W nocy z 5 na 6 września 1939 roku z Łodzi wyjechały władze państwowe z wojewodą Henrykiem Józewskim i starostą grodzkim Henrykiem Mostowskim oraz samorządowe z prezydentem Janem Kwapińskim. Ewakuowały się straż pożarna i pogotowie ratunkowe. W obawie przed najeźdźcą masy łodzian ruszyły na wschód w kierunku Warszawy. Wśród nich znalazł się reporter "Expressu Wieczornego" Adam Ochocki (1913-1991). Swoje wrześniowe przeżycia opisał w książce "Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę". Poniżej przedstawiamy wybrane fragmenty tej niezwykłej opowieści...
* * *
Z mieszkania wywabiły mnie na miasto niezwykłe odgłosy. Mimo nocy ulica tętniła gwarem. Zbudzony turkotem i syrenami przejeżdżających pojazdów, zbiegłem na dół. Świecąc reflektorami pędziły wozy strażackie i policyjne. Pali się? Ale dlaczego tylu pieszych maszeruje chodnikami?
Coś podpłynęło mi do krtani. Już? To chyba niemożliwe. Przecież radio i gazety...
- Panie, co się dzieje? - zagadnąłem kogoś walcząc z resztkami snu.
- Uciekaj pan! Niemcy pod Łodzią! — odkrzyknął w biegu.
I oto los urzeczywistnił moje wieloletnie tęsknoty: na rogu Sienkiewicza i Ewangelickiej (dziś Roosevelta) czekało na mnie kilka wspaniałych limuzyn, połyskujących chromem, lśniących lakierem. Wybór mój padł na essex standard sedan. Nie musiałem nawet wymawiać magicznego zaklęcia: „Sedanie, otwórz się". Drzwiczki były uchylone, kluczyki tkwiły w stacyjce. Owej nocy na wielu ulicach Łodzi stały bezpańskie, porzucone auta. W żadnym nie było kropli benzyny. Te z paliwem w baku mknęły w stronę granicy rumuńskiej.
Próbowałem uruchomić któryś ze stojących samochodów, a gdy żaden silnik nie zaskoczył, wróciłem do domu.
- Uciekajmy, Niemcy idą na Łódź! - zbudziłem żonę.
- Dokąd uciekać?
- Do Warszawy. Warszawa najpewniejsza. Padnie Łódź, Kutno, padną inne miasta, ale stolica?
Przypomniałem sobie, że wojskową komendę miasta przeniesiono w aleję Kościuszki. To blisko. Może tam się trafi jakaś okazja? Wybiegliśmy, zostawiając mieszkanie na łasce losu. Żona w pośpiechu nawet nie zdjęła siatki z włosów. Ja pamiętałem o najważniejszym - o masce przeciwgazowej, zawsze miałem ją pod ręką. Wprawdzie nas jest dwoje, a maska tylko jedna, jednak lepsze to niż nic.
Trafiliśmy na moment ewakuacji. Sztab przenosił się do stolicy. Samochody odjeżdżały jeden za drugim w kierunku północnym. Podszedłem do wysokiego, szpakowatego oficera, chyba w randze pułkownika, może jeszcze wyżej.
- Proszę nas też zabrać. Jestem dziennikarzem. Politycznie zaangażowany - dodałem konspiracyjnym tonem dla większego efektu. Oficer wskazał nam miejsca w autobusie.
- Poruczniku Karp, dowieziecie tych państwa do Warszawy.
Coś podpłynęło mi do krtani. Już? To chyba niemożliwe. Przecież radio i gazety...
- Panie, co się dzieje? - zagadnąłem kogoś walcząc z resztkami snu.
- Uciekaj pan! Niemcy pod Łodzią! — odkrzyknął w biegu.
I oto los urzeczywistnił moje wieloletnie tęsknoty: na rogu Sienkiewicza i Ewangelickiej (dziś Roosevelta) czekało na mnie kilka wspaniałych limuzyn, połyskujących chromem, lśniących lakierem. Wybór mój padł na essex standard sedan. Nie musiałem nawet wymawiać magicznego zaklęcia: „Sedanie, otwórz się". Drzwiczki były uchylone, kluczyki tkwiły w stacyjce. Owej nocy na wielu ulicach Łodzi stały bezpańskie, porzucone auta. W żadnym nie było kropli benzyny. Te z paliwem w baku mknęły w stronę granicy rumuńskiej.
Próbowałem uruchomić któryś ze stojących samochodów, a gdy żaden silnik nie zaskoczył, wróciłem do domu.
- Uciekajmy, Niemcy idą na Łódź! - zbudziłem żonę.
- Dokąd uciekać?
- Do Warszawy. Warszawa najpewniejsza. Padnie Łódź, Kutno, padną inne miasta, ale stolica?
Przypomniałem sobie, że wojskową komendę miasta przeniesiono w aleję Kościuszki. To blisko. Może tam się trafi jakaś okazja? Wybiegliśmy, zostawiając mieszkanie na łasce losu. Żona w pośpiechu nawet nie zdjęła siatki z włosów. Ja pamiętałem o najważniejszym - o masce przeciwgazowej, zawsze miałem ją pod ręką. Wprawdzie nas jest dwoje, a maska tylko jedna, jednak lepsze to niż nic.
Trafiliśmy na moment ewakuacji. Sztab przenosił się do stolicy. Samochody odjeżdżały jeden za drugim w kierunku północnym. Podszedłem do wysokiego, szpakowatego oficera, chyba w randze pułkownika, może jeszcze wyżej.
- Proszę nas też zabrać. Jestem dziennikarzem. Politycznie zaangażowany - dodałem konspiracyjnym tonem dla większego efektu. Oficer wskazał nam miejsca w autobusie.
- Poruczniku Karp, dowieziecie tych państwa do Warszawy.
Wyjechaliśmy na szosę brzezińską. Autobus zalegała przygnębiająca cisza. Nikomu nie zbierało się na rozmowę. Każdy zostawił w Łodzi najbliższych, może jak my, bez pożegnania. Pierwszy nalot samolotów nieprzyjacielskich unieruchomił nas tuż za Nowosolną. Wojskowi sprawnie przypadli do ziemi w zaroślach. Ja i żona schroniliśmy się w przydrożnym rowie. Po pół godzinie odwołano alarm. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Szosa nie była już tak zatłoczona. Kierowca zwiększył szybkość. Rozwiązały się nam języki. Niemcy nacierają na Warszawę, ale Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Hitlerowi. Alianci pomogą, oswobodzą, to pewne.
- Obejrzycie sobie państwo Warszawkę, po tygodniu, dwóch wrócicie do domu - pocieszali nas wojskowi - My to co innego, służba czeka, ale da Bóg niedługo zobaczymy się w Łodzi!
Za Rawą Mazowiecką miałem wrażenie, że znamy się wszyscy od dawna. Obiecywaliśmy sobie wzajemne wizyty, wymienialiśmy adresy. Znowu alarm. Niebo upstrzyło się czarnymi punkcikami, które warcząc jak wściekłe osy zataczały półkola nad okolicą. Nie opuszczaliśmy wojskowych ani przez chwilę. W kompanii zawsze raźniej, co wojskowi to wojskowi, broń mają przy sobie. Nalot trwał przeraźliwie długo. Niemieckie maszyny wypatrywały uciekających szosą i prażyły do nich z broni pokładowej. Tuż przy mnie przycupnął kolejarz. Gdy niemiecki samolot obniżył się na prowokującą wysokość, kolejarz wymierzył doń z karabinu. Kapitan chwycił go za rękę.
- Oszalał pan? Chce pan im zdradzić naszą kryjówkę?
Świt zaróżowił niebo, ruszyliśmy dalej. Ktoś powiedział, że gęsto rozstawione posterunki przepuszczają do Warszawy tylko samochody wiozące wojskowych. Współtowarzysze podróży popatrzyli na nas współczująco. Na rogatce podoficer żandarmerii zatrzymał nas.
- Wojskowi - zaanonsował kapitan.
- A ci państwo? - podoficer wskazał na mnie i żonę.
- Misja specjalna - odparł kapitan.
Po paru minutach powitała nas Warszawa, miasto, w które bezgranicznie wierzyliśmy, w którym mieliśmy znaleźć ocalenie. Pierwsze kroki skierowaliśmy z żoną na Żurawią 28, do mego brata Ludwika Starskiego. W mieszkaniu nikogo nie było, więc udaliśmy się do ciotki na Wspólną 10, gdzie przeżyliśmy cale oblężenie stolicy.
Do Warszawy przybywało coraz więcej łodzian. Odpocząwszy po forsownym marszu, utworzyli na gościnnej ziemi stołecznej łódzką wspólnotę. Spotykaliśmy się w kawiarniach, póki jeszcze można było swobodnie chodzić po mieście. Potem miejscem spotkań stały się prywatne mieszkania.
Dużo łodzian opuściło swe rodzinne miasto w podobnych co my okolicznościach pamiętnej nocy z piątego na szóstego września. Jak zawiadomić o sobie rodziny? Łódź już od dziewiątego znajdowała się w ręku Niemców, poczta i telefon nie działały. Ludwik Szumlewski, mój dawny nauczyciel gimnastyki z gimnazjum Wiśniewskiego, potem kolega po fachu z łódzkiej rozgłośni radiowej, znalazł wyjście. Do dyspozycji pozostawały fale eteru. Tą drogą Ludwik nadawał z warszawskiej radiostacji komunikat za komunikatem, przekazując pozdrowienia od łodzian w Warszawie ich rodzinom w Łodzi.
Gnębiła mnie troska o brata i bratową. Już kilka razy zachodziłem na Żurawią. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Dozorca nic nie wiedział. Powiedział tylko, że „o pana Starskiego dopytuje się jeszcze taki mały chłopak". Wreszcie powziąłem decyzję i wyważyłem drzwi. W kącie kanapy leżał skulony ze strachu lilipuci aktor Bolesław Kamiński. To on był tym „małym chłopcem", o którym wspominał dozorca. Bolcio, znakomicie operujący wytrychem, kilka godzin wcześniej w celu zabezpieczenia zajął mieszkanie brata, który - jak się okazało - wraz z żoną szukał schronienia u krewnych w Radości. Wieś według powszechnego mniemania powinna wyjść cało z zawieruchy wojennej. W opustoszałych pokojach znaleźliśmy prawdziwe skarby: mnóstwo weków z kompotami i kromkę chleba, twardego jak kamień. Z chlebem już były trudności, całą noc stało się dla zdobycia mizernego bocheneczka.
Sytuacja aprowizacyjna komplikowała się z dnia na dzień. Pikujące samoloty ostrzeliwały kolejki przed sklepami. Razu pewnego podczas nalotu poczułem w sobie nagle kawaleryjską fantazję: gdy stojący przede mną ludzie rozpierzchli się po bramach, wpadłem do sklepu Wedla na Szpitalnej i kupiłem mnóstwo tabliczek czekolady: jedyną, gorzką-lux, deserową - brałem co popadło, ile się dało. W podobny sposób zdobyłem u „Braci Pakulskich" na rogu Brackiej i Chmielnej kilka puszek ogórków. Czekolada i konserwowe ogórki długo stanowiły nasze jedyne pożywienie.
Naloty i bombardowania miasta nękały niemiłosiernie. „Uwaga, uwaga, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Uwaga, uwaga, nadchodzi... Koma trzy...". Piekielne kanonady, rozrywające się w powietrzu szrapnele, wstrząsy od wybuchów bomb lotniczych, pożary, trupy... Radio ogłaszało apele wzywające ludność, aby ograniczyli
się do dań „z jednego garnka". W restauracyjce na Wspólnej podano nam zupę i... solidne porcje mięsa. Jeszcze bardziej mnie zdziwił niski rachunek. Właściciel lokalu wyjaśnił:
- Widzi pan, z koniną nie ma kłopotu.
O ten gatunek mięsa rzeczywiście nie było trudno. Każdy nalot zapewniał świeże dostawy. Gdy tylko odwoływano alarm, ludzie wybiegali z nożami i odbywali rzeźnickie praktyki.
Słuchaliśmy pilnie zagranicznych stacji radiowych. Nadzieje na oswobodzenie Warszawy topniały, ustępując miejsca zwątpieniu i rozpaczy. Wiadomo już było, że mimo bohaterstwa żołnierzy i ludności cywilnej stolica nie zdoła się obronić, nie doczeka się pomocy aliantów, w których tak wierzyliśmy. Po co więc było uciekać z Łodzi, rozstawać się z rodziną i narażać na takie trudy?
Dzień przed kapitulacją otwarto magazyny Monopolu Tytoniowego. Ludzie wtargnęli do środka, tratując się w przejściach. Za kilka złotych kupiłem u kogoś worek cygar „ratuszowych". Przydały mi się później na łapówki. Po wkroczeniu Niemców dalszy nasz pobyt w Warszawie stracił sens. Postanowiliśmy wrócić do Łodzi. Pociągi szły nieregularnie, oblepione ludźmi. Wynajęliśmy w kilkanaście osób furmankę. Po drodze Niemcy zatrzymywali nas kilka razy. Mężczyzn zmuszano do grzebania zabitych koni. W Skierniewicach hitlerowscy żołdacy spędzili tłum ludzi i wśród pokrzykiwań, pomagając sobie uderzeniami kolb, kazali popychać pociąg. Operator filmowy z przejęciem uwieczniał to na taśmie.
Jeszcze jeden nocleg w Głownie — i Łódź. Rodzina wiedziała o naszym ocaleniu. Siedzieli przy głośnikach, gdy Szumlewski nadawał komunikaty. Powoli przychodziłem do siebie. Skończyły się naloty, bombardowanie. Koma trzy nadszedł. Może nie będzie tak źle — pocieszałem się znowu. Ojciec mówił mi przecież, że Niemcy to kulturalny naród. Pierwsze dni okupacji nie zapowiadały późniejszych okrucieństw. Pobyt w Łodzi po upiornych nalotach i bombardowaniu Warszawy wydał się - nawet w tych warunkach — jakimś wytchnieniem. Chleb można było jeszcze dostać bez trudności, niebo jaśniało czystym błękitem...
* * *
Źródło: Adam Ochocki „Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę”.
- Obejrzycie sobie państwo Warszawkę, po tygodniu, dwóch wrócicie do domu - pocieszali nas wojskowi - My to co innego, służba czeka, ale da Bóg niedługo zobaczymy się w Łodzi!
Za Rawą Mazowiecką miałem wrażenie, że znamy się wszyscy od dawna. Obiecywaliśmy sobie wzajemne wizyty, wymienialiśmy adresy. Znowu alarm. Niebo upstrzyło się czarnymi punkcikami, które warcząc jak wściekłe osy zataczały półkola nad okolicą. Nie opuszczaliśmy wojskowych ani przez chwilę. W kompanii zawsze raźniej, co wojskowi to wojskowi, broń mają przy sobie. Nalot trwał przeraźliwie długo. Niemieckie maszyny wypatrywały uciekających szosą i prażyły do nich z broni pokładowej. Tuż przy mnie przycupnął kolejarz. Gdy niemiecki samolot obniżył się na prowokującą wysokość, kolejarz wymierzył doń z karabinu. Kapitan chwycił go za rękę.
- Oszalał pan? Chce pan im zdradzić naszą kryjówkę?
Świt zaróżowił niebo, ruszyliśmy dalej. Ktoś powiedział, że gęsto rozstawione posterunki przepuszczają do Warszawy tylko samochody wiozące wojskowych. Współtowarzysze podróży popatrzyli na nas współczująco. Na rogatce podoficer żandarmerii zatrzymał nas.
- Wojskowi - zaanonsował kapitan.
- A ci państwo? - podoficer wskazał na mnie i żonę.
- Misja specjalna - odparł kapitan.
Po paru minutach powitała nas Warszawa, miasto, w które bezgranicznie wierzyliśmy, w którym mieliśmy znaleźć ocalenie. Pierwsze kroki skierowaliśmy z żoną na Żurawią 28, do mego brata Ludwika Starskiego. W mieszkaniu nikogo nie było, więc udaliśmy się do ciotki na Wspólną 10, gdzie przeżyliśmy cale oblężenie stolicy.
Do Warszawy przybywało coraz więcej łodzian. Odpocząwszy po forsownym marszu, utworzyli na gościnnej ziemi stołecznej łódzką wspólnotę. Spotykaliśmy się w kawiarniach, póki jeszcze można było swobodnie chodzić po mieście. Potem miejscem spotkań stały się prywatne mieszkania.
Dużo łodzian opuściło swe rodzinne miasto w podobnych co my okolicznościach pamiętnej nocy z piątego na szóstego września. Jak zawiadomić o sobie rodziny? Łódź już od dziewiątego znajdowała się w ręku Niemców, poczta i telefon nie działały. Ludwik Szumlewski, mój dawny nauczyciel gimnastyki z gimnazjum Wiśniewskiego, potem kolega po fachu z łódzkiej rozgłośni radiowej, znalazł wyjście. Do dyspozycji pozostawały fale eteru. Tą drogą Ludwik nadawał z warszawskiej radiostacji komunikat za komunikatem, przekazując pozdrowienia od łodzian w Warszawie ich rodzinom w Łodzi.
Gnębiła mnie troska o brata i bratową. Już kilka razy zachodziłem na Żurawią. W mieszkaniu panowała niepokojąca cisza. Dozorca nic nie wiedział. Powiedział tylko, że „o pana Starskiego dopytuje się jeszcze taki mały chłopak". Wreszcie powziąłem decyzję i wyważyłem drzwi. W kącie kanapy leżał skulony ze strachu lilipuci aktor Bolesław Kamiński. To on był tym „małym chłopcem", o którym wspominał dozorca. Bolcio, znakomicie operujący wytrychem, kilka godzin wcześniej w celu zabezpieczenia zajął mieszkanie brata, który - jak się okazało - wraz z żoną szukał schronienia u krewnych w Radości. Wieś według powszechnego mniemania powinna wyjść cało z zawieruchy wojennej. W opustoszałych pokojach znaleźliśmy prawdziwe skarby: mnóstwo weków z kompotami i kromkę chleba, twardego jak kamień. Z chlebem już były trudności, całą noc stało się dla zdobycia mizernego bocheneczka.
Sytuacja aprowizacyjna komplikowała się z dnia na dzień. Pikujące samoloty ostrzeliwały kolejki przed sklepami. Razu pewnego podczas nalotu poczułem w sobie nagle kawaleryjską fantazję: gdy stojący przede mną ludzie rozpierzchli się po bramach, wpadłem do sklepu Wedla na Szpitalnej i kupiłem mnóstwo tabliczek czekolady: jedyną, gorzką-lux, deserową - brałem co popadło, ile się dało. W podobny sposób zdobyłem u „Braci Pakulskich" na rogu Brackiej i Chmielnej kilka puszek ogórków. Czekolada i konserwowe ogórki długo stanowiły nasze jedyne pożywienie.
Naloty i bombardowania miasta nękały niemiłosiernie. „Uwaga, uwaga, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy... Uwaga, uwaga, nadchodzi... Koma trzy...". Piekielne kanonady, rozrywające się w powietrzu szrapnele, wstrząsy od wybuchów bomb lotniczych, pożary, trupy... Radio ogłaszało apele wzywające ludność, aby ograniczyli
się do dań „z jednego garnka". W restauracyjce na Wspólnej podano nam zupę i... solidne porcje mięsa. Jeszcze bardziej mnie zdziwił niski rachunek. Właściciel lokalu wyjaśnił:
- Widzi pan, z koniną nie ma kłopotu.
O ten gatunek mięsa rzeczywiście nie było trudno. Każdy nalot zapewniał świeże dostawy. Gdy tylko odwoływano alarm, ludzie wybiegali z nożami i odbywali rzeźnickie praktyki.
Słuchaliśmy pilnie zagranicznych stacji radiowych. Nadzieje na oswobodzenie Warszawy topniały, ustępując miejsca zwątpieniu i rozpaczy. Wiadomo już było, że mimo bohaterstwa żołnierzy i ludności cywilnej stolica nie zdoła się obronić, nie doczeka się pomocy aliantów, w których tak wierzyliśmy. Po co więc było uciekać z Łodzi, rozstawać się z rodziną i narażać na takie trudy?
Dzień przed kapitulacją otwarto magazyny Monopolu Tytoniowego. Ludzie wtargnęli do środka, tratując się w przejściach. Za kilka złotych kupiłem u kogoś worek cygar „ratuszowych". Przydały mi się później na łapówki. Po wkroczeniu Niemców dalszy nasz pobyt w Warszawie stracił sens. Postanowiliśmy wrócić do Łodzi. Pociągi szły nieregularnie, oblepione ludźmi. Wynajęliśmy w kilkanaście osób furmankę. Po drodze Niemcy zatrzymywali nas kilka razy. Mężczyzn zmuszano do grzebania zabitych koni. W Skierniewicach hitlerowscy żołdacy spędzili tłum ludzi i wśród pokrzykiwań, pomagając sobie uderzeniami kolb, kazali popychać pociąg. Operator filmowy z przejęciem uwieczniał to na taśmie.
Jeszcze jeden nocleg w Głownie — i Łódź. Rodzina wiedziała o naszym ocaleniu. Siedzieli przy głośnikach, gdy Szumlewski nadawał komunikaty. Powoli przychodziłem do siebie. Skończyły się naloty, bombardowanie. Koma trzy nadszedł. Może nie będzie tak źle — pocieszałem się znowu. Ojciec mówił mi przecież, że Niemcy to kulturalny naród. Pierwsze dni okupacji nie zapowiadały późniejszych okrucieństw. Pobyt w Łodzi po upiornych nalotach i bombardowaniu Warszawy wydał się - nawet w tych warunkach — jakimś wytchnieniem. Chleb można było jeszcze dostać bez trudności, niebo jaśniało czystym błękitem...
* * *
Źródło: Adam Ochocki „Reporter przed konfesjonałem czyli jak się przed wojną robiło gazetę”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz