W poniedziałek 12 listopada 1928 roku Łódź budziła się do życia po święcie 10-lecia odzyskania niepodległości. Robotnicy idący do pracy znaleźli w rowie przy ulicy Milionowej zwłoki młodej kobiety. Miała na sobie długi wełniany sweter i grubą chustkę narzuconą na ramiona. Sądząc po kałuży krwi, została zamordowana. Około godziny ósmej powiadomiono policję. Na miejsce zbrodni przyjechały władze śledcze z nadkomisarzem Weyerem. Zamordowana leżała twarzą do ziemi. Zakrzepła krew świadczyła, że zbrodni dokonano w nocy z niedzieli na poniedziałek. Nazwiska zamordowanej na miejscu nie udało się ustalić.
Gdy policja prowadziła czynności wstępne, o godzinie 9 rano, pracownik składu fortepianów przy ulicy Piotrkowskiej 117, jak zwykle zameldował się w pracy. Ku jego zdziwieniu, drzwi prowadzące do składu były zamknięte. Udał się na pierwsze piętro do mieszkania właścicieli, Marii i Bronisława Tyszerów. Ale nikt nie reagował na pukanie do drzwi. Tknięty złym przeczuciem postanowił udać się do brata szefa, Engelberta Tyszera, który mieszkał niedaleko, w domu przy zbiegu ulic Piotrkowskiej i Nawrot. Po chwili dwaj mężczyźni wrócili na Piotrkowską 117. Wezwali syna dozorcy domowego, by wyważył okno na pierwszym piętrze i dostał się do mieszkania. Przeszukawszy mieszkanie znaleźli klucze od zakładu. Chwilę potem weszli do składu fortepianów i ujrzeli makabryczny widok. Obok pianina leżał w kałuży krwi Bronisław Tyszer. Zrozpaczony brat zamordowanego pobiegł do następnego pomieszczenia. W kącie obok jednego z fortepianów znalazł przykryte dywanem zwłoki Marii Tyszer.
O godzinie jedenastej na miejsce zbrodni przybyli prokuratorzy i policja. Dochodzeniem zajął się sędzia śledczy Grzesik i kierownik urzędu śledczego Weyer. Stwierdzono, że zabójstwa dokonano tępym narzędziem, młotkiem lub siekierą. Obie ofiary pozbawiono życia silnymi ciosami w tylną część głowy. Na miejscu nie znaleziono narzędzia mordu. Poza odciskami palców na pianinie, niczego więcej nie odkryto. Śledczych zaintrygowała nieobecność służącej Tyszerów. Na podstawie zeznań lokatorów ustalono, że była w mieszkaniu w niedzielę w godzinach wieczorowych. Przed jedenastą w nocy odjechała taksówką w towarzystwie dwóch mężczyzn. Stwierdzono, że służąca – Józefa Borowska mogła paść ofiarą bandytów. Okazało się, że właśnie jej ciało znaleziono przy ulicy Milionowej. W prosektorium rozpoznała je siostra. Śledczy podejrzewali, że służąca była w zmowie ze zbrodniarzami. Prawdopodobnie morderstwo miało motyw rabunkowy. Tyszerowie należeli do ludzi majętnych. Byli właścicielami dwóch domów. Jak ustalono, zamierzali kupić kolejną nieruchomość i w tym celu pobrali z banku 40 tysięcy dolarów. W jednym z pokoi stała kasa pancerna, w której właściciele przechowywali pieniądze, ale nie została otwarta. Kluczowym śladem stał się rachunek wystawiony na nazwisko Stanisława Łaniuchy. W nocy z wtorku na środę, do mieszkania na czwartym piętrze domu przy ulicy Targowej 33, wkroczyła policja z bronią. Podczas rewizji znaleziono pokrwawiony garnitur, splamiony krwią kołnierzyk i krawat oraz toporek strażacki ze śladami krwi leżący na szafie. Całą rodzinę zatrzymano do wyjaśnienia.
Stanisław Łaniucha wyznał, że jest mordercą. Opowiedział o motywach i szczegółach zbrodni. Przed trzema laty był pomocnikiem stroiciela fortepianów w firmie „Grzegorzewski". Niedawno przestał tam pracować i przeniósł się do firmy konkurencyjnej. Do właścicieli składu fortepianów czuł niechęć i żal. Opowiadał jak ciężko pracował u Tyszerów za 4 złote na tydzień. Tyszerową uważał za osobę złą, bezlitosną i skąpą. Obiecywała, że wyśle go na naukę do Warszawy, a potem wyrzuciła z pracy. Ciągle tułał się po różnych robotach i wszędzie ludzie go oszukiwali i wyzyskiwali. Z zamiarem morderstwa nosił się od dłuższego czasu, lecz nie wiedział, jak to zrealizować. W niedzielę, jedenastego listopada przyszedł do składu Tyszerów o dziesiątej. Zakład był zamknięty, więc udał się do mieszkania na pierwszym piętrze. Tyszerowej powiedział, że dostał spadek i chce kupić pianino. Umówili się na trzecią po południu, by zrealizować zakup. Świadkiem tej rozmowy była służąca, Józefa Borowska.
O trzeciej wraz z Łaniuchą do składu poszła sama Tyszerowa. Zamiast pieniędzy dostała kopertę z pociętymi papierami. Zaczęła krzyczeć, więc uderzył ją toporkiem w głowę. Cios był śmiertelny. Napastnik chwycił ofiarę za nogi i ściągnął z fotela na podłogę. Potem zadał jeszcze kilka ciosów i przeciągnął ciało do pokoju frontowego. Zrabował sakiewkę z 70 złotymi, klucze od kasy i mieszkania, zdjął z ręki ofiary złoty zegarek oraz obrączkę.
Po dwudziestu minutach do składu wszedł właściciel. Zanim zauważył cokolwiek podejrzanego, zbrodniarz poprosił, by zagrał na pianinie, które wybrał. Gdy Tyszer usiadł przy klawiaturze, otrzymał cios toporkiem w głowę. Uderzenie nie było dość silne, by pozbawić go przytomności. Zaczął się bronić, lecz po chwili otrzymał drugie uderzenie i padł martwy. Łaniucha wyciągnął mu portfel, przeciągnął ciało pod okno zakrywając pokrowcem od fortepianu. Zdecydował się wrócić do mieszkania i otworzyć kasę. Okazało się jednak, że miała dodatkowe zabezpieczenia. W pokoju znalazł 350 złotych. Zabrał też luksusowy budzik i tuzin srebrnych łyżeczek. Założył na siebie palto oraz kapelusz Tyszera i wyszedł.
Była szósta po południu, gdy Łaniucha udał się na róg Nawrot i Piotrkowskiej, wziął taksówkę i kazał zawieść się na ulicę Tatrzańską. Na polu obok stawu zakopał skradzione przedmioty. Wrócił tą samą taksówką na Nawrot. Wówczas zaświtała mu myśl, że musi zabić służącą Józefę Borowską, która mogła być świadkiem zbrodni. Poszedł na Piotrkowską 117 i zastał tam służącą stojącą pod drzwiami. Powiedział, że przychodzi zapłacić rachunek za kupione pianino i poczeka razem z nią na powrót Tyszerów. Zaproponował Borowskiej spacer. Odmówiła i poszła do mieszkania rządcy domu. Około ósmej służąca wyszła stamtąd zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością pracodawców. Łaniucha pożegnał się i poszedł do pobliskiej cukierni Piątkowskiego. Spotkanemu tam chłopcu dał 3 złote za fatygę oraz 5 złotych prosząc, aby udał się na Piotrkowską 117 i przekonał Borowską, że przychodzi z polecenia Tyszerów. Mieli rzekomo przysłać jej 5 złotych na taksówkę, z żądaniem, by przyjechała natychmiast na ulicę Tatrzańską, do fabryki Steigerta. Kiedy chłopiec rozmawiał ze służącą, pojawił się Łaniucha. Oświadczył Borowskiej, że uda się razem z nią na Tatrzańską i tam zapłaci za pianino. Na swoje nieszczęście zgodziła się i pojechała z mordercą. W pewnej chwili Łaniucha zaproponował, że wysiądą i przejdą kawałek drogi pieszo. Kiedy znaleźli się na polach za fabryką, uderzył Borowską toporkiem w głowę. Służąca bez życia osunęła się do rowu. Zbrodniarz przykrył ciało jej własną chustką. Potem odkopał ukryte łupy, wrócił do domu na Targową 33 i schował je w komórce. Następnego dnia wszystko przepakował i rozniósł znajomym na przechowanie. Na koniec zeznania Łaniucha dodał, że zamierzał również zamordować właściciela składu fortepianów przy ulicy 1 Maja.
