Trzej chłopcy z ulicy Kościelnej w Zduńskiej Woli zniknęli 18 września 1935 roku. Po ponad miesiącu zakrojonych na wielką skalę poszukiwań nie udaje się ich odnaleźć. Po mieście krążą przerażające plotki o mordzie rytualnym popełnionym przez Żydów.
W połowie listopada 1935 do Zduńskiej Woli przybyli: naczelnik Centrali Służby Śledczej - inspektor Sitkowski i szef sztabu Komendy Głównej Policji, major Kozolubski. Po zbadaniu stanu śledztwa i zapoznaniu się z dotychczasowym materiałem wysunęli pięć hipotez:
1. Mord na tle seksualnym, 2. Nieszczęśliwy wypadek, 3. Uprowadzenie przez Cyganów lub włóczęgów, 4. Ewentualna zemsta z powodu konfliktów sąsiedzkich, 5. Samowolne oddalenie się z domu.
Każdą z hipotez szczegółowo przeanalizowano, podjęto dalsze poszukiwania i przesłuchano kolejnych potencjalnych świadków. Powrócono na linię śladów zaginionych i krok po kroku badano otoczenie, od ostatniego punktu widzenia chłopców na ulicy Belwederskiej w dniu zaginięcia aż do Łasku (12 kilometrów). Kolejne hipotezy upadały bądź stawały się coraz mniej wiarygodne. Kierujący śledztwem, nadkomisarz Marian Wagner przebieg dochodzenia i swoje wnioski po jego zakończeniu opisał w dwumiesięczniku Przegląd Policyjny. Co mogło budzić zdumienie, słabo układała się współpraca policji z mieszkańcami Zduńskiej Woli. Wspominał:
Wprawdzie nie utrudniano przeszukiwania zabudowań i obejść, ale przypatrywano się wysiłkom policji z chłodną obojętnością, dając do zrozumienia, że poszukiwania w Zduńskiej Woli nie prowadzą do celu. Daremnie kuszono się o zdobycie w tem mieście informacyj, naprowadzających na możliwość nieszczęśliwego wypadku - tak silnie wżarło się już przekonanie o zamordowaniu dzieci.
Wielu zduńskowolan uwierzyło w oskarżenia wobec miejscowych Żydów o rzekomy mord rytualny.
Tworzyło to w mieście fatalną atmosferę i zagrożenie przemocą wobec domniemanych "sprawców". Wyznaczenie nagrody tysiąca złotych za pomoc w wyjaśnieniu sprawy, spowodowało masę zgłoszeń zupełnie fantastycznych, a niekiedy wręcz oszukańczych. Zamiast pomóc, utrudniały one śledztwo, kierowały je na ślepe tropy.
Przytoczmy za nadinspektorem Wagnerem jedną z takich historii.Tworzyło to w mieście fatalną atmosferę i zagrożenie przemocą wobec domniemanych "sprawców". Wyznaczenie nagrody tysiąca złotych za pomoc w wyjaśnieniu sprawy, spowodowało masę zgłoszeń zupełnie fantastycznych, a niekiedy wręcz oszukańczych. Zamiast pomóc, utrudniały one śledztwo, kierowały je na ślepe tropy.
Korespondencja anonimowa i jawna piętrzyła się w stosy, telefony dzwoniły ustawicznie. Imaginacja ludzka tworzyła bezmiar pomysłów. A wszystkie musiało się sprawdzać ściśle i wyczerpywać do dna, aby osad niepewności nie grążył w sumieniu, że coś przeoczono lub zaniedbano. Nie sposób wymieniać je tutaj. Było jednak kilka informacyj osobliwością swą wystrzelających ponad inne, gdyż pojawiły się w nich konkretnie nazwiska i rozpoznanie zaginionych.
Jak Marian udawał Marianka
W pierwszych dniach grudnia 1935 roku wieczorem komendant jednego z posterunków policji zgłosił telefonicznie o zatrzymaniu przez dzieci szkolne wychudzonego chłopca w wieku około 9 lat, odpowiadającego rysopisem Skotnickiemu. Podawał się początkowo za Mariana Cadlera. Potem, gdy nakarmiono go, odziano i ogrzano, przyznał się, że pochodzi ze Zduńskiej Woli, gdzie mieszka obok kościoła i nazywa się Marian Skotnicki. Powiedział, że jego dwaj koledzy i trzeci nieznajomy pozostali za wsią, skąd poszli do pobliskiego dworu. Wędrują już drugi czy trzeci miesiąc, on sam przyszedł teraz do wsi sprzedać jajka, wybrane kurom w miejscu ostatniego noclegu.Gdy okazano mu podobiznę Jana Marciniaka, na ogłoszeniu wyznaczającym nagrodę, oświadczył pewnym głosem: „to Janek“.
Wiadomość wydawałaby się prawdziwa. Jednak kilka pytań na temat stosunków rodzinnych,
zadanych za pośrednictwem komendanta posterunku, na które chłopak nie potrafił dobrze odpowiedzieć, wzbudziły w śledczych wątpliwość, czy mają do czynienia ze Skotnickim.
Komendant posterunku nie chcąc tak łatwo zrezygnować domniemanego sukcesu, tłumaczył to zanikiem pamięci u chłopca.
Celem ustalenia tożsamości odstawiono wyrostka do najbliższego Wydziału Śledczego. Następnego dnia przekazano potwierdzenie, że zatrzymany jest poszukiwanym Skotnickim. Wieść o odnalezieniu jednego z poszukiwanych szybko rozniosła się po mieście. Chłopca przywieziono autobusem do Zduńskiej Woli. Na rynku oczekiwał go tłum gapiów. Choć nikt z nich nie znał chłopca, wszyscy wołali z przekonaniem "Skotnickiego mają!" Zawiadomiona matka wybiegła z domu bez obuwia. Po drodze upadła na krawędź chodnika. Zabłocona i okaleczona przybiegła na rynek, gdzie chłopca już nie było. Został zaprowadzony do komisariatu, a tam potwierdził, że nazywa się Marian Skotnicki.
Jednak pytany dalej o szczegóły, odpowiadał coraz ciszej, aż wreszcie rozpłakał się. Nieznajomość najbliższego rodzeństwa i rozkładu ulic w mieście, zupełna niezgodność z rysopisem zaginionego, za wyjątkiem koloru włosów oraz imienia, upewniły śledczych, że mają do czynienia z kimś innym. Potwierdził to ojciec zaginionego chłopca. Okazało się, że rzekomy Skotnicki nazywał się faktycznie Marian Cadler. Za jedzenie i odzież na posterunku postanowił udawać innego Mariana.
* * *
Pomimo dużego zaangażowania policji oraz rodziny zaginionych prawda pozostałaby nieznana, gdyby nie przypadek. 16 stycznia 1936 roku niejaki Stefan Słomian odnalazł zwłoki jednego z chłopców... Cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz