środa, 30 listopada 2016

Łódź, która odeszła

Miasto to nie tylko ulice, domy i place. To przede wszystkim ludzie...
Obrazy zachowane w kadrach pokazują codzienne życie wspólnoty wielonarodowej i wielowyznaniowej, zupełnie innej niż współczesna. Jedna trzecia mieszkańców międzywojennej Łodzi straciła życie w trakcie wojny, a wielu spośród ocalałych wyjechało na zawsze do Izraela, Niemiec czy Stanów Zjednoczonych - napisała w przedmowie albumu Hanna Zdanowska, prezydent miasta Łodzi.
Łódź przetrwała drugą wojnę światową w całkiem niezłej kondycji. Nie dotknęły jej zniszczenia takie, jakie poniosły Warszawa, Wrocław czy Wieluń. Największe spustoszenia nastąpiły w strukturze demograficznej miasta. Podczas niemieckiej okupacji zginęło ponad 200 tysięcy mieszkańców Łodzi pochodzenia żydowskiego. Po wojnie wyjechało z miasta kilkadziesiąt tysięcy Niemców. Druga co do zaludnienia aglomeracja Polski międzywojennej utraciła swój międzynarodowy, wielokulturowy charakter. Opustoszały całe dzielnice, które szybko wypełnili "nowi łodzianie", czemu sprzyjało uczynienie z miasta tymczasowej stolicy powojennej Polski. Tym samym zakryte zostało oblicze przedwojennej Łodzi. Odsłońmy choć na chwilę kurtynę i wejdźmy do świata, którego już nie ma, choć przecież trwa - zachęca autor we wstępie.

Album "Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie" wydawnictwa RM zaprasza do wspomnień o mieście, które w początkach XIX wieku narodziło się po raz drugi, w nowym, przemysłowym wcieleniu. Było to możliwe dzięki napływowi zdolnych i pracowitych ludzi wielu narodowości. Każda z ponad osiemdziesięciu fotografii to unikalna historia. Niestety, większości z nich nie znamy i pewnie nigdy już nie poznamy. Nie dowiemy się kiedy te zdjęcia zostały zrobione i kogo przedstawiają. Autor albumu, Jacek Reginia-Zacharski zadbał natomiast o opisy miejsc przedstawianych na fotografiach.

Odbywamy podróż do czasów Juliana Tuwima, prezydenta Rżewskiego i gangstera Ślepego Maksa. Spacerujemy reprezentacyjną Piotrkowską i innymi ulicami ówczesnej Łodzi. Odwiedzamy największe łódzkie targowiska i ulice, na których handel trwał na okrągło. Zaglądamy do wnętrz podwórek, często będących jaskrawym przeciwieństwem eleganckich frontów kamienic. Wizytujemy łódzkie dworce kolejowe. Kto woli podróże tramwajem kieruje się do węzła przy Starym Rynku lub na Bałuckim Rynku, skąd może pojechać już o 3.05 do Aleksandrowa. Dla jasności, amatorzy podróży po drogach żelaznych powinni wiedzieć, że tramwaje łódzkie nie były w tych czasach zwykłymi tramwajami, ale "wąskotorowymi elektrycznymi kolejami dojazdowymi". Zmęczeni spacerem możemy przysiąść na ławeczce w którymś z licznych miejskich parków.

Stare fotografie przedstawiają wielkomiejskie życie pełne gwaru targowisk, tramwajowych dzwonków i turkotu furmanek toczących się po brukowanych kamieniem ulicach. Miejsca powszechnie znane, niemal nie zmienione oraz takie, które trudno rozpoznać bez opisu autora albumu. Na jednym ze zdjęć widzimy uroczysty pochód z orkiestrą dętą na ulicy Piotrkowskiej. Najprawdopodobniej to obchody święta 3 maja. Data nie jest znana, tylko ze sztandaru Narodowej Partii Robotniczej możemy zorientować się, że jest rok 1922 lub późniejszy. Fotograf uchwycił fragment pochodu na skrzyżowaniu ulicy Piotrkowskiej z Narutowicza. Za tłumem łodzian obserwujących przemarsz widać narożną kamienicę Fischera przy Piotrkowskiej 54 z szyldem fryzjera Budziewskiego na elewacji. Obok pochodu zatrzymał się tramwaj nr 14 na trasie do Bałuckiego Rynku.

Kto dziś wie, gdzie przed wojną był w Łodzi dworzec PKS?  Mieścił się w przerwie pomiędzy budynkami przy ulicy Lutomierskiej 17, blisko skrzyżowania z Zachodnią. Na jednej z fotografii w albumie można zobaczyć bramę wyjazdową z podwórka na wyrost nazwanego "Północnym Dworcem Autobusowym". Wiele osób sądzi, że nazwa miasta pochodzi od rzeki Łódki. Nic bardziej mylnego. Rzeczkę, nad którą powstała Łódź do XIX nazywano Starowiejską, Starą lub Ostrogą. Po kilkudziesięciu latach rozwoju miasta, w początkach XX wieku Łódka stała się ściekiem uciążliwym dla mieszkańców. Jej obydwa brzegi w okolicach Starego Rynku były zabudowane przez sklepy i bazary, w większości żydowskie. W 1917 roku fragment rzeki pomiędzy ulicami Wschodnią i Nowomiejską zakryto w podziemnym kanale. W tym miejscu powstał pasaż z drzewami i ławeczkami. Na fotografii z lat 30 oglądamy odkrytą część Łódki, która również wkrótce zniknie pod ziemią. Podczas niemieckiej okupacji tak samo znikną budynki znajdujące się pomiędzy ulicą Północną a kanałem Łódki. Zostaną zburzone w celu stworzenia tzw. pasa ochrony pożarowej pomiędzy gettem łódzkim a aryjską częścią miasta. W tym miejscu powstał po wojnie Park Staromiejski.

Album "Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie" oczywiście nie pokazuje wszystkich niezwykłych miejsc Łodzi międzywojennej. Ciągle wiele z nich czeka na odkrycie. Jest jednak to wydawnictwo dobrym przyczynkiem do poznawania historii miasta pełnego tajemnic. Poszukiwaczom łódzkich sekretów z pewnością pomoże w tym skrócona historia Łodzi opracowana przez autora.

Jacek Reginia-Zacharski: „Przedwojenna Łódź. Najpiękniejsze fotografie”. Wydawnictwo RM.

piątek, 11 listopada 2016

Do zdrowia po trupach

Jak wyprostować garb? To łatwe, należy ułożyć na nim ciężkie głazy. Zgnieciony pacjent zejdzie co prawda z tego świata, ale po śmierci będzie prosty jak linijka…


Jedna z naczelnych zasad etycznych w medycynie "Primum non nocere" (Po pierwsze nie szkodzić) w gruncie rzeczy jest sierotą. Właściwie nie wiadomo, kto jest jej autorem. Tradycyjnie przypisuje się ją Hipokratesowi, ale mówi się też, że mógł ją wymyślić 20 wieków wcześniej egipski architekt i lekarz Imhotep. W każdym razie medycy, nawet jeśli ją znali, z reguły nie bardzo się nią przejmowali. Bezmyślność, przekonanie o własnej nieomylności i bezkarności oraz chęć eksperymentowania prowadziły do stosowania zadziwiających kuracji.
Niektóre ekscentryczne pomysły dawnych medyków budzą zdumienie. Ileż trzeba mieć fantazji i beztroski, by rany czaszki leczyć okładem ze świeżego mięsa, bóle głowy – wcieraniem w oczy gęsiego łoju, a ból zębów – wepchnięciem choremu martwej myszy do gardła.

Nigdy nie poznamy wszystkich skazanych na porażkę metod leczenia, jakie przez wieki stosowali mniej lub bardziej uczeni lekarze. Nigdy też nie będziemy w stanie poznać liczby cierpiących ludzi, którzy ufając znachorom i medykom, nieświadomie i wcale nie dobrowolnie, straciło resztę zdrowia lub oddało życie. Wiele takich przypadków znajdziemy w książce Nathana Belofsky „Jak dawniej leczono”. Trochę na przekór tytułowi autor skupia się na metodach, które prowadziły medycynę na manowce, choć w swoim czasie uznawane były za sprawdzone „naukowe” i popierane przez ówczesne autorytety. We wprowadzeniu stwierdza wprost:
Od starożytnej Grecji aż po wiek XIX medycyna wyrządzała ludziom więcej złego niż dobrego, bardziej szkodząc, aniżeli pomagając...
jak dawniej leczonoMoże w tej sytuacji książka Belofsky`ego powinna nosić tytuł: „Jak nie leczono, dręczono i posyłano pacjentów na tamten świat”? Uczciwie trzeba przyznać, że bez eksperymentów postęp w naukach medycznych byłby niemożliwy. Nawet uznawany za ojca nowoczesnej medycyny i etyki lekarskiej Hipokrates miał na sumieniu wiele wątpliwych kuracji. Szczególną jego uwagę zajmowało leczenie hemoroidów. Proponował wypalać je rozżarzonym żelazem, co często nie spotykało się ze zrozumieniem pacjentów. Dlatego zalecał:
Kiedy żegadło jest przykładane do chorego, jego głowę i ręce trzymać należy, aby nie mógł się poruszyć, choć krzyczeć powinien…
Miał także Hipokrates wątpliwy wkład w leczenie kobiecej histerii, spowodowanej, jego zdaniem, przez przemieszczającą się macicę. Zalecał wykurzanie jej przy pomocy spalania siarki i lepiku oraz poprzez nacieranie kobiecych pachwin smarowidłem o słodkiej woni… Krytykował natomiast lekarzy stosujących odkrytą w starożytnej Grecji osobliwą metodę leczenia skrzywienie kręgosłupa, opisanej w poniższej instrukcji:
Podnieś drabinę, ułóż na niej chorego, związując mu ręce i nogi. Potem wciągnij tę drabinę albo na wieżę wysoką, albo na szczytową ścianę domu i puść.
Wiele metod leczenia praktykowano przez wieki bez żadnego zastanowienia się nad ich skutkami. Do najpopularniejszych należało przypalanie rozgrzanym żelazem, puszczanie krwi oraz wykorzystywanie szczątków ludzkich. „Wielki” Paracelsus w 16 wieku przygotowywał cudowne mazidło według takiej recepty:
Weź po dwie uncje mchu porastającego czaszkę wystawioną na działanie pogody oraz ludzkiego tłuszczu, a także po pół uncji krwi ludzkiej ze zmumifikowanych zwłok. Zrób z tego maść i włóż do pojemnika.
Nie mniej ciekawa była receptura XVII-wiecznego chemika Johanna Schroedera:
Wziąć świeże nieskalane zwłoki rudowłosego człowieka w wieku około dwudziestu czterech lat, który został stracony i zmarł gwałtowną śmiercią, ciało poćwiartować i posypać je mirrą oraz odrobiną aloesu. Potem zamoczyć w mocnym trunku i niechaj kawałki te wyschną w zacienionym miejscu.
Ciała ludzkie jeszcze w 18 wieku były na wagę złota. Im świeższe, tym lepiej. Lekarze zachęcali na przykład chorych na epilepsję do spijania krwi straconych na szafotach. Nic dziwnego, że mnożyły się kradzieże zwłok. W uprzywilejowanej pozycji byli kaci, którzy mieli prawo pierwszeństwa do zabierania ciał po egzekucji. Jednym z najcenniejszych medykamentów sprzedawanych w aptekach i na straganach był tłuszcz biednego grzesznika...

Publiczne egzekucje i pokazowe sekcje zwłok przez wieki stanowiły nie lada atrakcję dla gawiedzi. To co dziś uważamy za bezczeszczenie zwłok było całkiem niedawno normą społeczną. Nieuzasadnione wyciąganie zmarłych z grobu, sprzedaż szczątków ludzkich, jako cudownych  środków zdrowie lub szczęście, wystawy zmumifikowanych zwłok to nie makabryczne zwyczaje przejęte od barbarzyńskich plemion. Nie pochodzą z niecywilizowanych zakątków naszego globu, ale są naszym europejskim dziedzictwem.

Wśród medycznych absurdów spotkamy także niezrozumiałe lekceważenie odkryć, które mogły natychmiast przynieść ulgę w cierpieniu chorych i poprawę skuteczności leczenia. Tak było z tzw. gazem rozweselającym. Odkryty w 1772 roku podtlenek azotu , który ma właściwości znieczulające, przez dwa wieki służył, jako używka dla znudzonej życiem szlachty. Chorzy nie mieli prawa z niego korzystać, bo cierpienie ich uszlachetniało.
Sterylizacja narzędzi chirurgicznych i mycie przez lekarzy rąk przed zabiegiem było przez lata wyśmiewane. Uważano to za fanaberie niegodne prawdziwych lekarzy. Prawdziwi lekarze nosili kitle poplamione krwią i roztaczali wokół siebie charakterystyczny fetor. Odkrycie niewidocznych zarazków przez Ludwika Pasteura prawdziwi medycy uznali za dziwaczne fantazje. Epokowy wynalazek penicyliny przez 10 lat był lekceważony przez odkrywcę, doktora Fleminga. Dopiero, gdy sprawą zajęli się dwaj inni naukowcy, okazało się, jak wiele to znaczy dla rozwoju medycyny.

Największą skuteczność medycy osiągali w uzyskiwaniu płatności za swoje usługi. Brali pieniądze z góry, stosując się do rady słynnego średniowiecznego chirurga Henri de Mondeville:
Obietnice ulatują z wiatrem... Kiedy chorego dręczą bóle, wówczas najgorliwszą ma chęć dawania. Gdy schorzenie ustępuje, chciwość wysuwa się na pierwszy plan…

Zapłata przed zabiegiem dawała pewność, że w razie braku efektu lub zejścia pacjenta, medyk nie zostanie z niczym. Co najwyżej z rozgniewaną rodziną, która zechce mu wymierzyć sprawiedliwość…
Umierająca w VI wieku żona króla Burgundczyków – Austragild, zobowiązała męża Guntrama do stracenia jej dwóch medyków. Sprawiedliwości stało się zadość. Więcej szczęścia i sprytu mieli lekarze, którzy doprowadzili do śmierci króla Anglii Karola II w 1685 roku. Żeby zatuszować swoją nieudolność i obronić się przed oskarżeniami napisali i wydali kilka tomów pamiętników, w których przekonywali, że król miał opiekę najlepszą z możliwych. Bezkarni pozostali również niechlujni lekarze usiłujący ratować postrzelonego w 1881 roku prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Garfielda. Szukając brudnymi rękami kuli w ciele prezydenta, doprowadzili do infekcji, która stała się bezpośrednią przyczyną zgonu. Lekarz odpowiedzialny za kurację przedłożył rachunek na 25 tysięcy dolarów, co obecnie stanowi równowartość pół miliona dolarów.
Często większe szanse na wyzdrowienia i przeżycie mieli ludzie ubodzy, których nie stać było na medyka. Zdaje się, że po trosze jest tak do dziś. Wystarczy wziąć pod uwagę tajemnicze okoliczności zgonów wielu gwiazd sceny i ekranu, które niemal nie rozstawały się ze swoimi lekarzami. Tylko śmierć mogła ich rozłączyć…

* * *

Nathan Belofsky: "Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie". Tłumaczenie: Grzegorz Siwek
Wydawnictwo: RM

Podporą jest i brzaskiem, nie wrzaskiem

Czy większym patriotą jest ten, kto głośniej krzyczy, czy ten, kto pracuje dla dobra kraju i narodu? Poeta, którego wyrzucano z pruskich szkół, który pół roku spędził w więzieniu za manifestowanie polskości i opór przeciwko wynaradawianiu, jasno to sprecyzował... Jan Kasprowicz (12 grudnia 1860 - 1 sierpnia 1926)...

jan kasprowicz portret
Rzadko na moich wargach \ Niech dziś to warga ma wyzna \ Jawi się krwią przepojony \ Najdroższy wyraz: Ojczyzna.

Widziałem, jak się na rynkach \ Gromadzą kupczykowie \ Licytujący się wzajem \ Kto Ją najgłośniej wypowie.

Widziałem, jak między ludźmi \ Ten się urządza najtaniej \ Jak poklask zdobywa i rentę \ Kto krzyczy, iż żyje dla Niej.

Widziałem, jak do Jej kolan \ Wstręt dotąd serce me czuje \ Z pokłonem się cisną i radą \ Najpospolitsi szuje.

Widziałem rozliczne tłumy \ Z pustą, leniwą duszą \ Jak dźwiękiem orkiestry świątecznej \ Resztki sumienia głuszą.

Sztandary i proporczyki \ Przemowy i procesyje \ Oto jest treść Majestatu \ Który w niewielu żyje.

Więc się nie dziwcie - ktoś może \ Choć milczkiem słuszność mi przyzna \ Że na mych wargach tak rzadko \ Jawi się wyraz: Ojczyzna.

Lecz brat mój najbliższy i siostra \ W tak czarnych żałobach ninie \ Ci widzą, że chowam tę świętość \ W najgłębszej serca głębinie.

Ta siostra najbliższa i brat ten \ Wybrani spomiędzy rzeszy \ Ci znają drogi, którymi \ Moja Wybrana spieszy.

Krwawnikiem zarosłe ich brzegi \ Łopianem i podbiałami: \ Śpieszę z Nią razem, topole \ Ślą swe westchnienia za nami.

Przystajem na cichych mogiłach \ Słuchamy, azali z ich wnętrza \ Taki się głos nie odezwie \ Jakaś nadzieja najświętsza.

Zboża się złocą dojrzało \ A tam już widzimy żniwiarzy \ Ta dłoń swą na czoło mi kładzie \ I razem o sprzętach marzy.

A potem, podniósłszy głowę \ Do dalszej wstając podróży \ Woła: "Miej radość w duszy \ Bo tylko radość nie nuży.

Podporą ci będzie i brzaskiem \ Ta ziemia tak bujna, tak żyzna \ Nią ci Ja jestem na zawsze \ Twa ukochana Ojczyzna".

Jakiś złośliwy złoczyńca \ Pszeniczne podpala stogi \ U bram się wije niebieskich \ W rozpaczy człowiek ubogi.

Jakaś mordercza zaraza \ Z głodem zawiera przymierze \ Na przepełnionych cmentarzach \ Krzyże się wznoszą świeże.

Jakoweś głuche tętenty \ Wskroś przeszywają powietrze \ Kłębią się gęste chmurzyska \ Czyjaż to ręka je zetrze?

jacek malczewski ojczyznaJakaś olbrzymia rzeka \ Wezbrała krwią i rozlewa \ W krąg purpurowe swe nurty \ Zabiera domy i drzewa.

Jakoweś idą pomruki \ Drży niepoznana puszcza \ Dęby się groźne ozwały \ Cóż to za moc je poduszcza?

A nad tą dolą - niedolą \ Poranna nieci się zorza \ Na pieśń mą, Ojczyzny pełną \ Spływa promienność jej Boża.

W mej pieśni, bogatej czy biednej \ Przyzna mi ktoś lub nie przyzna \ Żyje, tak rzadka na wargach \ Moja najdroższa Ojczyzna.



Jak Polak z Rumunem

Ówczesna Polska sprawiała często wrażenie, że zależy jej na zantagonizowaniu wszystkich potencjalnych sojuszników. Nawet nie z cynicznym rozmysłem, ale niejako przy okazji polskiej pychy i buty, tak łatwo podnoszącej swój łeb...
14 października 1934 na stadionie we Lwowie w meczu piłki nożnej Polska zremisowała Rumunia 3:3 (1:1). Mecz był towarzyski, a wynik polubowny tak, jak stosunki pomiędzy tymi dwoma krajami. Już w 1921 roku podpisały one umowę o przymierzu, w której zobowiązywały się wspomagać wzajemnie na wypadek, gdyby jedna ze stron została zaatakowana na swych granicach wschodnich. Głównym wrogiem dla obydwu państw był ZSRR, stąd traktat i towarzyszącą mu tajną konwencje wojskową przedłużano co pięć lat aż do marca 1936 roku. Intensywnie rozwijała się współpraca wojskowa. Uzgadniano plany rozwoju obu armii oraz zasady współdziałania operacyjnego. Organizowano dwustronne konferencje sztabów, prowadzono wzajemną wymianę oficerów-stażystów. Korzyści z tej współpracy czerpał również polski przemysł zbrojeniowy, który dostarczał sprzęt do modernizowania rumuńskiej armii. Na przykład w 1932 roku Rumuni zamówili kilkadziesiąt samolotów typu P-11 z Polskich Zakładów Lotniczych. Dwa lata później podpisano umowę na dostarczenie 100 tysięcy masek przeciwgazowych. Jednak stosunki między tymi dwoma krajami i narodami były wzorcowe tylko na pozór…
mecz polska-rumunia 1934

Latem 1934 roku przyszły dyplomata Jan Kozielewski (znany później jako kurier Karski) odbywał praktyki w Bukareszcie. Jego wspomnienia z dwumiesięcznego pobytu w polskiej ambasadzie w Rumunii zostały opublikowane w książce Waldemara Piaseckiego „Jan Karski. Jedno życie”. Poniżej prezentujemy fragment dotyczący doświadczeń rumuńskich dziennikarzy podczas tygodniowej wizyty w Polsce. Brzmią zadziwiająco współcześnie...

* * *

Arno umówił go kiedyś z dwoma dziennikarzami, ludźmi przed trzydziestką, którzy mieli okazję spędzić w Polsce tydzień. Byli przed wyjazdem zdeklarowanymi polonofilami. Po wizycie nieco im przeszło. Wspominał dlaczego:
Opowiadali mi, że byli na ogół postrzegani jako przybysze z jakiegoś egzotycznego, mniej cywilizowanego czy nawet dzikiego miejsca. Zupełnie na serio pytano ich, jakim językiem posługują się Rumuni, czy w miastach jest elektryczność, tramwaje i samochody. Nie wierzyli, że Rumunia ma lotnictwo. Nie były to jednak pytania złośliwe, ale raczej wynikające z ignorancji. Napotkani Polacy nie wiedzieli, jak się nazywają najważniejsze miasta rumuńskie. Stolica Bukareszt myliła im się często z... Budapesztem. Wśród przebłysków szczątkowej wiedzy przebijała się świadomość, że Rumunia jest monarchią, z królem i królową. Jednak mało kto był już w stanie podać ich imiona.
ławeczka karski łódź

Równocześnie napotkani rodacy byli skłonni do edukowania rumuńskich dziennikarzy na temat Polski, jej potęgi i misji cywilizacyjnej. Także tradycyjnych wartości, w tym polskiego patriotyzmu, religijności i gościnności oraz innych talentów. Przekonywali, że Polacy są wyjątkowi, bo przez sto dwadzieścia trzy lata pod zaborami zachowali język ojczysty. Nie chcieli wierzyć, że wielu ludom na Bałkanach to samo udało się przez ponad czterysta lat niewoli tureckiej. Twierdzili, że są bardzo muzykalni, choć na dziesięciu Polaków trudno znaleźć jednego grającego na jakimś instrumencie, podczas gdy na dziesięciu Rumunów ciężko znaleźć jednego, który by na czymś nie grał.

Goście dzięki polskim kolegom dziennikarzom starali się także zorientować, co w prasie piszczy na temat Rumunii. Obraz był smutny. Portretowano ten kraj jako kuriozalny przez rozmaite sensacje, daleki od cywilizacji przez relacje z zabitych deskami regionów. Skupiano się chętnie, z nutą pewnej zazdrości, na dworze królewskim. Czasami na wydarzeniach sportowych, w których Polska napotykała jako rywala Rumunię. 

Ci młodzi inteligentni ludzie i profesjonalni dziennikarze wrócili z Polski rozczarowani. Nie tyle może ignorancją Polaków na temat Rumunii, ile silnym przeświadczeniem, że zasługuje ona na swego rodzaju polskie lekceważenie.
Praktykant Kozielewski był rozmową poruszony. Nie tylko tym, co słyszał. Także tym, że obaj rozmówcy mówili biegłym francuskim, na poziomie, o jakim on mógł chwilowo marzyć. Byli inteligentni, oczytani. Bardzo dobrze ubrani.
Bał się przyznać przed samym sobą, że w gruncie rzeczy mają rację. Polska, pewna siebie i niezachwianie przekonana o swej dziejowej roli, na innych patrzy z góry. Przypominał sobie, że kiedy szykował się do przyjazdu na praktykę w Czerniowcach, szukał po encyklopediach hasła „Rumun”. Nie znalazł. Nie występowało jako niezasługujące na uwagę. Mógłby je znaleźć dopiero w 1938 roku w encyklopedii Ultima Thule, gdzie „Rumun” się wreszcie pojawił z następującą charakterystyką: „jest pracowity, trzeźwy, bardzo muzykalny (piękna muzyka i tańce), lecz do tej pory ciemny i zabobonny", uzupełnianą o informację: „zwłaszcza w górach zachowały się liczne wierzenia i obrządki przedchrześcijańskie". Kiedy wiele lat później wspominaliśmy z Janem Karskim tamte czasy, konkludował:

Ówczesna Polska sprawiała często wrażenie, że zależy jej na zantagonizowaniu wszystkich potencjalnych sojuszników. Nawet nie z cynicznym rozmysłem, ale niejako przy okazji polskiej pychy i buty, tak łatwo podnoszącej swój łeb... Niestety, podejrzenia o coś takiego chętnie i szybko wtedy odrzucałem…

* * *

Tekst pochodzi z biografii Jana Karskiego „Jedno życie. Tom 1: Madagaskar” autorstwa Waldemara Piaseckiego.

piątek, 4 listopada 2016

Cztery małe cardyneczki

Nie ma wątpliwości, że dziewczyna nie dożyje trzydziestych urodzin...
Tak wróżył w 1896 roku duński książę Karol, późniejszy król Norwegii Haakon VII. Skąd książę czerpał natchnienie, stawiając tak pesymistyczny horoskop zaledwie rocznej Oldze, najstarszej córce cara Mikołaja II? Tego nie wiemy, ale mroczne proroctwo księcia duńskiego spełniło się z nawiązką. Tragiczny los dopadł całą carską rodzinę.

dzieci romanowów

O życiu i śmierci ostatniego cara Rosji i jego rodziny napisano całe tomy opowieści. Cztery księżniczki zawsze były w nich postaciami drugoplanowymi. Helen Rappaport w książce "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów", postanowiła uczynić je głównymi bohaterkami swojej opowieści. Autorka dotarła do nowych dokumentów: listów, osobistych notatek i wpisów w dziennikach, wykorzystała relacje prasowe z całego świata. Efekt tej pracy jest niezwykły. Krótkie życie carskich córek okazuje się równie skomplikowane i burzliwe, jak czasy schyłku rosyjskiego imperium. Książka jest przez autorkę dedykowana "pamięci Olgi, Marii, Tatiany i Anastazji Romanowych, czterech wyjątkowych młodych kobiet".

Córki Mikołaja II przychodziły na świat z zadziwiającą regularnością. Olga w 1895 roku, Tatiana - 1897, Maria - 1899, Anastazja -1901. Można przypuszczać, że było to wynikiem dwóch faktów. Pierwszy miał miejsce sto lat wcześniej. W roku 1797 car Paweł I zmienił zasady dziedziczenia tronu. Wskutek nienawiści do własnej matki - Katarzyny Wielkiej, żeby nie dopuścić więcej do przejęcia władzy przez kobietę, ustanowił prawo sukcesji tylko w linii męskiej. Związek Mikołaja II i Aleksandry, księżniczki heskiej, wnuczki królowej brytyjskiej Wiktorii, był nielicznym przypadkiem w dziejach europejskich monarchii, małżeństwa z miłości. Kolejne córki małżonkowie witali z radością, ale i z coraz większym niepokojem. Nie mogli przecież  ignorować obowiązku wobec kraju i dynastii. Amerykańska prasa pisała:
Dziewczynki są cztery. To mądre, inteligentne dzieci, lecz nikt w Rosji, z wyjątkiem ich rodziców, ich nie chce.
córki romanowów
Naród oczekiwał następcy tronu. Wśród ludu upowszechniało się przekonanie, że imperatorowa nie cieszy się przychylnością Niebios, bo inaczej powiłaby syna. Przypuszczano że Bóg gniewał się na Aleksandrę za zlekceważenie przed ślubem zwyczaju modlitwy przed ikoną matki Boskiej w soborze kazańskim. Po urodzeniu czwartej dziewczynki pojawiły się opinie, że Mikołaj powinien się rozwieść i poszukać innej żony, takiej która da mu syna. Oczywiście car-imperator mógł jedną decyzją zmienić prawo sukcesyjne, ale dla ostatniego władcy z Romanowów tradycja była najważniejsza. Brak zmian dawał mu poczucie bezpieczeństwa. Bardzo złudne, jak się okazało.

Świat z ogromnym zainteresowaniem obserwował perypetie carskiej rodziny. Pogłębiająca się melancholia Aleksandry budziła powszechne współczucie. Tak, jak los czterech dziewczynek, które, żeby nie odczuwały boleśnie swojej niepełnej wartości dla państwa, izolowano od otoczenia. W amerykańskiej prasie po narodzinach Anastazji ukazał się charakterystyczny żarcik:
Car ma już cztery córeczki, biedne małe cardyneczki...
Przez lata przedstawiano cztery siostry, jak jedną postać o wspólnym charakterze. Posłuszną rodzicom, noszącą się raczej skromnie, choć niebywale bogatą. Cudowny ptak w złotej klatce, odizolowany od normalnego świata. Po prostu "OTMA", jak same księżniczki czasem się przedstawiały. Helen Rappaport obala ten wizerunek:
Stworzony na użytek publiczny mdły obraz czterech słodkich dziewczynek w białych, haftowanych, batystowych sukienkach i z niebieskimi kokardami we włosach nie dawał żadnego pojęcia o czterech bardzo różnych osobowościach rozwijających się w murach Pałacu Aleksandrowskiego. Już w 1906 roku takie spłycone postrzeganie sióstr Romanowych utrwalało się w masowej wyobraźni za sprawą szeroko rozpowszechnianych oficjalnych fotografii. Powierzchowny i ckliwy obraz sióstr kreowano aż do wybuchu wojny.
córki romanowów
Poważny wpływ na życie księżniczek miał fakt, iż para carska coraz bardziej popadała w mistycyzm i dewocję. Najpierw pojawił się francuski mistyk i szarlatan Nizier A. Philippe. Skutkiem jego porad i modlitw była ciąża urojona carycy już w pięć miesięcy po urodzeniu Anastazji. Następnych efektów nie było. Mnożyły się za to podejrzenia, że Francuz swoimi hipnotycznymi eksperymentami wpływa na decyzje państwowe podejmowane przez cara. W końcu 1902 roku zmuszono cudotwórcę do wyjazdu. Potem para carska korzystała z usług słynnego mnicha Grzegorza Rasputina. Miał on bardzo pozytywny wpływ na chorego następcę tronu. Dziewczynki nazywały go swoim "przyjacielem" i pisywały do niego bardzo osobiste listy. Otoczenie cara uważało, że Rasputin wpływa również na sprawy państwowe i prowadzi do upadku monarchii.

Upragnionego syna przyniósł dopiero piąty poród Aleksandry. 30 lipca 1904 roku przyszedł na świat carewicz, któremu nadano imię Aleksego. Entuzjazm z powodu z tych narodzin wielokroć przerósł radość z kolejnych carskich córek. Do narodu wróciła nadzieja, że los Rosji odmieni się na lepsze. Sam car uznał to za zapowiedź pomyślnego zakończenia wojny z Japonią. Dla podniesienia morale armii wszystkich żołnierzy walczących w Mandżurii ogłosił ojcami chrzestnymi carewicza. Jak złudne były to oczekiwania, okazało się już wkrótce. Jeszcze w trakcie porodu lekarze mieli problem z zatamowaniem u Aleksego krwotoku po przecięciu pępowiny. Kiedy w szóstym tygodniu życia następca tronu dostał kolejnego groźnego krwotoku, stało się jasne, że odziedziczył po matce nieuleczalną chorobę: hemofilię. W Rosji nazywano ją chorobą heską lub klątwą Coburgów. Wojna na Dalekim Wschodzie po serii porażek zakończyła się upokarzającym pokojem w Portsmouth.

Po ujawnieniu się choroby Aleksego cztery siostry jeszcze mocniej związały się z rodziną. Ich świat znów się skurczył, choć ciekawe nowości i innego życia, rwały się do ludzi i rozpaczliwie szukały kontaktu z rówieśnikami. Wszystkie musiały zajmować się nieustannym chronieniem carewicza przed upadkami i skaleczeniami, które groziły mu krwotokami i śmiercią. Pomagały w ten sposób ciągle chorej i osłabionej matce. Najbardziej pożądane w Europie panny na wydaniu wychowywały się w otoczeniu służby i oficerów ochrony. Pokazywały się publicznie głównie podczas uroczystości państwowych, pełniąc funkcje reprezentacyjne w zastępstwie matki. Nie miały jednak bliższych kontaktów z rówieśnikami z wyższych sfer, bo ojciec, choć był z nich bardzo dumny, rzadko zabierał je na bale i przestawienia teatralne. Brakowało im obycia i znajomości etykiety dworskiej, mimo iż każdą szykowano do zamążpójcia za głowy koronowane...

carska rodzina

Uważane powszechnie za słodkie dziewczątka "na pokaz" księżniczki otrzymały staranne wykształcenie. Uczyły się indywidualnie w pałacu. Najpierw pod okiem matki, potem dojeżdżających nauczycieli. Wszystkie mówiły płynnie po angielsku, znały francuski i niemiecki. Mówiło się, że Olga lepiej czytała po angielsku niż po rosyjsku. Poza miała talenty muzyczne, pięknie grała na pianinie. Tatiana była doskonałą organizatorką. Posiadała zdolności krawieckie, jak matka. Z kolei, Maria była utalentowana plastycznie. Tylko z Anastazją był kłopot. Rozkojarzona, nieuważna, nie potrafiła chwili usiedzieć bez ruchu. Była koszmarem dla nauczycieli.

Olgę i Tatianę nazywano najmłodszymi paniami pułkownikami, bowiem car przyznał im honorowe dowództwa dwóch pułków jazdy. Żeby nie skompromitować się podczas przeglądu wojska, musiały nauczyć się jazdy konnej. Ojciec przygotowywał je do pełnienia państwowych funkcji. Olgę widział jako regentkę, w razie swojej przedwczesnej śmierci lub niedyspozycji przed osiągnięciem pełnoletności przez Aleksego.

mikołaj 2 i córki

Jednak plan podstawowy dla księżniczek był inny. Na początku XX wieku carskie córki były najbardziej pożądanymi pannami z europejskich rodzin królewskich. Plotki głosiły, że carówny mają zostać królowymi na Bałkanach, gdyż carowi zależało na utrwaleniu sojuszy z państwami tego regionu. Najstarsza, Olga jednak stanowczo protestowała przeciwko takim projektom i deklarowała:
Nigdy nie opuszczę Rosji. Jestem Rosjanką i chcę zostać Rosjanką!
Dziewczynki wychowywano w posłuszeństwie dla rodziców, po chrześcijańsku, ale bardziej w duchu protestanckim niż prawosławnym. Było w tym wychowaniu sporo dewocji, prymitywnego patriotyzmu czy nawet nacjonalizmu. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej księżniczki chłonęły, jak gąbka rasistowskie poglądy otoczenia. Pięcioletnia Maria oburzała się na Japończyków:
Wstrętni mali ludzie przyszli i zniszczyli nasze biedne statki, potopili marynarzy...
Wtórowała jej starsza siostra, Olga:
Mam nadzieję, że rosyjscy żołnierze wybiją wszystkich Japończyków...
Dopiero wyjaśnienia angielskiej guwernantki pomogły zrozumieć Oldze, że Japończycy to tacy sami ludzie, jak Rosjanie.

Po wybuchu wojny projekty matrymonialne dla carskich córek upadły. Caryca z Olgą i Tatianą ukończyły kurs pielęgniarski i zostały siostrami miłosierdzia. Każda otrzymała imię "siostry Romanowej" o numerze 1, 2 lub 3.  Dla przeciętnych Rosjan to poświęcenie carycy i jej córek oznaczało jednek upadek autorytetu monarchii. W pewien sposób przyczyniło się do przewrotu bolszewickiego. Po dwóch latach pracy przy opatrywaniu ran i asystowaniu przy operacjach przyszła rewolucja lutowa i abdykacja Mikołaja. Potem areszt domowy w Carskim Siole i deportacja do Tobolska. Wreszcie, po rewolucji październikowej, uwięzienie w Jekaterynburgu. Tam kończy się opowieść o życiu czterech rosyjskich księżniczek. Nad ranem 17 lipca 1918 roku cała carska rodzina została rozstrzelana przez bolszewików w piwnicy domu kupca Ipatiewa w Jekaterynburgu. Zastosowano wcale nierewolucyjną metodę, znaną od wieków: jeśli chcesz zająć miejsce króla, zabij go z całą rodziną. Żeby nie pozostał przy życiu żaden następca tronu...

* * *

Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów"

Helen Rappaport jest ekspertem w dziedzinie historii Rosji oraz historii epoki wiktoriańskiej. Ma w dorobku udział w opracowaniu kompendiów historycznych i biograficznych dla wydawców takich jak Cassell, Reader’s Digest oraz Oxford University Press, a także pracę jako niezależna redaktorka dla Blackwell w Oksfordzie. W 2010 roku wzięła udział w produkcjach dokumentalnych Mystery Files na temat morderstwa Romanowów i Rasputina dla kanału National Geographic. Jest konsultantką historyczną w filmie dokumentalnym o siostrach z dynastii Romanowów Russia’s Lost Princesses, który został wyemitowany przez BBC2 latem 2014 roku.

Helen Rappaport "Cztery siostry. Utracony świat ostatnich księżniczek z rodu Romanowów"

ISBN: 978-83-240-2754-5

Liczba stron: 542

Format: 148mm x 221mm

Okładka: Twarda