble dostarczano nam stopniowo, tak że nie ogarniało się całości, widziało się jedynie pojedyncze sztuki. Z wyjątkiem p. Pareńskiej, która była sfanatyzowana na punkcie Wyspiańskiego, a wreszcie nie mieszkała tam, patrzyliśmy wszyscy na te meble z pewnym przerażeniem. Oczywiście, wobec tego, że Wyspiański zechciał się nimi zająć, nie było mowy, aby się wymówić od tego, co jego bawiło i zajmowało; również nie było mowy o tym, aby mu czynić jakieś uwagi; ja osobiście byłem w stosunku do Wyspiańskiego bardzo nieśmiały. I zaczęła się najosobliwsza tragikomedia; od czasu do czasu zjawiał się Wyspiański, aby badać postępy mieszkania; z wykonania mebli przez stolarza Sydora był bardzo zadowolony, a to zadowolenie sprawiało nam tyle przyjemności, że pocieszało nas na chwilę. Ale kiedyśmy zostawali sami i kiedy nam stopniowo zabierano prowizoryczne graty, na których się jakoś siedziało, aby je zastępować tymi olbrzymimi, a tak nieprzytulnymi ciosami drzewa, kiedyśmy sobie uprzytamniali, że w nich przyjdzie spędzić życie, ogarniała nas komiczna rozpacz.

Zresztą meble te były tak konsekwentnie skomponowane jako całość, iż gdyby nawet nie owo coś w Wyspiańskim, co onieśmielało, rozumieliśmy, że nic się tu zmienić nie da. Ta bezlitosna surowość tkwiła w samej zasadzie mebli, nie w jakimś szczególe. Była ona związana z samymi surowym pojęciem życia u Wyspiańskiego, z jego sztuką, której zadaniem było budzić, nie dać spocząć, nie dać ludziom drzemać. Istotnie, gdyby ktoś chciał się tam zdrzemnąć, na próżno szukałby we wszystkich pokojach sprzętu ku temu: wszystkie kanapki były krótkie, zaledwie do siedzenia, gdyż np. w salonie kant oparcia wpijał się w plecy. „Cierp i czuwaj” — zdawał się mówić każdy mebel. Sam Wyspiański zresztą, podpisując rysunki, kanapę nazwał surowo „ławą wyścielaną”.

wyspiański jadalnia żeleńskich
Raz tylko zdobyliśmy się na protest, i to po długich certowaniach, kto się ośmieli przyjść do Wyspiańskiego z najpoddańszym przedłożeniem. Chodziło o krzesełka do salonu, ciężkie, wyciosane z grubych kloców jaworu, a których chudo wyścielone siedzenia były tak płytkie, że siedziało się ledwie na brzeżku, już nie pół-, ale ćwierćsiedzeniem. Tu już chodziło o kwestię bytu. Kiedy przyniesiono od stolarza model takiego fotelika, był u nas z wizytą grubas Stanisławski; pamiętam, co za ryk wydał na widok tego mebla, na którym oczywiście mowy nie było, aby mógł usiąść. Wyspiański przyjął nasze błagania dość ironicznie. Odpowiedział, że on uważa to siedzenie za zupełnie wystarczające, i podjął się zademonstrować, że na tym krzesełku można nie tylko siedzieć, ale nawet pisać i rysować, a nawet zjeść obiad stawiając talerz na poręczy. Na to nie było co odpowiedzieć. Mimo to dobrotliwie uległ naszej zniewieściałości, i podwoił głębokość fotelika, co nie zmieniło faktu, że był arcyniewygodny. Model tego pierwotnego fotelika przechowuję dotąd na pamiątkę. Wyspiański twierdził zresztą, że meble w salonie nie powinny być wygodne, bo inaczej goście za długo siedzą i zabierają czas do pracy...

Gdybyż tylko w salonie! Ale w każdym pokoju. Nie jestem sybarytą ani człowiekiem zwracającym wiele uwagi na komfort życiowy, ale mogę z ręką na sercu powiedzieć, że podobne narzędzia tortur mogły budzić podejrzenie wyrafinowanej złośliwości, czym oczywiście nie były. To pewna, że nie było najmniejszego liczenia się z potrzebami gospodarskimi, które zapewne były Wyspiańskiemu dość obce. Najbardziej dało się to uczuć w jadalni. Ogromne, ciężkie, rzeźbione fotele były skomponowane tak, że przy stole miały się stykać bokami, a grzbiety ich tworzyły wysoką i zwartą palisadę, przez którą nie było mowy o podaniu półmiska, sponad której skłopotana służąca oblewała gości sosem, przy czym kolana siedzących wgniatały się nielitościwie w deskę okalającą stół.

Nareszcie po kilkunastu miesiącach urządzenie znalazło się w komplecie. I trzeba przyznać, że widok tej architektury pocieszyć mógł na chwilę stroskanych i obolałych właścicieli. O ile były bezlitośnie niewygodne, były piękne jako całość. Były oryginalne tak, że pamiętam, jak jakiś niemiecki komiwojażer specyfików lekarskich zaczął mnie wypytywać o te meble mówiąc, że oglądał tysiące mieszkań, ale czegoś równie niezwykłego w życiu nie widział. Istotnie, salon z białego jaworu, z ogromną przewagą drzewa, z amarantowym obiciem, ścianami, portierami i firankami w tym samym kolorze, był olśniewający. Był to styl świetlicy słowiańskiej, dostrojony do nowoczesnego salonu z wielkimi lustrami etc. Na przykład żardyniera na kwiaty, a zarazem półka na nuty, ornamentowana w rowki, zupełnie robiła wrażenie, że te rowki są na to, aby każdy ze schodzących się na radę rycerzy mógł tam postawić swoją dzidę (...)

To mieszkanie, jedyne urządzone w całości i szczegółach przez Wyspiańskiego, budziło oczywiście zainteresowanie, oglądano je, podziwiano. Obcy ludzie, przejezdni, przychodzili bez ceremonii oglądać meble Wyspiańskiego: mieszkanie stało się małą filią Muzeum Narodowego, osobliwością Krakowa. Ale co innego było w nim mieszkać! Ratowało nas to, że mój gabinet był urządzony nie przez Wyspiańskiego, tylko jakimiś meblami angielskiego kroju, i tam skupiało się życie całego domu. W salonie bywaliśmy jedynie wtedy, kiedy się go komuś pokazywało; poza tym opalało się go, aby się meble nie zepsuły, i koniec. Kołyska syna była monumentalna; bieguny jej to były dwa zaokrąglone bale, które przy kołysaniu wydawały taki łomot, że trzeba było je odjąć wskutek protestu całej kamienicy. Istna kołyska Bolesława Chrobrego! W całym urządzeniu nie było ani jednego mebla, na którym by można spocząć, na każdym trzeba było trwać sztywno wyprostowany. Powtarzam, gdyby nie oaza „angielskiego” pokoju, nie wiem, co byśmy poczęli. W końcu ogarniała nas rozpacz; dojrzewało postanowienie, aby oddać te meble do muzeum, a kupić sobie bodaj ogrodowe, trzcinowe krzesełka i nareszcie — usiąść!

wyspiański sypialnia żeleńskich
Okoliczności przyspieszyły wreszcie naszą decyzję. Jak wspomniałem, meble Wyspiańskiego były nieprzenośne; nie można było ich rozmieścić inaczej, słowem, nie można się było z nimi przeprowadzić. Otóż mieliśmy tak nieznośnego gospodarza domu (to bywa), że w końcu zmuszeni byliśmy się wynieść: trzeba było, tak czy inaczej, rozstać się z pięknymi meblami. Przypadkowo miał na nie ochotę dr Chramiec, który przerabiał w Zakopanem swoje sanatorium i potrzebował czegoś reprezentacyjnego; kupił je w całości. Kiedy je wynoszono, burząc piękną harmonię linii, łzy mieliśmy w oczach na widok zniszczenia myśli wielkiego artysty. I gdyby to było możliwe, pewno bylibyśmy w tej chwili - mimo wszystko - cofnęli decyzję. Ale już brutalna ręka tragarzy unosiła jedną sztukę po drugiej... Zamieszkaliśmy w staroświeckich przytulnych biedermeierach.



piątek, 5 października 2018

Chłopcy z ulicy Kościelnej [1]

Wyszli z domów około godziny ósmej rano. Dopiero po dwunastej, gdy chłopcy nie zjawili się na obiad, zaniepokojeni rodzice zaczęli ich szukać w mieście, u krewnych i znajomych.

Kazik Górski, Jaś Marciniak i Marianek Skotnicki mieszkali w Zduńskiej Woli, po sąsiedzku, przy ulicy Kościelnej. Byli uczniami drugiej klasy szkoły powszechnej. Lekcje zaczynali od godziny 13.45, więc przed południem zwykle bawili się w gdzieś w pobliżu. Feralnego dnia, 18. września 1935 jednak nie wrócili do swoich domów. Zaniepokojeni rodzice dowiedzieli się od szkolnych kolegów, że chłopcy umawiali się, by iść tego dnia na grzyby. Skierowało to poszukiwania na okoliczne lasy oraz brzegi rzeki Warty, odległej o około 12 km od Zduńskiej Woli. Dopiero kiedy całonocne poszukiwania nie przyniosły efektu rodzice zwrócili się o pomoc do policji. 19 września 1935 roku o godz. 10.55 przez Mateusz Marciniak, ojciec Jasia złożył zawiadomienie o zaginięciu trzech chłopców z ulicy Kościelnej.

Dzięki zeznaniom naocznych świadków ustalono trzy punkty pobytu zaginionych pomiędzy godz. 8.30 a 9 na przestrzeni od wylotu ulicy Kościelnej wzdłuż Belwederskiej w stronę Piwnej. Tam trop się urywał, w innych miejscach już chłopców nie widziano.

Kolejne przesłuchanie kolegów szkolnych przyniosło nową hipotezę. Zaginiona trojka miała rzekomo wybierać się na potajemną wycieczkę do Krakowa, na budowę kopca Marszałka Piłsudskiego. Rozpoczęto akcję poszukiwań poza miastem w kierunku na Kraków. Urząd Śledczy w Łodzi zwrócił się o pomoc do policji krakowskiej
W tym czasie jeden z kolegów szkolnych zaginionych chłopców zeznał , że widział ich wszystkich 18 września o godzinie 9, idących od rogu ul. Kościelnej i Belwederskiej w stronę Dolnej w kierunku na las w Piaskach. Policja przyjęła wtedy za możliwe uprowadzenie dzieci przez Cyganów, którzy tym czasie koczowali w mieście.

Kolejny wątek podsunęła żona sędziego M. z Łasku. Zgłosiła wiadomość, że pod koniec września był u niej w mieszkaniu po herbatę ośmioletni harcerz podobny do zaginionego Kazia Górskiego. W dodatku rozpoznała go na przedstawionej przez policję fotografii. Rozpoczęto poszukiwania śladów w kierunku Krakowa. Na odcinku około 40 kilometrów drogi od Chynowa przez Wadlew, Wielopole, Bełchatów, Kluki, Szczerców w powiecie łaskim i piotrkowskim spotkano się z prawdopodobieństwem przemarszu poszukiwanych od 10 do 15 października 1935 roku. Ślad jednak urwał się za Szczercowem. Brakowało też śladów pomiędzy Łaskiem a Chynowem, co mocno podważało wiarygodność tego wariantu zdarzeń. Pozostawało też pytanie: po co chłopcy szliby do Łasku, który nie jest po drodze ze Zduńskiej Woli do Krakowa?

W pierwszych dniach października 1935 roku Urząd Śledczy w Łodzi o zaginięciu poinformował poprzez centralną rozgłośnię radiową w Warszawie. O sprawie pisała prasa łódzka, warszawska, poznańska i krakowska. Z końcem października wznowiono poszukiwania na terenie całego kraju, licząc że chłopcy mogą pojawić się między żebrakami lub włóczęgami w dzień Wszystkich Świętych.
zduńska wola ulica kościelna

Aby odnaleźć jakiś ślad dzieci, niezwykłe wysiłki czynili rodzice. Przeszukiwali wszelkie miejsca w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, gdzie dzieci mogły ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Brodzili po stawach i moczarach, rozpytywali mieszkańców wsi, gajowych, borowych, przewoźników rzecznych. Wszystko bez skutku. Na ich desperacji korzystali różnego rodzaju hochsztaplerzy, detektywi-amatorzy, wróżki i jasnowidze, wyłudzając pieniądze na oszukańcze ekspedycje, wizje i przepowiednie. Jeden z wróży zapewniał najpierw, że dzieci żyją, lecz są uprowadzone przez starą kobietę, później, że są za rzeką 12 kilometrów od Zduńskiej Woli. W końcu stwierdził, że są daleko i już ich nie widzi.

Zagadkowe zniknięcie chłopców oraz brak postępów w śledztwie rodziło w Zduńskiej Woli i najbliższych miejscowościach najdziwniejsze teorie. Rodziny dręczono niesamowitymi wizjami losu ich dzieci. Anonimami o podobnej treści zasypywano komisariat policji. Rozpuszczono starą plotkę o morderstwie rytualnym popełnionym przez Żydów potrzebujących chrześcijańskiej krwi na macę. W mieście, w którym Żydzi stanowili jedną trzecią ludności groziło to poważnymi rozruchami. Narastały antysemickie nastroje, zaczęto już wybijać szyby w żydowskich domach. Sytuacja stała się tak napięta, że Komendant Główny Policji, generał Zamorski przekazał dochodzenie Centrali Służby Śledczej w Warszawie. Wyznaczono tysiąc złotych nagrody za pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Śledztwo wkroczyło na nowe tory. O jego efektach poinformujemy wkrótce...

sobota, 29 września 2018

Tajemniczy gość z nieba [1]

Patrzą na rozkopaną ziemię i na bryły zoksydowanego piasku, poczem oglądają się jeden na drugiego wzrokiem, który mówi:
- Myślałem, że tu jakie dziwa będą, a tu ci kupa piachu...
Dopiero jeden z nich wyjmuje z kieszeni gazetę i objaśnia, iż meteor znajduje się kilka metrów pod ziemią i że trzeba go dopiero odkopać.
- To możeby jaki zarobek przy tem był? - zapytuje jeden z chłopów. 
- A może, niewiada... 
- A ile też to warte, jeśli wykopią? 
- Ponoć 5 milionów marek.
Tak sobie gwarzą (...) o tajemniczym "gościu z nieba" leżącym tuż pod naszemi stopami i mającym wsławić imię miasta... [Orędownik 27.09.1935].

orędownik

* * *
We wrześniu 1907 roku prasa informowała o dużym meteorze przelatującym nad południową Wielopolską. Pierwsze napisały o tym gazety poznańskie. "Kurjer Poznański" 7 września zamieścił notatkę poniższej treści:
Niezwykłe zjawisko na niebie obserwowano w nocy na ubiegły wtorek w Krotoszynie i okolicy. Mniej więcej o godzinie 1. zabłysnęła nagle jaskrawo gwiazda w kształcie kuli, mieniąca się we wszystkich kolorach tęczy, świeciła około trzech minut i rozprysnęła się w niezliczone małe gwiazdeczki. Przez cały ten czas było tak jasno jak we dnie. Podobne widowisko zauważono także w Mikstacie i innych miejscowościach w południowej części Księstwa.
"Widowisko" to zdarzyło się w nocy z 2 na 3 września 1907 roku. Było obserwowane ze Strzegomia, Krotoszyna, Mikstatu, Wągrowca oraz innych miejscowości z południowej części ówczesnego Księstwa Poznańskiego. Meteor był widoczny również na Dolnym Śląsku o czym donosiły wrocławskie gazety. Najdalsze na zachód obserwacje pochodzą z Bolesławca.

Meteor leciał z kierunku południowo-zachodniego na północny wschód omijając Ostrzeszów od południa. Według świadków miał postać "potężnego ciała świecącego w postaci gruszki". Opisywany był jako zjawisko "średniego kalibru" pod względem jasności, nie towarzyszyły mu efekty dźwiękowe. W końcowej fazie lotu nastąpił rozpad, który świadkowie opisywali jako "kulki" lub "gwiazdki".

Ilustrowany Kuryer Codzienny

Poszukiwania meteorytu podjęto dopiero po 28 latach. 15 września 1935 roku "Dziennik Poznański" informował:
Ostrzeszów. Bawi tutaj  pan Schmidt z Niemiec, poszukiwacz meteorów. Według zdania p. Schmidta w okolicy Ostrzeszowa spadł w nocy z 2 na 3 września 1907 r. o godzinie 1.43 olbrzymiej wielkości meteor. Kilkudniowe poszukiwania w lesie miejskim obok szosy obornickiej potwierdziły zdanie p. Schmidta. Meteor znaleziono. Odkopano już około 45 centnarów odłamków. W związku z tem na miejsce ma przybyć delegacja zakładu geologicznego z Warszawy.
"Poszukiwacz meteorów", Karol Schmidt na trop ostrzeszowskiego meteorytu trafił dzięki opowieści niejakiego Theodora Tantza, opublikowanej w grudniu 1934 roku w niemieckim tygodniku „Reclams Universum". We wrześniu 1907 roku młody niemieckiej żołnierz straży celnej miał być świadkiem upadku meteoru pod Ostrzeszowem. Z przyczyn osobistych swoją przygodę opisał dopiero po 28 latach. Schmidt, przedsiębiorca i amatorski poszukiwacz meteorytów, na podstawie relacji Tantza i innych dostępnych źródeł próbował ustalić miejsce upadku "gościa z nieba". Za pozwoleniem władz polskich na poszukiwanie meteorytu przybył do Ostrzeszowa we wrześniu 1935 roku. Państwowy Instytut Geologiczny w Warszawie wysłał na miejsce profesora Józefa Morozewicza i docenta Czesława Kuźniara, wybitnych geologów, którzy mieli współpracować z niemieckim poszukiwaczem.

Do projektu poszukiwania i wydobycia meteorytu udało się Schmidtowi pozyskać lokalne władze i miejscowych entuzjastów. Zawiązano nawet komitet, który podjął się uzyskania funduszy na poszukiwania. Na podstawie dodatkowych informacji uzyskanych od Tantza oraz dwóch polskich świadków (Matysiaka i Plucińskiego) Schmidt obliczył miejsce spadku, zatrudnił do pracy kilkunastu robotników i rozpoczął intensywne poszukiwania. Robiono odwierty w wielu miejscach z pomocą badań "igłą magnetyczną".  Na głębokości pół metra znajdowano twardą warstwę, która miała powstać ze "spalenia tlenku żelaza". Do pokruszenia twardej warstwy używano kilofów i dynamitu. Wydobyto w ten sposób kilka ton skał. Zdaniem Schmidta sam meteoryt miał znajdować się 6 metrów pod ziemią.

Do prasy trafiły informacje, że meteoryt został on odnaleziony, jednak ogłoszenie sukcesu poszukiwań było przedwczesne. Poszukiwacz okazał się ignorantem. Wydobyte kamienie "z nieba" zostały przez profesora Morozewicza zaopiniowane dosadnie i z ironią:

meteor na niebie- Może to u was nazywa się meteorytem, ale u nas to się nazywa granit. 

Meteorytami nie były też znalezione kawałki "żużlu", które okazały się orsztynem czyli metaliczną skałą pochodzenia miejscowego. Po dwudziestu dniach niemiecki "łowca meteorów" opuścił Ostrzeszów. Jednak naukowcy z instytutu geologicznego nie zaprzeczyli, że meteoryt mógł spaść w tej okolicy. Nie był to koniec poszukiwań "tajemniczego gościa z nieba".

O dalszej historii zagadkowego ostrzeszowskiego meteorytu napiszemy wkrótce...
* * *
Bibliografia:
http://wiki.meteoritica.pl


Rower szybki jak pociąg

Niewiele ponad 100 lat minęło od czasu, gdy pojazdy napędzane siłą ludzkich mięśni należały do najszybszych środków transportu. Niestety, tylko na krótkich dystansach... Pierwszego kwietnia 1894 roku „Wszechświat - tygodnik popularny, poświęcony naukom przyrodniczym” informował o badaniach prędkości osiąganych przez welocypedy:
Osiągnięto już obecnie taką szybkość welocypedów, że bieg ich porównywać można z biegiem pociągów kuryerskich, przynajmniej na odległościach niewielkich. Ponieważ zaś w ostatnich czasach oznaczono dokładnie biegi czyli rekordy welocypedów, można zestawić następny wykaz, dający szybkość średnią na sekundę, przy kursach rozmaitej długości:  
Widzimy stąd, że szybkość najwyższą zyskuje się po przebiegu około 200 metrów i że już w drugiej połowie pierwszego kilometra siły jadącego słabną. W każdym razie jest to rezultat uderzający, że w ciągu czasu krótszego nad godzinę przebyć można odległość 40 kilometrów. (Revue Scient.)
* * *
Welocyped to pierwowzór roweru, nieposiadający łańcucha ani hamulców, często z bardzo dużym kołem przednim oraz małym kołem tylnym.  Niekiedy miał dwa koła tylne, czasem dwa koła przednie. Wszystkie te pojazdy były napędzane pedałami osadzonymi na osi przedniego koła.




środa, 26 września 2018

Jak stolik z popiołów

Ok. 1600 r. przed naszą erą gigantyczny wybuch wulkanu zmiótł z powierzchni Morza Egejskiego wyspę Thera (Thira). Została tylko dziura o średnicy ok. 10 kilometrów i kilka wysepek znanych dziś jako archipelag Santorini. Wybuch był tak silny, że zniszczył całkowicie kwitnącą wcześniej na wyspie tzw. kulturę cykladzką oraz mocno zaszkodził odległej o ponad 100 km Krecie. Na szczęście mieszkańcy Thery w większości opuścili wyspę jeszcze przed wybuchem wulkanu – po wielkim trzęsieniu ziemi, które wcześniej nawiedziło wyspę.

Przez wieki nie wiedziano niemal nic o tej kulturze. Nie zachowały się żadne źródła pisane na jej temat. Cała wiedza o cykladzkiej cywilizacji pochodzi z badań archeologów. Pierwsze wykopaliska rozpoczęto jeszcze w XIX wieku, po przypadkowym odkryciu osady Akrotiri w trakcie wydobywania pumeksu do budowy Kanału Sueskiego. Jednak regularne prace zaczęły się w dopiero 1967 roku. Wtedy odkryto pod warstwami pumeksu świetnie zachowane miasto z domami pełnymi fresków niezwykłej urody, o rozmaitej tematyce (bitwa morska, walczące na pięści dzieci, sceny z przyrody). Znaleziono również pozostałości waz minojskich i mebli oraz inskrypcje w piśmie linearnym B.

Pierwsza odnaleziona osada datowana jest IV tysiąclecie p.n.e., natomiast szczyt rozwoju miasta przypada na okres pomiędzy XX a XVI wiekiem p.n.e. W tym okresie miasto obejmowało obszar ponad 20 ha i mieszkało tu kilka tysięcy ludzi, zajmujących się głównie handlem. Ulice były wąskie, ale mieszkania obszerne, zbudowane z cegły glinianej, z gipsowanymi ścianami i toaletami połączonymi z kanalizacja miejską. Do niektórych domów doprowadzone były dwie rury z wodą, prawdopodobnie w jednej z nich była ciepła woda pochodząca ze źródeł termalnych.

Fakt zasypania miasta przez wulkan umożliwił zachowanie się negatywów obiektów wykonanych z drewna, co pozwoliło na ich rekonstrukcję. Także kamienne figurki muzykantów siedzących na krzesłach stały się inspiracją do odtworzenia kilku mebli z epoki brązu. O tym niezwykłym przedsięwzięciu pisała Ludwika Press w książce „Kultura Wysp Cykladzkich w epoce brązu”. Poniżej fragment:

W kamieniu artysta zachował zasadnicze cechy drewnianego sprzętu. Wiemy na ich podstawie, że oryginalne stołki miały konstrukcję stojakową, czyli że rama siedzenia była osadzona na czterech solidnych nogach. Ale nieliczne zabytki rzeźby marmurowej o wyjątkowej tematyce nie są jedynym źródłem do poznania mebli cykladzkich w epoce brązu.

W Akrotiri powstały warunki do odtworzenia kilku drewnianych mebli. Należy do nich stołek, częściowo uszkodzony, gdyż spadła na niego ciężka belka stropowa podczas trzęsienia ziemi. Odciśnięte w pumeksie i popiele wulkanicznym kształty nie zachowanych mebli, stołka i łoża, zostały utrwalone dzięki użyciu płynnego gipsu, który w toku prac archeologicznych wlewano w puste miejsca pozostawione przez różne przedmioty. W ten sposób zrekonstruowano też drewniane obramienia drzwi.

Omawiany stołek miał 38 cm wysokości, prostokątne siedzenie o wymiarach 42 x 28 cm i bardzo przypominał opisane stołki z marmuru. Odkryty znacznie później od siedzących figurek, potwierdził przekonanie o drewnianym rodowodzie wyrzeźbionych mebli. Drugi sprzęt, którego drewniane ramy zostały odtworzone, wzbudził znacznie większe zainteresowanie. Było to łoże, które podobnie jak stołek stało niegdyś w tzw. pokoju z liliami. Na czterech nogach wspierała się rama prostokątna (1,60 x 0,68 m) z dobrze zachowanymi śladami lin czy sznurów. Rodzaj materaca stanowiła skóra zwierzęca lub gruba tkanina.

W kręgu egejskim modele takiego sprzętu należą do bardzo rzadkich znalezisk. Eksperyment przeprowadzony w Akrotiri, daje zaś wyobrażenie o prawdziwym łożu i jego proporcjach. Jak informuje Marinatos, uzdolnieni stolarze, państwo Saridis, podjęli się z dobrym wynikiem wykonania łoża z drewna oliwki na podstawie odlewu gipsowego i obciągnęli je skórą cielęcą. Ich dziełem jest także stołek z tego samego gatunku drzewa, zrekonstruowany zgodnie z odlewem. (…)

Jak model stołu wygląda terakotowy sprzęt na trzech nogach z wysokim podwójnym blatem, pustym wewnątrz, wyposażonym w prostokątny otwór z boku. Kiedy wkładano tamtędy opał, rozgrzewała się powierzchnia stołu i stojące na niej naczynia z jedzeniem. Można więc opisany sprzęt uważać za rodzaj ogrzewacza wzorowanego na formie okrągłego stołu.

Drewno odegrało również ważną rolę w budownictwie i szkutnictwie. Z drewna wykonywano wiele przedmiotów codziennego użytku, a także uchwyty metalowych narzędzi różnego rodzaju. Na Therze było go zbyt mało i musiano je sprowadzać z innych wysp.

Meble spełniały w mieszkaniach swoją podstawową funkcję; mogły to być sprzęty pełne prostoty i takie poznajemy w Akrotiri. Niekiedy łączyły funkcjonalny kształt ze starannym opracowaniem szczegółów. O wykwintnych meblach minojskich, zdobionych np. srebrem i kością słoniową, informują zachowane opisy, zanotowane pismem linearnym B na tabliczkach glinianych przechowywanych w pałacowym archiwum [na Krecie - przyp. wk]. Większość archeologów uważa, że w Akrotiri nie było pałacu, a nietrwałość drewna sprawia, że tylko w wyjątkowych wypadkach można uzyskać dane o meblach z epoki brązu.

środa, 5 września 2018

Sobieski przed bitwą

Przenieśmy się w czasie i poznajmy rodzinę Sobieskich mieszkającą w Wilanowie ponad 300 lat temu. Bądźmy świadkami niezwykłej historii, która wydarzyła się tuż przed wyprawą pod Wiedeń w 1683 roku.

Jak co roku z okazji Dni Wilanowa Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie zaprasza na spektakl plenerowy. Tegoroczne widowisko pod tytułem „Sobieski obrońcą chrześcijaństwa” jest częścią tryptyku o losach króla Jana III.

Wystawiona dwa lata temu w Wilanowie „Uczta w Jaworowie” przybliżała perypetie rodziny Sobieskich związane z dynastycznymi planami króla próbującego osadzić na tronie swego pierworodnego syna Jakuba. Rok temu na dziedzińcu wilanowskim byliśmy świadkami narady przed bitwą. Tym razem opowiemy o historii Lwa Lechistanu tuż przed bitwą wiedeńską. Spiski, walka wywiadów, poselstwa i dyplomacja będą się wydarzać na tle sielskiego życia rodzinnego Sobieskich w Wilanowie. A my wszyscy będziemy w samym środku tej historii!

TERMIN: 8 września, godz. 16.00
MIEJSCE: dziedziniec pałacu w Wilanowie
WSTĘP: wolny


poniedziałek, 3 września 2018

Odświętny zimorodek - najlepsze listy motywacyjne w historii

Drogi Panie, lubię słowa. Lubię tłuste, maślane słowa, takie jak "muł", "atłas" i "tłuc"...
W 1934 roku Robert Pirosh, copywriter z Nowego Jorku, rzucił pracę i wyjechał do Hollywood. Zamierzał tam zrobić karierę scenarzysty filmowego. Zebrał adresy wszystkich liczących się reżyserów, producentów i dyrektorów wytworni filmowych, po czym wysłał do nich niezwykły tekst. Obecnie jest uznawany za jeden z najwspanialszych listów motywacyjnych w dziejach ludzkości. Był również bardzo skuteczny. Pirosha zaproszono na trzy rozmowy kwalifikacyjne i ostatecznie zdobył stanowisko młodszego scenarzysty w wytwórni MGM.

Co takiego napisał, że został zauważony i doceniony? Po prostu kilkanaście zdań o tym, że lubi słowa. Między innymi takie zdania:
Lubię wzniosłe, natchnione słowa, takie jak "odświętny", dystyngowany, zniesmaczony.  Lubie te eleganckie i kwieciste, jak "letni", "błądzić", "zimorodek" i "Elizjum". Lubię też glistowate, wijące się i gąbczaste, takie jak "pełzać", "pokłon", "plantacja" i "kroplówka". Lubię w końcu zabawne słowa, na przykład "bąbel", "klapa", "bekać" i "bulgotać".
Znacznie bardziej lubię słowo scenarzysta niż copywriter, postanowiłem więc rzucić pracę w agencji reklamowej w Nowym Jorku i spróbować szczęścia w Hollywood. Jednak zanim wskoczyłem na głęboką wodę, wybrałem się do Europy, aby się tam uczyć, wygłupiać i rozmyślać. Właśnie stamtąd wróciłem i nadal lubię słowa. Czy mogę kilka z panem zamienić?
15 lat później Robert Pirosh zdobył Oscara za scenariusz filmu "Pole bitwy". Był też autorem scenariuszy wielu popularnych filmów m. in. "Czarnoksiężnik z Oz" (1939), "Ożeniłem się z czarownicą" (1942) czy "Piekło dla bohaterów" (1962).

Pismo Pirosha opublikowane zostało w zbiorze "Listy niezapomniane" opracowanym przez przez Shauna Ushera, angielskiego autora bloga www.lettersofnote.com. Wśród 126 najciekawszych i najważniejszych listów w dziejach ludzkości są korespondencje sprzed wielu wieków, jak i z ostatnich lat. Znajdziemy tu również inne, niezwykłe i zaskakujące prośby o pracę. Na przykład list  Leonarda da Vinci do księcia Mediolanu Ludwika Sforzy. Wiedząc, że książę szuka budowniczych obiektów wojskowych, 30-letni Leonardo, który jeszcze nie był słynnym malarzem, napisał list przedstawiający w dziesięciu punktach jego umiejętności konstruktorskie. Jak na owe czasy były niebagatelne. Poniżej przytaczamy tylko część fantastycznej oferty Leonarda:
działo Leonardo da Vinci
Posiadam projekty bardzo lekkich, silnych i przenośnych mostów, przy użyciu których da się ścigać nieprzyjaciela, a w wyjątkowych przypadkach również uciekać przed nim podczas walki. Dzięki ich użyciu można niszczyć i palić mosty wroga. 
Na wypadek, kiedy podczas oblężenia nie można byłoby prowadzić ostrzału, zważywszy na wysokość murów lub ich wyjątkowe położenie, znam metody zniszczenia każdej fortecy, pod warunkiem że nie została ona wzniesiona na skałach. 
Posiadam także projekty wygodnych i łatwych do przenoszenia dział, które potrafią miotać małe kamienie niczym grad, zaś dobywający się z nich dym każdego wroga wprawi w przerażenie. 
Potrafię również docierać w oznaczone miejsca za pomocą podziemnych korytarzy i sekretnych przejść wykonanych bez żadnego hałasu, nawet jeśli musiałyby wieść pod fosą lub rzeką. 
Stworzę także pancerne pojazdy, bezpieczne i nie do zdobycia, które zdolne będą penetrować siły wroga oraz jego artylerię. Nie istnieje taki tłum uzbrojonych wojowników, którego nie przebiłaby ta maszyna. Za wynalazkiem tym bezpiecznie i bez przeszkód maszerować może piechota. 
Tam, gdzie działa nie znajdą wykorzystania, zastosuję katapulty, mangonele, trebusze i inne wspaniale skuteczne machiny, których dziś się nie używa. Krótko mówiąc, niezależnie od warunków zdolny jestem stworzyć nieskończoną liczbę machin oblężniczych i obronnych.
Po takiej autoprezentacji kandydat mógł być tylko przyjęty, albo uznany za niepoczytalnego. Leonardo dostał tę robotę, ale nie zrealizował swoich militarnych projektów, albo nic o tych realizacjach nie wiemy. Za to na zamówienie Sforzy sportretował jego kochankę na obrazie "Dama z gronostajem" oraz nieślubną córkę na portrecie zwanym "La Bella Principessa". To talent malarski przyniósł mu sławę, nie wynalazki machin wojennych.

Prawie pięć wieków później, w 1933 roku 23-letnia Eudora Welty wysłała do magazynu "The New Yorker" prośbę o przyjęcie do pracy. Zaczęła dość nietypowo:
Panowie, domyślam się, że bylibyście bardziej zainteresowani zręczną sztuczką magika niż aplikacją na jedno ze stanowisk w Waszej gazecie, jednak, jak wiadomo, nie można mieć wszystkiego.
Po krótkim i dowcipnym przedstawieniu swojego wykształcenia oraz doświadczeń zawodowych, przeszła do rzeczy. Równie ujmująco i bezpośrednio:
Eudora Welty
Jeśli chodzi o to, co mogłabym Panom zaoferować - widziałam zastraszającą liczbę filmów i wystaw malarskich, które, jak sądzę, mogłabym dla Panów bezstronnie recenzować; ostatnio wymyśliłam nawet neologizm określający obrazy Matisse`a po tym, jak obejrzałam jego ostatnią wystawę u Marie Harriman, mianowicie konkubinarbuz. Pokazuje to, w jaki sposób działa mój mózg - szybko i nietypowo. Czytam wręcz żarłocznie i po każdej lekturze mogę natychmiast trzaskać recenzję. (...) 
Tak bardzo chciałabym dla Panów pracować! Jeden maleńki felieton każdego ranka - albo każdego wieczoru, jeśli nie możecie, Panowie, zatrudnić ,mnie w dziennym wymiarze - choć zapewniam, że gotowa jestem tyrać jak niewolnik. Potrafię też rysować tak jak pan Thuber, na wypadek gdyby mu odbiło. Uczyłam się malowania kwiatów. 
Nie wiem, gdzie mogłabym aplikować, gdyby odrzucili Panowie moje podanie; nie piszę tego, aby Panom schlebiać, ale sami zobaczcie, jaką mam alternatywę: U. z N.C. proponuje mi 12 dolarów za tańczenie w klubie Valecha Lindsaya. Wspaniale. Składam to podanie na Panów ręce, zapewniając jeszcze, że jestem sumiennym pracownikiem...
Niestety, list ten został przez redakcję zignorowany. Jednak jakiś czas później "The Ner Yorker" naprawił swój błąd. Eudora Welty opublikowała na jego łamach wiele artykułów. W roku 1973  otrzymała nagrodę Pulitzera za powieść "The Optimist`s Daughter". Została również nagrodzona Prezydenckim Medalem Wolności.

W 1989 roku młody projektant gier komputerowych wysłał CV i list motywacyjny do firmy Lucas Art, założonej przez George`a Lucasa. Odezwano się telefonicznie. Niestety, pod koniec rozmowy kandydat popełnił potworny błąd - przyznał się, że korzysta z pirackiej wersji gry swojego potencjalnego pracodawcy. Żeby zatrzeć złe wrażenie Tim Schafer napisał nowy list motywacyjny w formie gry komputerowej. Tekst ilustrowany grafikami jak z gry, zaczynał się tak:
Twoja misja znalezienia idealnej pracy rozpoczyna się w Centrum Idealnej Kariery. Po wejściu do środka widzisz pomocną kobietę, która siedzi za biurkiem. Kobieta uśmiecha się do ciebie i pyta: 
W czym mogę pomóc? 
Powiedz: szukam pracy.
Rozumiem - odpowiada kobieta - A gdzie chciałby pan pracować: w Los Angeles , Dolinie Krzemowej czy San Rafael? 
Powiedz: w San Rafael.
Dobry wybór - mówi - Oto oferty pracy, które mogą pana zainteresować. 
Podaje ci trzy broszury. 
Obejrzyj broszury. Ich tytuły brzmia następująco: HAL Computers: wykręć z nami numer; Yoyodine Defense Technologies: pomóż nam wykorzystać nasz destrukcyjny potencjał oraz Lucas Film, Ltd: Gry, Gry, Gry! 
Otwórz broszurę LucasFilm.
Dalej "uczestnik" gry wysyła CV do Lucas Film, dostaje pracę i podjeżdża komunikacją miejską do firmy. Zastaje tam życzliwych ludzi, otrzymuje biurko z  nowoczesnym komputerem i telefonem oraz zabiera się do pracy. Gra w zdobycie wymarzonej pracy kończy się na najwyższym levelu, który Tim Schafer, tak opisał:
Kiedy osiągasz satysfakcję z pracy, twoja punktacja zwiększa się do 100, a misja zostaje zakończona. Jednak prawdziwa przygoda dopiero się rozpoczyna, podobnie jak twoja współpraca z firmą Lucas Film.
Kilka tygodni po wysłaniu tego oryginalnego listu motywacyjnego Schafer został pracownikiem Lucas Film. Dla tej firmy stworzył dwie najpopularniejsze gry przygodowe wszech czasów: The Secret of Monkey Island oraz Monkey Island 2.

Dzisiaj większość poszukujących pracy uważa, że list motywacyjny to przeżytek. Nie piszą go wcale, albo kopiują wzór z Internetu. Jeśli chcesz, aby twoja aplikacja przykuła uwagę rekrutera, czytaj i wzoruj się na najlepszych...

* * *

Listy niezapomniane
Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2015
Autor: Shaun Usher
Tytuł oryginału: Letters of Note
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Data wydania: 6 maja 2015
Format: 165 x 235 mm
Liczba stron: 416 tekst
ISBN: 978-83-7924-332-7

sobota, 14 lipca 2018

Zdobyczne atłasy króla Jana

W Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, obok wyjątkowej klasy portretu monarchy, można oglądać oryginalne XVII-wieczne tureckie tkaniny.

Komplet dziesięciu wzorzystych atłasowych makat najprawdopodobniej został zdobyty przez Jana Sobieskiego w bitwie pod Wiedniem. Tkaniny powstały w połowie XVII wieku na terenie imperium osmańskiego i mogły stanowić fragment wystroju namiotu tureckiego dygnitarza. Potem zostały podarowane przez Sobieskiego klasztorowi Benedyktynek we Lwowie, w którym ksienią była ciotka króla, Dorota Magdalena Daniłowiczówna.

wilanów-wielka sień

Po II wojnie światowej wraz z mniszkami i całym wyposażeniem zakonnym makaty trafiły do klasztoru pocysterskiego w Krzeszowie na Dolnym Śląsku. Przez lata nie wiedziano o faktycznym pochodzeniu i wartości tkanin, choć doceniano ich wyjątkową klasę i piękno. W klasztorze w Krzeszowie używane były jako nakrycia na klęczniki dla sióstr podczas uroczystości składania ślubów zakonnych i przyjmowania konsekracji monastycznej. Dopiero kilka lat temu ponownie „odkryto” pochodzenie tkanin i zidentyfikowano je jako trofeum zdobyte przez króla Jana III w bitwie wiedeńskiej. W 2017 r. tkaniny poddano konserwacji w pracowni Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie.

Te olśniewające tkaniny ozdobiły Wielką Sień pałacu wilanowskiego razem z wyjątkowej klasy portretem Jana Sobieskiego. Obraz pochodzi z XVII wieku i jest przez badaczy uznawany za jeden z najważniejszych wizerunków władcy. Uważa się go za pierwowzór całej grupy portretów z kolekcji polskich i zagranicznych, na których monarcha jest podobnie upozowany. Jest oceniany, jako „prawdopodobnie najbliższy faktycznego wyglądu monarchy”. Obraz stanowi własność Muzeum Narodowego w Warszawie i pozostaje w depozycie w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie.

Wystawę w Wielkiej Sieni pałacu w Wilanowie można oglądać do 30 września 2018 roku.

niedziela, 17 czerwca 2018

Nieskora Maria z Prusinowic

Kiedyś nie było Facebooka, ani Twittera, ale była Gazeta Świąteczna. Co takiego napisał Felek ze Sworawy, że spowodował wybuch twórczej energii niejakiej Marii z Prusinowic?
Głos nowej czytelniczki ze wsi Prusinowic pod Sieradzem. Bracia czytelnicy, pragnę, choć nieśmiało, skreślić tu słów parę, byle sił mi stało. Jestem czytelniczką od roku półtora, ale do pisania nie byłabym skora, gdyby nie napisał Felek ze Sworawy, że nam w głowach tylko stroje i zabawy. Chcąc temu zaprzeczyć, mili czytelnicy, muszę tu coś skreślić ze swej okolicy. Dwóch tu przedpłatników było do tej pory, teraz jest i trzeci do czytania skory. Znane z zamożności bywały te strony, lecz dziś tu, jak wszędzie, każdy przygnębiony. Jest tu straż ogniowa, lecz słabe jej siły i niema sposobu, aby się wzmocniły. Bo tylko są bójki i kradzieże wszędzie, a poczciwy człowiek nie wie, co to będzie. Co do mnie, Świąteczna jest mi przyjaciółką, chciwie ją też czyta całe nasze kółko. Czy do swego grona, druhowie, przyjmiecie Marję z Prusinowic w sieradzkim powiecie?
Gazeta Świąteczna 1934 nr 2770, za: http://sieradzkiewsie.blogspot.com

prusinowice dwór

Gazeta Świąteczna – tygodnik popularno-oświatowy dla ludu, wydawany w latach 1881–1939 w Warszawie. Został założony przez Konrada Prószyńskiego. Później pismem kierowali: Tadeusz Prószyński (1873-1925), Pelagia Wanda Prószyńska (1889-1953) i Konrad Marcjan Prószyński (1891-1944).

Gazeta pełniła rolę zbliżoną do obecnych socjal mediów. Spaliła się stodoła, wiatr uszkodził wiatrak, wieśniacy pobili się w karczmie, doszło do zuchwałej kradzieży lub zabójstwa - o tym wszystkim dowiadywali się czytelnicy Gazety Świątecznej.  Opisywano stan płodów rolnych, a także wydarzenia kulturalne i religijne.
Krótkie relacje stałych korespondentów oraz czytelników zawierały często krytyczne uwagi o władzach gminnych, rządzie czy sąsiadach. Pisano o aferach rzeczywistych i domniemanych. Poza wszelką krytyką znajdował się natomiast kościół katolicki oraz księża. Gazeta otwarcie  popierała bowiem politykę kleru zmierzającą do regulowania wszelkich sfer życia Polaków i wpływania na decyzje rządów. Ostro atakowała wszystkie ruchy, które sprzeciwiały się dominacji kościoła, szczególnie socjalistyczne. W latach 30-tych, zgodnie z ogólnym trendem w prasie narodowej i katolickiej, prezentowała poglądy mocno antyżydowskie.


czwartek, 14 czerwca 2018

Włosi wierzą w cud...

14 czerwca 1982 roku o godzinie 17.15 rozpoczął się pierwszy mecz drużyny polskiej podczas
Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Hiszpanii. Udział w tej imprezie przyniósł Polakom wielki sukces, ostatni tej rangi do dziś. Mimo, że przygotowania do turnieju zakłóciło wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku. Trener Antoni Piechniczek nie mógł wykonać planu spotkań towarzyskich, bo niektóre państwa bojkotowały Polskę rządzoną przez wojsko.

Początek turnieju nie zapowiadał wielkich osiągnięć. Na Estadio Balaidos w Vigo biało-czerwoni spotkali się z drużyną Włoch, dwukrotnym mistrzem świata z lat 30-tych. Nasi rozpoczęli w składzie: Józef Młynarczyk - Stefan Majewski, Władysław Żmuda (kapitan), Paweł Janas, Jan Jałocha, Grzegorz Lato, Waldemar Matysik, Zbigniew Boniek, Andrzej Buncol, Andrzej Iwan, Włodzimierz Smolarek. Za Iwana w 72 minucie wszedł Marek Kusto. Mecz toczył się przy lekkiej przewadze Włochów. Ostatecznie plan minimum został wykonany, nie przegraliśmy, padł bezbramkowy remis. Wywalczyliśmy na początek punkt z wielkimi Włochami, które miały w składzie gwiazdy najwyższego formatu, jak Zoff, Gentile, Conti czy Rossi. Potem miało już być łatwiej, powszechnie liczono na dwa zwycięstwa w kolejnych meczach: z Kamerunem i Peru. Okazało się to nie takie proste, ale ostatecznie Polska drużyna zdobyła trzecie miejsce w świecie. Powtórzyła tym samym osiągnięcie Orłów Górskiego z 1974 roku.
Zbigniew Boniek i Paolo Rossi - Hiszpania 1982

Przebieg mundialu od kulis przedstawił  Andrzej Makowiecki - dziennikarz, pisarz i scenarzysta filmowy, specjalny wysłannik Krajowej Agencji Wydawniczej i tygodnika "Odgłosy".
Jego książka "Espania`82 - nerwy, radość, zwątpienie, zwycięstwo" powstała jak na tamte czasy w niezwykłym tempie, do księgarń trafiła we wrześniu 1982 roku. Dwa miesiące po zakończeniu mistrzostw świata. Oto, co napisał o tym inauguracyjnym spotkaniu:

Watahy kibiców włoskich opanowały teren wokół stadionu. Wymachiwali transparentami i flagami, wywrzaskiwali pod adresem nielicznych polskich kibiców, że przegramy z kretesem. Sympatie Hiszpanów były podzielone - jedni oklaskiwali naszych przeciwników, to znaczy: turystów z  Italii, inni patrzyli na nich krzywo, a grupka galicyjskich chłopaków skandowała im przekornie w twarz:
- Pooloonia! Pooloonia.
Odciągnąłem jednego na bok i pytam.
- Dlaczego dopingujesz Polskę?
- Bo mi się podoba! - odpowiedział zaczepnie.
- Musisz mieć jednak jakieś istotne powody...
- E tam. powody! Podoba mi się i już!
Na stadionie Włosi całkowicie zawrzeszczeli Polaków, natomiast hiszpańska publiczność reagowała obiektywnie. Po meczu część dziennikarzy runęła do telefonów i telexów, inni udali się na konferencję prasową. Piechniczek był bardziej oblegany niż Bearzot, obydwaj wydawali się usatysfakcjonowani. Na moje pytanie, czy remis jest dla Włochów tragedią, cierpliwy starannie ubrany, uprzejmy Bearzot odpowiedział:

- W żadnym wypadku. Wprawdzie mogliśmy wygrać ten mecz, ale Polska udowodniła, że jest bardzo dobrym zespołem, a Boniek potwierdził, że jest graczem światowego formatu.
Wiecie, taka kurtuazyjna paplanina. Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że w pomeczowych opiniach prasowych zespół nasz nie zebrał zbyt wielu pochwał. "La Voz de Galicia" i "El Ideal  Gallego" stwierdziły, że z wyjątkiem dwudziestu minut drugiej połowy Włosi panowali na boisku i byli faworytami spotkania. A jeszcze kilka dni przed meczem jedna z gazet sportowych wydrukowała komentarz pod ogromnym tytułem: WŁOSI WIERZĄ W CUD, ŻE UDA IM SIĘ POKONAĆ POLAKÓW.

Entliczek - pentliczek. Co zrobi Piechniczek. Tego nie wie nikt....






sobota, 26 maja 2018

Mamuną nie mam mnie!

"Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, a kto kocha - w porę go karci". Ta biblijna zasada wyznaczała przez wieki standardy wychowywania dzieci. Surowe to były standardy: poza karami cielesnymi, ich podstawą były... straszydła i potwory. Dopiero wiek XX przyniósł bezstresowe wychowanie i Dzień Dziecka.
jędza
Któż nie słyszał w dzieciństwie ostrzeżeń przed Babą Jagą, która porywa i zjada niegrzeczne dziatki? Ta okropna starucha nie była istotą ludzką, jak się powszechnie sądzi, ale demonem, zwanym ogólniej Jędzą. Wysoka, chuda, pomarszczona Jędza, o czarnych oczach, bezzębnych ustach i kobylej nodze znana była na terenie całej Słowiańszczyzny. Mieszkała gdzieś w leśnych ostępach, w ruchomym domku na kurzej nóżce. Dzięki tej zadziwiającej lokomocji przemierzała puszczę w poszukiwaniu ofiar: przede wszystkim zabłąkanych dzieci. Odstraszający wygląd wcale nie przeszkadzał jej w wabieniu ofiar. Nie potrzebowała do tego żadnej magii, kusiła małolatów słodyczami, o które w dawnych czasach było dużo trudniej niż dziś. Nic dziwnego, że łakome dzieciaki szły do chatki Baby Jagi, chętniej niż ćmy do lampy. Demon zamykał je w klatce i dokarmiał ciasteczkami oraz bakaliami. Dobrze podtuczone kończyły żywot jako obiad ohydnego potwora.

Zupełnie inaczej miała się rzecz z Kanią. Ten demon przybierał
kania
postać eleganckiej, pięknej damy. Dzieci lgnęły do niej, bo nie dość, że wyglądała jak sympatyczna ciocia Krysia, to jeszcze zlatywała z nieba na białym obłoku, niczym ubóstwiana powszechnie Madonna. Kania cynicznie wykorzystywała swoje atuty, by skłonić pozostawione bez opieki dzieci do wejścia na jej latający obłoczek i uprowadzić je gdzieś w niebiańskie przestworza, czy demon wie gdzie... Łatwowierne ofiary znikały bezpowrotnie. A przecież opiekunowie ostrzegali często: „Dzieci, dzieci, kania leci!".

Takie strachy czyhały na nieletnich w ciągu dnia. A nocą? Nocą przerażenie dziatwy budziła osławiona Buka, potwór, którym straszono na całej Słowiańszczyźnie. Różnie go nazywano: Bobo, Bobak, albo Bebok, ale zawsze chodziło o niewielkiego demona, który zamieszkiwał ciemne piwnice, komórki oraz zapomniane strychy. Czekał tam spokojnie cały dzień, aby zaraz po zmierzchu wyjść z ukrycia i straszyć dzieciarnię. Nazwa tego niewielkiego demona wywodzi się od rzymskiego hubo, czyli „puchacz". Jego działanie nie miało funkcji wychowawczej, gdyż obrywało się zarówno urwisom, jak i dzieciom grzecznym. Jedynym sposobem na uspokojenie Bobaka była micha strawy pozostawiona mu przez gospodarzy.

buka

Najstraszniejsza jednak była Mamuna. Czarcich, dekla, łamija, małpa, oćwiara, odmienica, pałuba, sibiela, zmianica - demon porywający dzieci z kołysek znany był w Polsce pod wieloma nazwami.
Nie tylko porywał niemowlaki, ale w ich miejsce podrzucał własne. Mamuna była znacznego wzrostu, miała nieproporcjonalnie wielkie łapy, świńskie kły i szczeciniaste futro porastające całe ciało. Zamieszkiwała lasy i niedostępne mateczniki. Kiedy wyruszała łowy, podchodziła pod siedziby ludzkie i czyhała, aby skorzystać z momentu nieuwagi domowników i podmienić noworodka. W ramach rekompensaty Mamuna zostawiała swoje dziecko. Niestety, było chude, brzydkie i notorycznie wrzeszczące. Wprawdzie nie miało po matce kłów i futra, ale wyrastało na głupkowatą, złośliwą i ponurą osóbkę. W dodatku dużo jedzącą i leniwą. Dla rodziców była to prawdziwa tragedia. Ofiarą demona padały także dzieci nie narodzone. Zdarzało się, że Mamuna upatrywała sobie ciężarną niewiastę i podmieniała jej płód w łonie. Zrozpaczeni rodzice starali się wymóc na demonie zwrot swojego potomka. Odchowane dziecko należało położyć na kupie gnoju i bić święconą rózgą, aż boginka zlituje się nad nim i weźmie je z powrotem, zwracając przedtem ludzkie dziecko.

Czegoż to ludzie nie wymyślą, aby pomniejszyć swoją odpowiedzialność za kiepskie wychowanie dzieci, albo usprawiedliwić ich wątpliwą urodę. Wytłumaczyć niewytłumaczalne. Łatwiej przecież znieść rozczarowanie swoim nieudanym dzieckiem, jeśli winę za jego niedostatki zrzuci się na potwornego demona. Zaginięcie dziecka też łatwiej wyjaśnić, jeśli świat pełen jest demonów czyhających na nieroztropne dziatki. Takie, mamienie potworem dla lepszego samopoczucia.

Dziś z takimi strachami trzeba ostrożnie. Niejedna matka jeszcze usłyszy od rozgarniętego przedszkolaka: „Mamuniu, mamuną nie mam mnie…” Bo dziatwie potwory teraz niestraszne, oswojona jest z nimi za pan brat. Po "straszliwie" dobroczynnym smoku Tabaluga, świat już jest taki sam...

Koniec, bomba, a kto czytał ten trąba - podsumowałby ekscentryczny pisarz. A kto nie czytał, ten niech żałuje.

Na podstawie: Bestiariusz słowiański. Rzecz o skrzatach, wodnikach i rusałkach - Paweł Zych, Witold Vargas

wtorek, 15 maja 2018

Dom wolnego słowa

Napis na tablicy wyjaśnia: „Józef Piłsudski zamieszkał w tym domu w 1899 r. Tu redagował i drukował organ PPS "Robotnik". Aresztowany 21 II 1900 r. Być zwyciężonym i nie ulec, to zwycięstwo”. 

W ten sposób w 1981 roku upamiętniono krótki pobyt przyszłego Marszałka II RP w Łodzi, w kamienicy przy ulicy Wschodniej. Dlaczego Piłsudski przyjechał ze świeżo poślubioną Marią Juszkiewicz z odległego Wilna właśnie do Łodzi? Polska Partia Socjalistyczna dysponowała w tym czasie przenośną ręczną drukarnią tzw. „bostonką” oraz zestawem czcionek. W Wilnie dla nielegalnej organizacji robiło się jednak zbyt niebezpiecznie. Od 1898 roku trwały aresztowania wśród członków partii. W każdej chwili carska ochrana mogła wpaść na trop Piłsudskiego, używającego wtedy pseudonimu „Wiktor”. Szukano więc pilnie lepszego miejsca do wydawania kolejnych numerów nielegalnego pisma. Brano pod uwagę kilka miast, ale ostatecznie została wybrana Łódź. Zdecydowało niezłe połączenie kolejowe z Warszawą oraz duże skupisko ludności dające szansę na zachowanie anonimowości.

Piłsudski wynajął mieszkanie w centrum Łodzi, przy ulicy Wschodniej 19. Lokal numer 4 mieścił się na pierwszym piętrze. Nie była to wymarzona lokalizacja dla redakcji i drukarni. Hałas podczas drukowania mógł łatwo doprowadzić do dekonspiracji. Piłsudski wyjaśniał później, że nie mógł znaleźć odpowiedniego lokalu na parterze. Zaryzykował wynajęcie mieszkania na piętrze wiedząc, że parter był zajęty przez skład tekstylny. Przeprowadzka też nie była łatwa. Sama maszyna ważyła około 120 kilogramów. Całość sprzętu trzeba było przewozić w częściach.

wschodnia 19-łódź

Młodzi małżonkowie przyjechali do Łodzi w październiku 1898 roku, trzy miesiące po ślubie. Zameldowali się w kamienicy przy Wschodniej 19 pod fałszywym nazwiskiem. Do rejestru niestałych mieszkańców domu wpisano ich dopiero z datą 3 listopada. Piłsudski podawał się za adwokata Józefa Władysława Dąbrowskiego. Tak wiarygodnie, że nawet służąca Władzia przez kilka miesięcy nie zorientowała się, że jej chlebodawca zajmuje się czymś innym. W pracy drukarskiej pomagał Piłsudskiemu zecer, z wykształcenia zoolog, Kazimierz Rożnowski,  pseudonim „Karol”. On również przeniósł się do Łodzi z Wilna i wynajął mieszkanie przy ul. Zawadzkiej (obecnie Próchnika). Żona Piłsudskiego – Maria z domu Koplewska, pilnowała, aby nikt ich nie zdemaskował.
Mieszkanie przy Wschodniej 19 składało się z czterech pokoi i kuchni. Z korytarza cztery pary drzwi prowadziły do: pokoiku jadalnego, pokoju sypialnego, saloniku oraz kuchni i tylnych schodów. Pokój redakcyjno-drukarski znajdował się za salonikiem. Nie miał okien i był najbardziej oddalony od drzwi wejściowych. Jego skromne umeblowanie składało się z biurka, otomany, w której chowano papier, szafki mieszczącej maszynę drukarską i kaszty z czcionkami, kilku krzeseł oraz kosza na odpadki.

robotnik 35 - grudzień 1899
Tajna drukarnia rozpoczęła pracę natychmiast po wprowadzeniu się Piłsudskich vel Dąbrowskich. Praca nad jednym wydaniem dwunastostronicowego pisma trwała około dwóch tygodni, po kilkanaście godzin dziennie. Jak wspominał Piłsudski, kiedy rozpoczynali robotę nad kolejnym numerem, nie przerywali jej, dopóki nie skończyli. Mieli tylko czas na sen. Pisaniem tekstów zajmował się Piłsudski, składał Rożnowski , a potem wspólnie je drukowali na angielskiej maszynce "Model-Press". Przeznaczona była do powielania ulotek i wizytówek, więc drukowała tylko jedną stronę. Ponieważ mieli także ograniczoną liczbę czcionek , musieli każdą stronę pisma składać i drukować osobno. Wydajność drukowania ograniczały jeszcze warunki konspiracji. Pracę maszynki trzeba było przerywać, gdy konieczne stawało się zachowanie ciszy. Aby zmniejszyć hałas  podczas powielania, oklejano drukarkę gumą czy płótnem. Co pięćdziesiąt egzemplarzy trzeba było umiejętnie rozprowadzić kolejną porcję farby drukarskiej, aby zachować dobrą jakość druku.
W tych warunkach w Łodzi ukazały się dwa numery „Robotnika” 34 i 35, każdy w nakładzie 1900 egzemplarzy. Obydwa wydano z datami grudniowymi.

Podczas pracy nad numerem 36 nielegalną drukarnię nakryła carska policja. Do wpadki doszło wskutek nieostrożności członka Centralnego Komitetu Robotniczego PPS – Aleksandra Malinowskiego. 19 lutego 1900 roku przyjechał do Łodzi, by spotkać się z Piłsudskim. Kiedy kupił dużą ilość papieru w składzie przy Piotrkowskiej, został namierzony przez carskich szpicli. Potem nierozważnie poszedł na Wschodnią 19. Dla policji był to jasny sygnał, że w budynku może działać podziemna drukarnia. Malinowskiego aresztowano przed północą, 21 lutego 1900 roku na Dworcu Fabrycznym. Nieco później, 22 lutego około godziny 3.00 policja weszła do mieszkania Piłsudskich. Znaleziono maszynę drukarską, częściowo wydrukowanego „Robotnika”, artykuły, notatki oraz wiele listów. Po przeprowadzeniu rewizji i przesłuchaniu domowników, Józefa i Marię Piłsudskich zabrano do więzienia przy ulicy Długiej 13 (obecnie Gdańska). W połowie kwietnia przewieziono ich do Cytadeli w Warszawie. Po jedenastu miesiącach Maria została zwolniona. Piłsudskiemu, jako recydywiście groziła ponowna zsyłka na Sybir. Symulując chorobę psychiczną, dzięki pomocy towarzyszy z PPS i ich przyjaciół, dostał się na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Petersburgu. W maju 1901 roku uciekł stamtąd i wyjechał do Lwowa.

piłsudski-maria

Przed II wojną światową o krótkim pobycie Józefa Piłsudskiego w Łodzi przypominała tablica umieszczona nad drzwiami domu przy ul. Wschodniej 19. Informowała przechodniów: „Tu mieszkał i został aresztowany 21 II 1900 przez sługi caratu Naczelnik Państwa Józef Piłsudski w drukarni "Robotnika". Po 1920 roku marszałek Piłsudski otrzymał honorowe obywatelstwo miasta Łodzi,  a z okazji dziesiątej rocznicy odzyskania niepodległości, nazwę ulicy Wschodniej zmieniono na Józefa Piłsudskiego. Podczas okupacji nosiła nazwę Oststrasse. Po wojnie Wschodnia wróciła do starej nazwy. Obecnie na ścianie kamienicy zawieszona jest pamiątkowa płyta z napisem "Od 1928 r. do 1939 r. ul. Józefa Piłsudskiego". Uczczono także tajną robotę drukarską Marszałka już po jego śmierci. 11 listopada 1938 roku, w dwudziestolecie odrodzenia Polski, lokal w którym działała drukarnia „Robotnika”, Rada Miejska przekształciła w Muzeum Pamiątek po Pierwszym Marszałku Polski i Wodzu Narodu Józefie Piłsudskim.

tablica - wschodnia 19
W PRL-u  pamięć o Naczelniku Państwa starano się wymazać. Przedwojenna tablica zniknęła prawdopodobnie w 1945 roku. Dopiero w 1981 roku społeczny komitet umieścił nową tablicę z wizerunkiem Marszałka we wnęce po zamurowanych drzwiach wejściowych. W grudnia 1993 roku łódzka Rada Miejska podjęła uchwałę o odtworzeniu Muzeum Pierwszego Marszałka Polski w budynku przy ulicy Wschodniej 19. Od tego czasu w tej sprawie nie udało się nic więcej zrobić. Dawna kamienica Moszka Wienera, wybudowana w 1896 roku jest zaniedbana, ale nadal spełnia swoje funkcje mieszkalne. Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi wykorzystuje ją, jako ważny punkt wycieczek „Śladami wolnego słowa”. Prowadzą one szlakiem miejsc związanych z walką łodzian o wolność wypowiedzi politycznej lub artystycznej oraz o prawo do informacji. Od czasów carskich, przez okres okupacji niemieckiej, aż do PRL-u.


sobota, 12 maja 2018

Rówieśnicy z podziwem i przyjaźnią

W 1926 roku 5,5 miliona polskich obywatelek i obywateli podpisało Deklarację Podziwu i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych. W tak wyjątkowy sposób polskie społeczeństwo uhonorowało 150. rocznicę niepodległości USA, jednocześnie dziękując Ameryce za olbrzymią pomoc dyplomatyczną i materialną w okresie tworzenia II Rzeczpospolitej.

Najmłodsi Polacy podpisujący Deklarację urodzili się w 1918 roku – to rówieśnicy odzyskania niepodległości. Stąd tytuł konkursu historycznego Rówieśnicy Niepodległej. Konkurs,  zorganizowany przez  Ośrodek KARTA, kierowany jest do młodzieży w wieku 12–19 lat, nad którą opiekę może sprawować nauczyciel, animator kultury, bibliotekarz, archiwista społeczny, pasjonat historii, drużynowy, student, członek rodziny, członek organizacji pozarządowej, reprezentant wspierającej młodzież instytucji edukacji lub kultury.
Jego celem jest odtworzenie losów osób, których podpisy znalazły się pod Deklaracją. Poprzez poznanie ich historii możliwe jest opowiedzenie o wieku Niepodległej.

Na portalu Nieskończenie Niepodległa - Ludzie znajdź podpisy swoich bliskich, uczniów swojej szkoły, mieszkańców swojej miejscowości. Odtwórz ich losy i włącz się w społeczne obchody 100-lecia polskiej niepodległości.

 Do udziału w konkursie zaprasza ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce Paul W. Jones:


Szczegóły na temat konkursu znajdują się pod linkiem: Rówieśnicy Niepodległej


Jak Zagłoba znieważył Marszałka...

imieniny marszałka
Nie dla wszystkich Marszałek Józef Piłsudski wielkim Polakiem był. Łodzianin Stanisław Zagłoba z pewnością nie należał do jego zwolenników, a za swoje krytyczne zdanie, wyrażone publicznie, zapłacił więzieniem. Jak w "demokratycznej", sanacyjnej II RP, rozumiano wolność słowa i niezawisłość sądów świadczy wiele procesów o "obrazę czci Marszałka", które miały miejsce po zamachu majowym, pod koniec lat dwudziestych. Wtedy jeszcze sędziowie zazwyczaj sprawę umarzali. Jednak w roku 1930 Sąd Okręgowy w Lublinie skazał działaczkę niepodległościową i posłankę, Irenę Kosmowską na sześć miesięcy więzienia. Nie poszła siedzieć tylko dzięki ułaskawieniu przez prezydenta Mościckiego. W roku 1933 łódzki sąd ukarał miesiącem aresztu łodzianina, który Piłsudskiego nazwał "złodziejem i bandytą". O sprawie informował "Głos Poranny": 
głos poranny55-letni Stanisław Zagłoba (Rzgowska 9) będąc w towarzystwie kilku swych znajomych wyraził się, że "zna Piłsudskiego, jest złodziej i bandyta, a gdyby go nie było u władzy, w Polsce byłoby lepiej".  Któryś ze świadków tej rozmowy doniósł o zapatrywaniach Zagłoby policji i Zagłoba stanął przed sądem grodzkim, gdzie skazany został na miesiąc aresztu. 
Skazany zaapelował i sprawa jego rozpoznawana była na wczorajszej rozprawie w sądzie okręgowym. Obrońca oskarżonego, adwokat Szczech wnosił o umorzenie sprawy, albowiem pokrzywdzonym jest osobiście marszałek Piłsudski, a ten nie wniósł skargi, ani nie zgłosił pretensji. Sąd nie uwzględnił wniosku obrońcy i wyrok sądu grodzkiego zatwierdził. 
***
55-letni łodzianin i tak miał wiele szczęścia. Gdyby incydent i proces zdarzyły się parę lat później, mógłby ponieść poważniejsze konsekwencje. W 1938 roku za dużo bardziej zakamuflowaną krytykę nieżyjącego już Piłsudskiego zostali dotkliwie pobici przez żołnierzy, na polecenie generała Stefana Dąb-Biernackiego, dziennikarze „Dziennika Wileńskiego”. Skatowany autor krytycznego tekstu, Stanisław Cywiński za obrazę wodza skazany został na 3 lata więzienia!

Będący na usługach sanacyjnych władz, Sąd Najwyższy przedstawił nieco wcześniej niezwykłą  interpretację prawa chroniącego Naród i Państwo Polskie przed zniesławieniem. Stwierdził, że każdy, kto ubliża Marszałkowi Piłsudskiemu, obraża Naród Polski i powinien się liczyć z karą trzyletniego więzienia. Sądy powszechne stosowały się do tej wykładni prawa.


Nowe zasady wprowadziła ustawa z 7 kwietnia 1938 roku o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego, Pierwszego Marszałka Polski. Przewidywała ona za krytykowanie Piłsudskiego nawet 5 lat więzienia. Był to jedyny w polskim prawie akt chroniący cześć konkretnej osoby wymienionej z nazwiska. O zmarłym 12 maja 1935 roku Marszałku można było odtąd mówić tylko dobrze, albo wcale...

środa, 2 maja 2018

Odzyskany barok, rozedrgane rokoko

Do wilanowskiego pałacu wróciły dwa niezwykłe meble.

Muzeum Pałacu w Wilanowie zaprasza na uroczystą prezentację zabytkowych mebli utraconych podczas II wojny światowej i odzyskanych dzięki współpracy polsko-niemieckiej. 10 maja o godzinie 12.00 zaprezentuje dwa niezwykłe meble, które po wielu latach powróciły do kolekcji wilanowskiej – damskie biurko XVIII-wieczne oraz barokowy kabinet rzymski.

biurko damskie - rokoko

Francuskie damskie biuro rokokowe

Pod koniec 2014 roku przedstawiciele Państwowych Zbiorów Sztuki w Dreźnie poinformowali Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie o zidentyfikowaniu mebla pochodzącego z historycznej kolekcji wilanowskiej. Po potwierdzeniu statusu zabytku jako utraconego w wyniku II wojny światowej Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego sprowadziło go w 2016 r. do Polski. Działania prowadził Wydział Strat Wojennych w Departamencie Dziedzictwa Kulturowego MKiDN.

biurko damskie rokoko

XVIII-wieczne biurko zostało poddane gruntownej konserwacji ze środków Skarbu Państwa, którą przeprowadził zespół wilanowskich konserwatorów. Po zakończonych pracach jest prezentowane we wnętrzach rezydencji królewskiej w Wilanowie.

Francuskie biurko z opuszczanym pulpitem zostało wykonane około 1745 roku w Paryżu przez wybitnego ebenistę Jacques'a Dubois. Dzieła tego artysty są ozdobą najsłynniejszych europejskich kolekcji. Wilanowskie biurko ma sygnaturę mistrza wybitą na krawędzi ścianki bocznej: I.DUBOIS i znak kontroli cechu francuskich mistrzów meblarstwa poświadczający najwyższą klasę wyrobu.

biurko damskie rokoko

Mebel ten reprezentuje rozpowszechnioną w Europie w XVIII wieku modę na sztukę Dalekiego Wschodu. Biurko wykonano zgodnie z estetyką rokoka – konstrukcja jest smukła, lekka i fantazyjnie pofalowana we wszystkich niemal płaszczyznach. Powierzchnię korpusu ozdobiono orientalną dekoracją lakową użytą wtórnie – zdjętą prawdopodobnie z więcej niż jednego mebla. Na przodzie znajduje się okładzina  będące pierwotnie frontem szuflady, z kolei panel z klapy może pochodzić ze skrzyni albo z drzwiczek sepetu. Umiejętność dobrania i odpowiedniego dopasowania elementów orientalnej dekoracji do swobodnej, rozedrganej formy mebla świadczy o wielkim kunszcie warsztatowym twórcy, tym bardziej że grubość lakowej okładziny w niektórych miejscach daje się ocenić na zaledwie około 1 mm!

Barokowy kabinet rzymski

kabinet króla jana 3
Kabinet został wykonany około 1669–1675 roku w warsztacie
rzymskiego artysty Giacoma Hermana. Mebel został przekazany królowi Janowi III przez papieża Innocentego XI w podziękowaniu za zwycięstwo w bitwie pod Wiedniem w 1683 r. Po śmierci króla kabinet powierzono kapucynom w Warszawie, a następnie trafił on do kaplicy Loretańskiej w  klasztornym kościele kapucynów w Krakowie, gdzie był używany jako tabernakulum. Po prawie 350 latach od powstania zabytek wymagał gruntownej konserwacji i restauracji, którą przeprowadził zespół konserwatorów Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie. Obecnie stanowi bezcenny przykład oryginalnego wyposażenia pałacu wilanowskiego z czasów króla Jana III.

Pierwotnie mebel pełnił funkcje sekretarzyka. Znajdował się w nim też zegar nocny i instrument muzyczny – wirginał. Przystosowanie go do funkcji sakralnych pociągnęło za sobą przebudowę kabinetu. Aby zrekonstruować jego oryginalną formę, wilanowscy specjaliści udali się do Danii, gdzie znajdują się dwa bliźniacze meble zamówione przez papieża Innocentego XI. Dzięki zdobytej tam wiedzy udało im odtworzyć pierwotną formę wilanowskiego kabinetu i przywrócić mu jego dawny blask.

kabinet rzymski