sobota, 16 czerwca 2012

Nie chcę prywatnych, tylko rządowe

Niby napad, jak na Dzikim Zachodzie, ale z jakże zaskakującym finałem!  Niezwykły rozbój relacjonował 3 czerwca 1912 roku łódzki dziennik „Rozwój”.




Napad bandycki. Wczoraj o godz. 11 i pół wieczorem ostatni pociąg kolei elektrycznej podjazdowej, zabrawszy z Łodzi dwa dodatkowe wagony, jechał w kierunku Pabianic. Na wagonie motorowym, prowadzonym przez maszynistę: Kazimierza Gawłowskiego, na platformie znajdował się konduktor Józef Dębicki, wewnątrz siedziało sześciu pasażerów; w wagonach dodatkowych, które miały być zepchnięte do remizy, prócz konduktora Władysława Jabłonowskiego nie było nikogo.
Na skręcie pomiędzy ulicą Wólczańską, a mostem kolei obwodowej, kiedy konduktor Dębicki zbliżył się do jednego z pasażerów, aby kupił bilet; ten szybko wyjął rewolwer i grożąc, że będzie strzelał, rozkazał konduktorowi, oraz innym pasażerom podnieść ręce do góry. Bandyta szybko zdjął przewieszoną przez ramię konduktora torbę, w której znajdowało się 19 rubli gotówką i poszedł do wagonów dodatkowych. Tutaj zwrócił się do konduktora Jabłonowskiego z żądaniem, aby oddał mu pieniądze, a gdy ten, sądząc, że to żarty, roześmiał się, bandyta, strzelił z rewolweru; kula przeszła koło ucha Jabłonowskiego i przebiła szybę wagonu.
Po zrabowaniu torby Jabłonowskiemu, w której było 27 rubli gotówką i bilety pasażerskie, bandyta dał sygnał, aby maszynista zatrzymał pociąg, a przy zwolnieniu biegu wyskoczył z wagonu i z łupem zniknął w ciemnościach.
Charakterystyczne było zachowanie się bandyty, gdy jeden z pasażerów zamiast podniesienia rąk oddał bandycie zwitek banknotów. Bandyta rzucił pieniądze mówiąc: „Ja nie chcę prywatnych pieniędzy, tylko rządowe".

niedziela, 10 czerwca 2012

Czapka z zielonym lampasem

Tragiczna prawda o skutkach dziecięcych zabaw w piwnicy pewnego łódzkiego domu pozostałaby zapewne nieujawniona, gdyby nie pomoc wyszkolonego psa. Niestety, prasa nie podała imienia czworonogiego detektywa. O tej niezwykle bulwersującej sprawie informował Dziennik "Rozwój"  3 czerwca 1912 roku. 

W ubiegły piątek zniknęła nagle dziewięcioletnia Leonia Spielrein, córka kupca i właściciela cegielni, Majera Spielreina, zamieszkałego w domu przy ul. Nowo-Targowej nr 12. (…). Dopiero w sobotę po południu stróż tego domu Jakub Szymański przypadkowo zauważył leżące w jednej z komórek piwnicy oficyny zwłoki zamordowanej Szpielreinówny, o czym zawiadomił natychmiast rodziców, a ci ostatni władze policyjne. Przybyli na miejsce zbrodni: towarzysz prokuratora, sędzia śledczy i komisarz trzeciego cyrkułu policyjnego, znaleźli zwłoki dziewczynki obrócone twarzą do ziemi. Usta miała zakneblowane słomą, a na ciele nie znać było żadnych śladów ran. Dokonana przez lekarza cyrkułowego doktora Górskiego sekcja zwłok wykazała, że Szpilreinówna zastała zgwałcona, a następnie, uduszona przez zakneblowanie ust.

komórki w łodzi
W odległości piętnastu kroków od komórki, w której leżała zamordowana, znaleziono pośrodku korytarza w piwnicy siennik napełniony przegniłą słomą. Z siennika tego zbrodniarz pochwycił garść słomy i zakneblował swej ofierze usta, co spowodowało śmierć skutkiem uduszenia. Badając teren dokonanej zbrodni władze śledcze od razu wpadły na myśl, że przestępca dopuścił się gwałtu, doprowadziwszy swą ofiarę do siennika, a następnie, gdy ta widocznie chciała krzyczeć zakneblował jej usta. Dla zatarcia śladów zbrodni, widząc przed sobą zastygłe zwłoki, zawlókł ciało do komórki i tam pozostawił w pozycji, w jakiej je znaleziono. Koszulę i ubranie uduszonej dziewczyny znaleziono zakrwawione.
Władze policyjne dokonały rewizji w całym domu, lecz na ślad zbrodniarza nie natrafiono. Na podstawie tylko domysłów, aresztowano na razie subiekta fryzjerskiego, dwóch robotników fabrycznych, służącą Szpilreinów - 26 letnią Annę Witkowską, stróża Jakuba Szymańskiego i jego syna Józefa. Wszystkie te osoby, jak się następnie okazało, nie brały żadnego w zbrodni udziału, ani też o fakcie tym nic nie wiedziały.

Dla wykrycia zbrodniarza chwycono się niezwykłego u nas sposobu. Oto użyto odpowiednio tresowanego psa policyjnego, należącego do żandarma kolejowego. Pies, po obwęszeniu zwłok, skierował się do sąsiedniego domu na ulicy Nowo-Targowej nr 10. Za psem szli funkcjonariusze policji.

pies detektyw

Znalazłszy się we wzmiankowanym domu, pies wbiegł po schodach do mieszkania buchaltera Hersza Bleiweissa. Gdy otworzono drzwi, pies zaczął węszyć i schwycił czapkę uczniowską z zielonym lampasem. Czapka ta była własnością starszego syna Bleiweissa, 11-letniego Lejzera-Henocha, który w piątek zeszłego tygodnia podarował ją młodszemu bratu. Henocha nie zastano w domu. Znikł on w piątek wieczorem, tj. w dzień dokonanej zbrodni.

Lejzera-Henocha Bleiweissa przypadkowo aresztowano śpiącego na schodach domu przy ulicy Średniej nr 51. Wziąwszy go za jakiegoś włóczęgę, stróż domu, Antoni Kozielski zatrzymał i zawiadomił o tym rewirowemu. Przyprowadzony do biura trzeciego cyrkułu policyjnego, początkowo zaprzeczał kategorycznie, jakoby brał udział w morderstwie. Później jednak, dzięki umiejętnemu badaniu starszego pomocnika komisarza p. Pierwozwańskiego, przyznał się do zgwałcenia dziewczyny. Twierdzi on, że Szpilreinównę znał od lat paru, bywał w domu jej rodziców, często wyznaczali sobie schadzki. Gawędzili ze sobą, a przed dwoma tygodniami umówili się, że pójdą razem do piwnicy w miejsce wskazane przez dziewczynę.

Z ogólnych zeznań chłopca, bardzo zdenerwowanego, władze policyjne doszły do przekonania, że po zgwałceniu, dziewczyna zaczęła robić mu wymówki, grozić, a następnie krzyczeć. To spowodowało, że Bleiweiss zakneblował jej usta, a następnie zawlókł uduszoną do komórki. Lejzer zeznał, że po wydostaniu się z piwnicy bał się wrócić do domu. Błąkał się po ulicach, potem znużony wpadł do domu przy ul. Średniej nr 51 i tutaj na schodach zasnął.
Wyburzana kamienica przy ul. Sterlinga 12a (dawniej Nowotargowa). Zdjęcie: http://lodz.wyborcza.pl
Władze policyjne podejrzewają, że mają do czynienia z psychopatą. Pomocnik komisarza, p. Pierwozwański nie ukończył badania, gdyż na skutek rozporządzenia naczelnika wydziału śledczego Rachmaninowa, aresztowanego Bleiweissa odwieziono do wydziału śledczego. Został tam wezwany także sędzia śledczy.

Ojciec Bleiweissa zeznał, że syn jego Lejzer uczył się w domu prywatnie, był pilny i nigdy nie zdradzał anormalnego stanu umysłu. Kiedy wczoraj sprowadzono psa, który wykrył ślady zbrodni, do trzeciego cyrkułu policyjnego, w którym znajdował się Bleiweiss, pies, zauważywszy zbrodniarza, chciał rzucić się na niego. Początkowo władze policyjne chciały ustawić rzędem kilku chłopców razem z Bleiweissem, aby przekonać się, czy pies pozna w jednym z nich zbrodniarza. Idąc za radą właściciela psa, eksperymentu tego zaniechano, gdyż obawiano się, aby pies nie poszarpał zbrodniarza.

Wymienione wyżej osoby, aresztowane w sobotę, jako podejrzane o udział w zbrodni, wypuszczono na wolność.

czwartek, 7 czerwca 2012

Zbrodnicze ich ręce nurzały się we krwi…

„Najstarszy z żydów pierwszy, wedle podania, przebił nożem jedną Hostię, z której zaraz krew wytrysnęła i twarz mu znacznie skropiła.. Za przykładem pierwszego, poszła i reszta żydów. Zbrodnicze ich ręce nurzały się we krwi"...

Kościół katolicki uroczyście obchodzi Święto Bożego Ciała. To jedno z młodszych świąt, ale za to jedno z bardziej widowiskowych, ze względu na tłumne procesje, paraliżujące ruch w wielu miastach. Obchodzone jest od XIII wieku, a powodem jego wprowadzenia były objawienie i cud. Objawienie miała mieć francuska zakonnica Julianna, która ponoć w 1245 została zaszczycona rozmową z samym Chrystusem. Zażądał on wówczas ustanowienia święta ku czci Najświętszej Eucharystii. I nawet wyznaczył dzień uroczystości Bożego Ciała - czwartek po niedzieli Świętej Trójcy. Oficjalnie do Rzymu wprowadził to święto papież Urban IV w 1264 roku. A skłonił go do tego cud, jaki rzekomo zdarzył się we włoskiej wiosce Bolsena, gdzie rozlane mszalne wino zmieniło się w krew chrystusową. Ale takie cuda i dziwy nie omijały też Polski. W Poznaniu wskutek legendy o żydowskich świętokradcach i latających hostiach powstały dwa kościoły: kościół Bożego Ciała oraz kościół Najświętszej Krwi Pana Jezusa.

Poznańska legenda o skradzionych hostiach przez całe wieki uchodziła za szczerą prawdę i dowód na zbrodniczą działalność Żydów. A i dziś wielu religijnych fanatyków, a nawet kościelnych hierarchów traktuje tę bajkę jako świadectwo autentycznych wydarzeń. Tym bardziej, że cud poznański został uwiarygodniony bullą papieską Bonifacego IX, a więc nie można traktować go jako legendy, bo podważałoby się w ten sposób autorytet Stolicy Apostolskiej. Treść tej historii spisana została w roku 1926 przez Mieczysława Noskowicza w książce "Najświętsze trzy Hostie". Książka niedawno została wznowiona przez wydawnictwo WERS i cieszy się ogromnym zainteresowaniem katolickich fundamentalistów.

Oto zadziwiająca opowieść o profanacji boskiego ciała.

15 sierpnia 1399 doszło w Poznaniu do nadzwyczajnych zdarzeń. Na błoniach nad Wartą, gdzieś w miejscu skrzyżowania dzisiejszych ulic Strzeleckiej i Królowej Jadwigi, pastuszek opiekujący się krowami zauważył nagle, że bydło klęka, patrzy w górę i podziwia unoszące się w powietrzu Trzy Hostie. Blask bił taki, że na miejsce zbiegły się tłumy, a wkrótce przybyły też miejskie władze oraz duchowieństwo z biskupem poznańskim Wojciechem Jastrzębcem. Dominikanin Jan Ryczywół uniósł patenę i Trzy Hostie natychmiast na nią spłynęły. Orszak z biskupem na czele odprowadził Hostie do kościoła farnego św. Marii Magdaleny. Na miejscu cudu biskup polecił wznieść drewnianą kaplicę, do której zaczęło pielgrzymować coraz więcej pątników. Wieść o kulcie rozszerzała się na cały region, a wkrótce także na cały kraj. Kiedy o historii Trzech Hostii dowiedział się król Władysław Jagiełło, postawił w tym miejscu kościół Bożego Ciała, a obok niego klasztor Karmelitów Trzewiczkowych.

Jak ustaliło ”śledztwo”, cud na błoniach, był efektem żydowskiej profanacji. Pewna mieszkanka Poznania, chrześcijanka o imieniu Krystyna, przekupiona przez miejscowych Żydów, wkradła się do ówczesnego kościoła Dominikanów i wyniosła pod osłoną nocy Trzy Hostie. Następnie przekazała je Żydom. Świętokradcy przenieśli konsekrowane Hostie do podziemi dawnej kamienicy Świdwów-Szamotulskich. Tam rzekomo doszło do potwornej profanacji: Hostie położono na drewnianym stole, kłuto, przebijano nożami, deptano… Z tak męczonego Ciała Chrystusowego w końcu trysnęła krew na podłogę i ściany. Kilka kropel upadło na stojącą obok niewidomą Żydówkę, która natychmiast odzyskała wzrok. Żydów ogarnęło wówczas przerażenie. Żeby zatrzeć ślady, próbowali utopić Trzy Hostie w piwnicznej studzience. Ale one ciągle wypływały na wierzch. Wtedy postanowili wynieść Hostie poza miasto i porzucić je daleko, na nadwarciańskich łąkach. W drodze na to miejsce pod wpływem Trzech Hostii nastąpiło jeszcze kilka cudownych uzdrowień. Owinięte w szmaty Hostie zostały zakopane przez Żydów w ziemi. Następnie w cudowny sposób odnaleźli je pastuszkowie.

Dla katolika to ciekawa, wzruszająca, dydaktyczna historyjka z happy andem. Utwierdzająca jego wiarę, która bez cudów i tajemnic byłaby płytka jak przykościelna kałuża. Tyle tylko, że religijna propaganda tak chętnie powołującą się na owe „fakty”, udokumentowane przez kościelnych kronikarzy, omija jak może jeden istotny dla tej historii „fakt”, który w XXI wieku jest już nieco niewygodny i podważa codzienne nawoływania o miłość do bliźniego. Oczywiście „sprawcy” profanacji zostali surowo ukarani, co oznacza, że zamieszani w sprawę rabin i trzynastu Żydów oraz Krystyna i jej córka spłonęli na stosie urządzonym na podmiejskich polach. Sprawiedliwości stało się zadość. Oskarżeni, jak zwykle bywało w takich procesach, przyznali się nie tylko do wszystkiego co im zarzucano, ale i do wielu innych myślo-zbrodni. Ówczesne metody przesłuchań były przecież dużo skuteczniejsze od dzisiejszych. Ukarani zostali również potomkowie „świętokradców”. Gmina żydowska musiała co roku wpłacać na procesję Bożego Ciała datek w wysokości 800 tynfów, a trzech starszych z gminy dla przykładu chodziło z nożami w ręku na czele procesji.
Współcześni propagatorzy tej „budującej” historii nie kwapią się również do uczciwego przyznania, że z kawałka pieczywa nie da się nijak wydobyć ani kropli krwi. Choćby nie wiadomo jak był wypieczony i uświęcony…

Ponad dwieście lat po cudzie karmelici zaświadczą, że odnaleźli w piwnicy przy ul. Żydowskiej stół dębowy, na którym kłuto hostie. "Stół od niewiernych Żydów, iżby się zbrodnia nie wydała, w filarze przez długi czas aż do bieżącego roku był ukryty". Odnajdą na stole ślady krwi. Za swą zdumiewająca spostrzegawczość ojczulkowie dostaną od miasta w darze rzeczoną kamienicę i przebudują ją na kościół Najświętszej Krwi Pana Jezusa. Później odkryją jeszcze w piwnicy studnię, w której hostie były topione przez Żydów. Po oczyszczeniu ze "śmieci i odchodów" napełnią ją wodą "ku radości miasta, a zwłaszcza chorych, którzy pijąc ową wodę, poczęli powracać do zdrowia z wielu słabości". Do dziś w Wielką Sobotę wierni ustawiają się w kolejce do tej studni.

Przez całe wieki w kościele przy Żydowskiej wisiała tablica: "Ty Boże, jak za taką krzywdę nagrodzimy? / Twoję, gdy ciężką mękę w Poznaniu widzimy. / Ty sam Boże jakoś jest zawsze sprawiedliwy, / Ty wyniszcz aż do szczętu ten naród złośliwy". Dopiero w 2005 roku metropolita poznański abp Stanisław Gądecki kazał ją zdjąć.

Ta historia pokazuje sposób, w jaki kościół dochodził do olbrzymich bogactw, zaczynając od władzy nad ludzkimi umysłami. Wystarczyło ogłosić odpowiedni cud, aby stosownie do jego rangi otrzymać w darze świątynię lub posiadłość ziemską. Na głoszenie boskiej chwały nie wypadało przecie skąpić złotówek. Nawet królowi, skoro władza jego od Boga pochodziła...

Historia trzech hostii na youtubie

* * *

Wszystkie ilustracje pochodzą z książki Mieczysława Noskowicza "Najświętsze trzy Hostie", wydanej w Poznaniu w 1926 r.