Proces Stanisława Łaniuchy odbył się 21 lutego 1929 roku. Zbrodniarz zrzekł się obrońcy. W ciągu kilku dni napisał swoją obronę i wyuczył się tekstu na pamięć. Zainteresowanie rozprawą było ogromne. Łodzian szczególnie dziwił stan psychiczny oskarżonego. Zastanawiano się, jaką ponurą tajemnicę kryje jego zbrodnicza psychika. Bezpośrednio po dokonaniu ohydnego mordu, wrócił do domu i spokojnie położył się spać. Równie spokojnie zachowywał się w więzieniu. Dopisywał mu apetyt i ciągle dopominał się o jedzenie. Przed procesem dopytywał, czy pozwolą mu ubrać się w garnitur. Wieczorem poszedł spać wcześniej niż zwykle, by na rozprawie być wypoczętym. Nie zauważono u niego wyrzutów sumienia, ani żadnej troski o przyszłość.
Kiedy o 9.30 wprowadzono Stanisława Łaniuchę na salę rozpraw, publiczność była rozczarowana. Drobny, niski i szczupły, niespełna 20-letni młodzieniec nie wyglądał na bezlitosnego i perfidnego zbrodniarza. Ciemno-blond włosy starannie zaczesane do góry. Ciemny garnitur, czysta koszula, gustowny krawat. Na sali sądowej można było usłyszeć szepty: „ Takie chuchro?! To jest wyrafinowany, okrutny zbir Łaniucha? !” "Zbir" uśmiechał się głupkowato, machał ręką, zakrywał twarz. Chwilami przybierał jakąś błazeńską minę. „Okrutny zwierz” miał wygląd speszonego kretyna. Sala odbierała to, jako wyraz cynizmu. Podczas rozprawy Łaniucha odpowiadał na pytania z namysłem i wahaniem. W pewnym momencie zniecierpliwiony wzruszył ramionami, mówiąc:
- Po co te wszystkie pytania? Przecież przyznałem się. Niech to wszystko będzie prędzej.W ostatnim słowie niewiele powiedział na swoją obronę:
- To sobie wtedy pomyślałem, że to pasożyty nie warte, żeby dożyły dziesięciolecia niepodległości naszej Polski. Tylko, że to wszystko myślałem sobie o Tyszerowej, bo pan Tyszer to był dobry człowiek.Sąd uznał Stanisława Łaniuchę winnym trzech zabójstw i skazał na karę śmierci przez powieszenie. Oskarżony wysłuchał wyroku w spokoju. Dopiero, kiedy skład sędziowski opuszczał salę rozpraw, podniósł ręce do góry w wywołał konsternację okrzykiem:
- Niech żyją ładne kobietki!
Łaniucha nie został powieszony. Rok później prezydent Rzeczypospolitej, Ignacy Mościcki zamienił mu karę śmierci na dożywotnie ciężkie więzienie. Jego dalsze losy nie są znane...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz