wtorek, 29 września 2015

Liczę na wybaczenie, Herr Hitler

Drogi przyjacielu, przyjaciele prosili mnie, żebym do Ciebie napisał dla dobra ludzkości - zwracał się w liście do Hitlera indyjski przywódca, Mahatma Gandhi.
ghandi do hitlera
List napisany przez Mohandasa K. Gandhi`ego 23 lipca 1939 roku miał za zadanie przekonać fürera do zaprzestania polityki prowadzącej do wojny.
Z całą pewnością jest Pan dzisiaj jedyną osobą na świecie mogącą zapobiec wojnie, która prawdopodobnie sprowadzi ludzkość do stanu barbarzyńskiego.
- przestrzegał Gandhi i uprzejmie pytał:
Czy naprawdę chce Pan zapłacić taką cenę za osiągnięcie celu, niezależnie jak bardzo dla Pana istotnego? Czy posłucha Pan prośby człowieka, który rozmyślnie i nie bez sukcesu stronił od konfliktów zbrojnych?
Zakończył kurtuazyjnie:
W każdym razie, liczę na wybaczenie, jeśli popełniłem błąd pisząc do Pana. Pozostając Pana szczerym przyjacielem, M. K. Gandhi.
Czy apel indyjskiego przywódcy, prowadzącego od lat akcję biernego oporu wobec brytyjskich kolonizatorów, mógł powstrzymać Hitlera? Jakie były na to szanse po przyłączeniu przez Niemcy Austrii i zajęciu Czechosłowacji, pierwszych spektakularnych zwycięstwach fürera w polityce międzynarodowej? Naiwnością byłoby sądzić, że było to jeszcze możliwe, nawet gdyby ten uprzejmy list dotarł do adresata. A nie dotarł, bo zatrzymały go brytyjskie władze. Nieco ponad miesiąc później hitlerowskie Niemcy najechały Polskę. Rozpoczęły, jak to celnie określił Gandhi, barbarzyńską wojnę, która przebiła ogromem strat ludzkich i materialnych nawet poprzedni konflikt, nazywany dotąd Wielką Wojną


List Gandhi`ego do Hitlera znalazł się w opublikowanym niedawno zbiorze "Listy niezapomniane" opracowanym przez Shauna Ushera angielskiego autora bloga www.lettersofnote.com. Wśród 126 najciekawszych i najważniejszych listów w dziejach ludzkości są korespondencje zarówno sprzed wieków, jak i z ostatnich lat. Najstarsza notatka została wyryta na glinianej tabliczce w XIV wieku przed naszą erą. Możemy zapoznać się z pismami urzędowymi, osobistymi wyznaniami, oryginalnymi podaniami o pracę, zapiskami szaleńców i morderców czy zaskakującymi poradami kulinarnymi. Jest tu między innymi niezwykła aplikacja Leonarda da Vinci szukającego pracy, ostatni list Wisławy Szymborskiej, podziękowania menedżera firmy Campbell dla Andy’ego Warhola za promocję puszek zupy pomidorowej, list Kuby Rozpruwacza z częścią nerki jego ofiary oraz pożegnalny list Marii Stuart napisany sześć godzin przed egzekucją.

wiliam patrick hitlerZ pewnością są to korespondencje zasługujące na szersze grono odbiorców niż tylko ich adresaci... Uważny czytelnik zainteresuje się być może listem pewnego niemieckiego emigranta do prezydenta Franklina Roosevelta. Można uznać to pismo za pośrednią odpowiedź (po prawie trzech latach) na prośby o zachowanie pokoju skierowane do Adolfa Hitlera przez Gandhi`ego. Emigrant nazywał się William Patrick Hitler i był bratankiem wodza III Rzeszy. Do prezydenta USA napisał, gdyż ze względu na stryja Adolfa odmówiono mu przyjęcia do US Army. Młody Hitler nie miał wątpliwości, że barbarzyńskiemu reżimowi trzeba przeciwstawić się siłą. Że uprzejme apele nic tu nie pomogą.
Wszyscy moi krewni i przyjaciele już wkrótce maszerować będą po wolność i sprawiedliwość pod Gwiazdami i Pasami. Dlatego też, Panie prezydencie, składam na Pańskie ręce ten wniosek i proszę, aby ocenił Pan czy wolno mi dołączyć do nich w walce przeciwko tyranii i przemocy.
- przekonywał prezydenta. I przekonał: po dwóch latach, w 1944 roku pozwolono mu wstąpić do amerykańskiej armii. Został wysłany na front do Europy, gdzie służył jako sanitariusz i odniósł ranę. Swojego słynnego, przeklętego nazwiska pozbył się dopiero pod koniec lat czterdziestych.
Tłumacz Jakub Małecki we wstępie do tej niezwykłej książki opowiada barwnie o swojej pracy: 
Tłumacząc "Listy" dziwiłem się, zachwycałem, śmiałem i byłem bliski płaczu, ale przede wszystkim odnosiłem wrażenie, że w tej małej kapsule z papieru odbywam fascynującą podróż przez wszystko, co w historii ludzkości najważniejsze.

listy niezapomniane
Czy trzeba lepszej zachęty? Zapraszamy do fascynującej podróży przez dzieje...

* * *

Listy niezapomniane
Wydawnictwo: Sine Qua Non, 2015
Autor: Shaun Usher
Tytuł oryginału: Letters of Note
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Data wydania: 6 maja 2015
Format: 165 x 235 mm
Liczba stron: 416 tekst
ISBN: 978-83-7924-332-7

niedziela, 6 września 2015

Owoc podwójnej miłości

Witaj w Polsce, Najjaśniejszy Panie! Wybaw nas od tyranów! - wołała do cesarza Francuzów pewna młoda dama w podwarszawskim Błoniu w styczniu 1807 roku.
To wydarzenie, zdaniem Huberta d`Ornano, autora książki "Od Marii Walewskiej do Sisleya. Piękno bez granic” było początkiem polskich koligacji w jego rodzinie.
Lubię powtarzać, że jestem owocem podwójnej miłości francusko-polskiej. To tradycja rodzinna, która wzięła swój początek półtora wieku przed moimi narodzinami, kiedy to mój prapradziad, generał Cesarstwa i przyszły marszałek Francji, Philippe-Antoine d`Ornano, poślubił Marię Walewską – opowiada autor w rozdziale o swych polskich korzeniach.
maria walewska
Urodziwą niewiastą, która wylewnie witała cesarza Francuzów, była Maria Walewska, dwudziestoletnia żona hrabiego Anastazego Walewskiego. Zauroczony Napoleon wkrótce uczynił ją swoją oficjalną kochanką. Z kilkuletniego związku urodził się syn, hrabia Aleksander Colonna-Walewski, późniejszy uczestnik powstania listopadowego i minister rządu francuskiego. Po upadku cesarza i śmierci sędziwego męża Maria została żoną generała d`Ornano. Urodziła mu syna Rodolpha Augusta, po czym umarła w grudniu 1817 roku, mając 31 lat. Słynna metresa Napoleona I była więc praprababką Huberta d`Ornano. Jej drugi mąż - Philippe-Antoine d`Ornano - prapradziadek Huberta, zrobił karierę wojskową w czasach napoleońskich, bo miał kilka nadzwyczajnych atutów:
… miłość Ojczyzny, zakorzenioną w jego rodzinie (...) tradycje wojskowe i pokrewieństwo z Napoleonem Bonaparte...

Został mianowany generałem w wieku 27 lat, co jest dowodem na to, że cesarz Korsykanin niezwykle cenił rodzinne związki krwi… Szczyt kariery Philippe-Antoine`a nastąpił za czasów odrestaurowanego cesarstwa, kiedy Napoleon III mianował go marszałkiem Francji. To Philippe-Antoine tworzył fundamenty współczesnej pozycji rodu d`Ornano.

Na początku XX wieku dziadek Huberta - Alphons Antoine, wielki amator wyścigów i gier, doprowadził rodzinę do finansowego upadku. Odbudowy pozycji d`Ornanów podjął się ojciec Huberta - Guillaume. Po I wojnie światowej rozpoczął karierę w dyplomacji. Na początku lat dwudziestych przyjechał do Warszawy jako attache ambasady francuskiej. Tutaj poznał Elżbietę Michalską – dziedziczkę majątku w Trawnikach koło Lublina. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości w roku 1921, a po dwóch latach wyjechali do Francji. Hubert d`Ornano jest ich drugim dzieckiem. Urodził się 31 marca 1926 roku w pałacu w Mełgwi na Lubelszczyźnie. Siedem pierwszych lat życia spędził w pobliskich Trawnikach rządzonych przez babkę - Alexandrę Michalską. Po „sielskim”, polskim dzieciństwie Hubert wyjechał do Francji w roku 1934. Dopiero wtedy nauczył się dobrze języka francuskiego. Polskiego nigdy nie zapomniał…

Hubert i Isabella d'Ornano
W latach trzydziestych XX wieku rozpoczęła się przygoda rodziny d`Ornano z kosmetykami. Początkowo Guillaume współpracował ze słynnym Francois Coty. Po jego śmierci w 1935 roku z trzema innymi udziałowcami zawiązał spółkę Lancome, która rozpoczęła produkcję luksusowych kosmetyków. W tym czasie ojciec Huberta d` Ornano był również merem miasteczka Moulins-sur-Cephons oraz radnym kantonu Levroux. W lipcu 1946 roku Hubert z bratem, wspierani przez ojca, założyli przedsiębiorstwo Perfumy Jean d`Albert. Po kilku latach firma rozszerzyła produkcję o kosmetyki Orlane. Były to produkty najnowszej generacji z zastosowaniem składników naturalnych. Firma szybko rozwinęła się uruchamiając dystrybucję niemal w całej Europie, Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej, Japonii i Afryce.

W 1976 roku Hubert przejął mały zakład produkcji kosmetyków o nazwie „Sisley”. Razem z żoną, Izabelą z Potockich, postanowili , że będą produkować luksusowe kosmetyki zawierające naturalne wyciągi z roślin. „Sisley” jest ich wspólnym dziełem , ich szóstym dzieckiem - jak żartują. Księżna Izabela - nowoczesna kobieta porozumiewająca się w czterech językach, stała się pierwszą ambasadorką „Sisleya” na świecie.

Aby odnieść sukces d`Ornanowie urządzali wystawne przyjęcia dla dystrybutorów i sprzedawców kosmetyków oraz wykorzystywali swoje znajomości i rodzinne koligacje na całym świecie. Ich osiągnięcia potwierdzają, że kapitał, pomysł i praca bardzo liczą się w biznesie, ale jeszcze ważniejsze są kontakty. Te które się posiada, i te które potrafi się zdobyć jak najszybciej. Na liście znajomych właścicieli "Sisleya" są m.in. prezydenci: John F. Kennedy, Georges Pompidou, Valery Giscard d`Estaing, były król Anglii Edward VIII, papież Paweł VI oraz przedstawiciele najwybitniejszych rodów Europy. D`Ornano cieszą się życzliwością dziennikarzy z najlepszych pism europejskich i amerykańskich. Pod koniec XX wieku "Sisley" stał się marką ogólnoświatową obecną w ponad 90 krajach.

Od Marii Walewskiej do Sisleya
Przypudrowana nieco historia rodu, autorstwa Huberta d`Ornano, jest cennym źródłem wiedzy o życiu arystokracji, jej rodowej i klasowej solidarności oraz świadomości w wieku XX. W tej opowieści nie ma miejsca na konflikty rodzinne, zawiść, niesprawiedliwość, rozwiązłość, wyzysk pracownika czy przemoc. Nawet tak kontrowersyjne sprawy, jak małżeństwo metresy Napoleona z Philippe-Antoine d`Ornano oraz porwanie siedmioletniego Huberta przez babkę, Alexandrę Michalską zostały przykryte pudrem nostalgii i żartu. Autor nie ukrywa, że te historie służyć mają umacnianiu marki produktów „Sisley” - ekskluzywnych kosmetyków dla kobiet, które chciałyby poczuć się arystokratkami. Może im to dać firma, która bez obaw reklamuje jeden ze swoich produktów, jako „najdroższy krem przeciwsłoneczny świata”…

Promocja książki Huberta d’Ornano "Od Marii Walewskiej do Sisleya. Piękno bez granic" miała miejsce 16 czerwca w hotelu Bristol. Wydawca: Editions Spotkania, www.editionsspotkania.pl

sobota, 5 września 2015

Jak najdalej stąd

W nocy z 5 na 6 września 1939 roku z Łodzi wyjechały władze państwowe z wojewodą Henrykiem Józewskim i starostą grodzkim Henrykiem Mostowskim oraz samorządowe z prezydentem Janem Kwapińskim. Ewakuowały się straż pożarna i pogotowie ratunkowe. W obawie przed najeźdźcą masy łodzian ruszyły na wschód w kierunku Warszawy. Wśród nich znalazł się reporter "Expressu Wieczornego" Adam Ochocki (1913-1991). Swoje wrześniowe przeżycia opisał w książce "Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę". Poniżej przedstawiamy wybrane fragmenty tej niezwykłej opowieści...

* * *

Z mieszkania wywabiły mnie na miasto niezwykłe odgłosy. Mimo nocy ulica tętniła gwarem. Zbudzony turkotem i syrenami przejeżdżających pojazdów, zbiegłem na dół. Świecąc reflektorami pędziły wozy strażackie i policyjne. Pali się? Ale dlaczego tylu pieszych maszeruje chodnikami?
Coś podpłynęło mi do krtani. Już? To chyba niemożliwe. Przecież radio i gazety...
- Panie, co się dzieje? - zagadnąłem kogoś walcząc z resztkami snu.
- Uciekaj pan! Niemcy pod Łodzią! — odkrzyknął w biegu.
I oto los urzeczywistnił moje wieloletnie tęsknoty: na rogu Sienkiewicza i Ewangelickiej (dziś Roosevelta) czekało na mnie kilka wspaniałych limuzyn, połyskujących chromem, lśniących lakierem. Wybór mój padł na essex standard sedan. Nie musiałem nawet wymawiać magicznego zaklęcia: „Sedanie, otwórz się". Drzwiczki były uchylone, kluczyki tkwiły w stacyjce. Owej nocy na wielu ulicach Łodzi stały bezpańskie, porzucone auta. W żadnym nie było kropli benzyny. Te z paliwem w baku mknęły w stronę granicy rumuńskiej.
Próbowałem uruchomić któryś ze stojących samochodów, a gdy żaden silnik nie zaskoczył, wróciłem do domu.
- Uciekajmy, Niemcy idą na Łódź! - zbudziłem żonę.
- Dokąd uciekać?
- Do Warszawy. Warszawa najpewniejsza. Padnie Łódź, Kutno, padną inne miasta, ale stolica?
Przypomniałem sobie, że wojskową komendę miasta przeniesiono w aleję Kościuszki. To blisko. Może tam się trafi jakaś okazja? Wybiegliśmy, zostawiając mieszkanie na łasce losu. Żona w pośpiechu nawet nie zdjęła siatki z włosów. Ja pamiętałem o najważniejszym - o masce przeciwgazowej, zawsze miałem ją pod ręką. Wprawdzie nas jest dwoje, a maska tylko jedna, jednak lepsze to niż nic.
Trafiliśmy na moment ewakuacji. Sztab przenosił się do stolicy. Samochody odjeżdżały jeden za drugim w kierunku północnym. Podszedłem do wysokiego, szpakowatego oficera, chyba w randze pułkownika, może jeszcze wyżej.
- Proszę nas też zabrać. Jestem dziennikarzem. Politycznie zaangażowany - dodałem konspiracyjnym tonem dla większego efektu. Oficer wskazał nam miejsca w autobusie.
- Poruczniku Karp, dowieziecie tych państwa do Warszawy.

plac wolności łódź

Była głucha noc. Nigdy za dnia nie widziałem na ulicach takiego ruchu. Tłumy przelewały się na jezdnie tarasując drogę pojazdom. Ludzie szli obładowani tobołami, walizami. Ktoś dźwigał kołyskę. Na Bałutach wszystko co żywe wyległo z domów. Za oknami naszego autobusu przepływała nędza ludzka. Ciżba nawoływała się, popychała i szła, szła, byle jak najdalej stąd.
Wyjechaliśmy na szosę brzezińską. Autobus zalegała przygnębiająca cisza. Nikomu nie zbierało się na rozmowę. Każdy zostawił w Łodzi najbliższych, może jak my, bez pożegnania. Pierwszy nalot samolotów nieprzyjacielskich unieruchomił nas tuż za Nowosolną. Wojskowi sprawnie przypadli do ziemi w zaroślach. Ja i żona schroniliśmy się w przydrożnym rowie. Po pół godzinie odwołano alarm. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Szosa nie była już tak zatłoczona. Kierowca zwiększył szybkość. Rozwiązały się nam języki. Niemcy nacierają na Warszawę, ale Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Hitlerowi. Alianci pomogą, oswobodzą, to pewne.
- Obejrzycie sobie państwo Warszawkę, po tygodniu, dwóch wrócicie do domu - pocieszali nas wojskowi - My to co innego, służba czeka, ale da Bóg niedługo zobaczymy się w Łodzi!
Za Rawą Mazowiecką miałem wrażenie, że znamy się wszyscy od dawna. Obiecywaliśmy sobie wzajemne wizyty, wymienialiśmy adresy. Znowu alarm. Niebo upstrzyło się czarnymi punkcikami, które warcząc jak wściekłe osy zataczały półkola nad okolicą. Nie opuszczaliśmy wojskowych ani przez chwilę. W kompanii zawsze raźniej, co wojskowi to wojskowi, broń mają przy sobie. Nalot trwał przeraźliwie długo. Niemieckie maszyny wypatrywały uciekających szosą i prażyły do nich z broni pokładowej. Tuż przy mnie przycupnął kolejarz. Gdy niemiecki samolot obniżył się na prowokującą wysokość, kolejarz wymierzył doń z karabinu. Kapitan chwycił go za rękę.
- Oszalał pan? Chce pan im zdradzić naszą kryjówkę?
Świt zaróżowił niebo, ruszyliśmy dalej. Ktoś powiedział, że gęsto rozstawione posterunki przepuszczają do Warszawy tylko samochody wiozące wojskowych. Współtowarzysze podróży popatrzyli na nas współczująco. Na rogatce podoficer żandarmerii zatrzymał nas.
- Wojskowi - zaanonsował kapitan.
- A ci państwo? - podoficer wskazał na mnie i żonę.
- Misja specjalna - odparł kapitan.
Po paru minutach powitała nas Warszawa, miasto, w które bezgranicznie wierzyliśmy, w którym mieliśmy znaleźć ocalenie. Pierwsze kroki skierowaliśmy z żoną na Żurawią 28, do mego brata Ludwika Starskiego. W mieszkaniu nikogo nie było, więc udaliśmy się do ciotki na Wspólną 10, gdzie przeżyliśmy cale oblężenie stolicy.

odezwa komitetu obywatelskiego
Do Warszawy przybywało coraz więcej łodzian. Odpocząwszy po forsownym marszu, utworzyli na gościnnej ziemi stołecznej łódzką wspólnotę. Spotykaliśmy się w kawiarniach, póki jeszcze można było swobodnie chodzić po mieście. Potem miejscem spotkań stały się prywatne mieszkania.
Dużo łodzian opuściło swe rodzinne miasto w podobnych co my okolicznościach pamiętnej nocy z piątego na szóstego września. Jak zawiadomić o sobie rodziny? Łódź już od dziewiątego znajdowała się w ręku Niemców, poczta i telefon nie działały. Ludwik Szumlewski, mój dawny nauczyciel gimnastyki z gimnazjum Wiśniewskiego, potem kolega po fachu z łódzkiej rozgłośni radiowej, znalazł wyjście. Do dyspozycji pozostawały fale eteru. Tą drogą Ludwik nadawał z warszawskiej radiostacji komunikat za komunikatem, przekazując pozdrowienia od łodzian w Warszawie ich rodzinom w Łodzi.
Gnębiła mnie troska o brata i bratową. Już kilka razy zachodziłem na Żurawią. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Dozorca nic nie wiedział. Powiedział tylko, że „o pana Starskiego dopytuje się jeszcze taki mały chłopak". Wreszcie powziąłem decyzję i wyważyłem drzwi. W kącie kanapy leżał skulony ze strachu lilipuci aktor Bolesław Kamiński. To on był tym „małym chłopcem", o którym wspominał dozorca. Bolcio, znakomicie operujący wytrychem, kilka godzin wcześniej w celu zabezpieczenia zajął mieszkanie brata, który - jak się okazało - wraz z żoną szukał schronienia u krewnych w Radości. Wieś według powszechnego mniemania powinna wyjść cało z zawieruchy wojennej. W opustoszałych pokojach znaleźliśmy prawdziwe skarby: mnóstwo weków z kompotami i kromkę chleba, twardego jak kamień. Z chlebem już były trudności, całą noc stało się dla zdobycia mizernego bocheneczka.
Sytuacja aprowizacyjna komplikowała się z dnia na dzień. Pikujące samoloty ostrzeliwały kolejki przed sklepami. Razu pewnego podczas nalotu poczułem w sobie nagle kawaleryjską fantazję: gdy stojący przede mną ludzie rozpierzchli się po bramach, wpadłem do sklepu Wedla na Szpitalnej i kupiłem mnóstwo tabliczek czekolady: jedyną, gorzką-lux, deserową - brałem co popadło, ile się dało. W podobny sposób zdobyłem u „Braci Pakulskich" na rogu Brackiej i Chmielnej kilka puszek ogórków. Czekolada i konserwowe ogórki długo stanowiły nasze jedyne pożywienie.
Naloty i bombardowania miasta nękały niemiłosiernie. „Uwaga, uwaga, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Uwaga, uwaga, nadchodzi... Koma trzy...". Piekielne kanonady, rozrywające się w powietrzu szrapnele, wstrząsy od wybuchów bomb lotniczych, pożary, trupy... Radio ogłaszało apele wzywające ludność, aby ograniczyli
się do dań „z jednego garnka". W restauracyjce na Wspólnej podano nam zupę i... solidne porcje mięsa. Jeszcze bardziej mnie zdziwił niski rachunek. Właściciel lokalu wyjaśnił:
- Widzi pan, z koniną nie ma kłopotu.
O ten gatunek mięsa rzeczywiście nie było trudno. Każdy nalot zapewniał świeże dostawy. Gdy tylko odwoływano alarm, ludzie wybiegali z nożami i odbywali rzeźnickie praktyki.

ochocki-ochocka 1946
Słuchaliśmy pilnie zagranicznych stacji radiowych. Nadzieje na oswobodzenie Warszawy topniały, ustępując miejsca zwątpieniu i rozpaczy. Wiadomo już było, że mimo bohaterstwa żołnierzy i ludności cywilnej stolica nie zdoła się obronić, nie doczeka się pomocy aliantów, w których tak wierzyliśmy. Po co więc było uciekać z Łodzi, rozstawać się z rodziną i narażać na takie trudy?
Dzień przed kapitulacją otwarto magazyny Monopolu Tytoniowego. Ludzie wtargnęli do środka, tratując się w przejściach. Za kilka złotych kupiłem u kogoś worek cygar „ratuszowych". Przydały mi się później na łapówki. Po wkroczeniu Niemców dalszy nasz pobyt w Warszawie stracił sens. Postanowiliśmy wrócić do Łodzi. Pociągi szły nieregularnie, oblepione ludźmi. Wynajęliśmy w kilkanaście osób furmankę. Po drodze Niemcy zatrzymywali nas kilka razy. Mężczyzn zmuszano do grzebania zabitych koni. W Skierniewicach hitlerowscy żołdacy spędzili tłum ludzi i wśród pokrzykiwań, pomagając sobie uderzeniami kolb, kazali popychać pociąg. Operator filmowy z przejęciem uwieczniał to na taśmie.
Jeszcze jeden nocleg w Głownie — i Łódź. Rodzina wiedziała o naszym ocaleniu. Siedzieli przy głośnikach, gdy Szumlewski nadawał komunikaty. Powoli przychodziłem do siebie. Skończyły się naloty, bombardowanie. Koma trzy nadszedł. Może nie będzie tak źle — pocieszałem się znowu. Ojciec mówił mi przecież, że Niemcy to kulturalny naród. Pierwsze dni okupacji nie zapowiadały późniejszych okrucieństw. Pobyt w Łodzi po upiornych nalotach i bombardowaniu Warszawy wydał się - nawet w tych warunkach — jakimś wytchnieniem. Chleb można było jeszcze dostać bez trudności, niebo jaśniało czystym błękitem...
* * *
Źródło: Adam Ochocki „Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę”.