wtorek, 4 sierpnia 2015

Śmierć przyszła we śnie

Jeśli człowiek chce się zabić barbituranami, to połyka prochy i popija je wodą, a nie przygotowuje sobie roztwór i robi lewatywę!
marylin monroe
Była 4.25 nad ranem, gdy sierżant Jack Clemmons odebrał telefon i usłyszał: "Marilyn Monroe nie żyje, popełniła samobójstwo". Kilka minut później wszedł do domu w Brentwood i zobaczył w sypialni nagą aktorkę leżącą twarzą w dół, z prześcieradłem przyciągniętym do ciała i ze słuchawką telefonu w dłoni. Zakończona o 10.30 sekcja zwłok wykazała, że Marylin umarła około północy. Stwierdzono brak zewnętrznych objawów przemocy oraz obecność we krwi 8 miligramów wodzianu chlorku i 4,5 miligrama nembutalu, a w wątrobie 13 miligramów nembutalu. Zastępca lekarza sądowego, doktor Thomas Noguchi stwierdził, że obejrzał pod lupą "każdy milimetr jej ciała" i nie zauważył żadnych śladów po igle. Nie przeprowadzono jednak analizy toksykologicznej żołądka aktorki i zawartości jelit. Później wyjaśniano, że próbki te zostały zagubione. Według pierwszej opinii koronera przyczyną śmierci mogło być przedawkowanie barbituranów. Później napisał, że prawdopodobnie było to samobójstwo. Ostateczne orzeczenie wydał 27 sierpnia: "Ostre zatrucie barbituranami - przyjęcie zbyt dużej dawki leków".

Oficjalne wyjaśnienie tej tragedii było stosunkowo łatwe do przyjęcia dla wielu znajomych i współpracowników Marylin oraz dla jej fanów na całym świecie. Oto ono w dużym skrócie. 5 sierpnia 1962 r. o trzeciej w nocy gosposia Eunice Murray, zobaczyła światło pod drzwiami sypialni Marylin. Zapukała do drzwi, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Zaniepokojona wezwała opiekującego się aktorką, psychiatrę - dr Ralpha Greensona. Greenson przybył niezwłocznie, a kiedy wszedł do sypialni, zobaczył Marylin leżącą nago na łóżku ze słuchawką telefoniczną w dłoni. Ponieważ nie dawała znaku życia wezwał policję z Los Angeles. Dopiero po 35 minutach od znalezienia ciała! Policjanci dotarli na miejsce około 4:30 rano. W sypialni detektywi znaleźli 15 butelek leków na receptę i pustą butelkę szampana. Nie szukali śladów linii papilarnych, co wydaje się dość dziwne w takiej sytuacji. Jeszcze dziwniejszy był fakt, że gosposia podczas wizyty policja była pilnie zajęta praniem, a łóżko, na którym leżało ciało wyglądało jakby przed chwilą zostało świeżo zaścielone.

Od śmierci legendy kina lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minęły już 53 lata, a przyczyny jej przedwczesnej śmierci nadal budzą wątpliwości. Mało kto wierzy jeszcze w oficjalną wersję o samobójstwie. Na pozór wszystko logicznie się ułożyło. Powszechnie znany portret psychologiczny Marilyn przemawiał za taką wersją wydarzeń. Przeżyła trzy nieudane małżeństwa, była narkomanką, miała za sobą poronienia, stany depresyjne i próby samobójcze. Z powodu notorycznego spóźniania się wytwórnia 20th Century Fox wyrzuciła ją z pracy nad filmem "Something's Got to Give". Aktorka miała prawo czuć się podle. Znajomi wiedzieli ponadto, że często mieszała leki z alkoholem. Śmierć Marylin wskutek przedawkowania narkotyków lub środków nasennych (niekoniecznie z premedytacją) była więc dla opinii publicznej najzupełniej realna i prawdopodobna.

W to proste wyjaśnienie zaczyna się wątpić, kiedy wysłucha się co do powiedzenia mieli najbliżsi Marylin. Evelyn Moriaty, dublerka i przyjaciółka, wspominała, że Marilyn była w doskonałym nastroju. Cieszyła się bardzo, że wytwórnia zdecydowała się przywrócić ją do pracy przy "Something's got to give", i to z wyższą gażą. Miała jeszcze grać w dwóch filmach, m.in. w "Opowieści o Jean Harlow".  Jej przyszłość rysowała się w całkiem jasnych barwach. W ostatnim czasie Marilyn zajęta była przygotowaniami do ślubu z Joe DiMaggio. Uroczystość miała odbyć się 8 sierpnia w Los Angeles. Obydwoje zawsze byli ze sobą w kontakcie i uważali, że ich wspólne życie będzie szczęśliwsze niż przedtem. Po ślubie wybierali się w podróż do Nowego Jorku. Zamiast ślubu 8 sierpnia odbył się pogrzeb Marylin...

Dwadzieścia lat po śmierci aktorki, w roku 1982 prokuratura z Los Angeles wydała oświadczenie w sprawie jej śmierci. Jak stwierdzono, Monroe zmarła prawdopodobnie w efekcie przypadkowego przedawkowania leków. Jednak nie wykluczono na podstawie zebranych dowodów, że mogło dojść do morderstwa. Dr Cyril Wecht, specjalista medycyny sądowej uznał publicznie za możliwe, iż aktorce wstrzyknięto substancję toksyczną. Wracają natychmiast wątpliwości i najróżniejsze teorie na temat śmierci gwiazdy Hollywood. Przypomina się o opinii sierżanta Clemmonsa, który po wstępnych oględzinach sypialni był przekonany, że Marylin padła ofiarą morderstwa. Wskazywałyby na to siniaki na ciele aktorki oraz brak szklanki z wodą do popicia tabletek. Ze względu na kilkugodzinne opóźnienie między śmiercią Marylin, a przybyciem policji, uważa się, że wiele dowodów rzeczowych mogło w tym czasie zniknąć. Wiadome było, że aktorka prowadziła pamiętnik, który nie został odnaleziony, mimo że mógłby być ważnym dowodem. Nie zostało wyjaśnione również tajemnicze zachowanie gosposi, która w tak dramatycznych okolicznościach zajęła się praniem...
Minęło pół wieku, a wciąż nie możemy poznać wszystkich szczegółów i dowiedzieć się dlaczego MM zmarła - alarmowały amerykańskie media.
Przy okazji 50. rocznicy śmierci Marilyn Monroe, agencja Associated Press próbowała dotrzeć do pełnych akt na ten temat. Odpowiedź FBI była zaskakująca: "nie ma już materiałów na temat śmierci gwiazdy". Nie odnaleziono ich także w Archiwum Państwowym, gdzie najczęściej przechowuje się takie dokumenty. Nic dziwnego, że znów zaczęły krążyć opowieści o spisku Kennedych, którzy pomagając aktorce zejść z tego świata, chcieli ukryć niewygodne fakty na temat jej romansu z prezydentem Johnem F. Kennedym, a także jego bratem Robertem. Przyczyną śmierci Marylin miał stać się tzw. czerwony pamiętnik, w którym zapisywała rozmowy z Robertem Kennedym. Tych notatek nigdy nie odnaleziono. Do dziś powtarzane są też teorie, że powodem morderstwa mogły być kontakty aktorki z CIA, środowiskami komunistów, a nawet mafią. Jedna z najdziwniejszych hipotez zakłada, że Marylin sfingowała samobójstwo, namówiona przez przez Petera Lawforda (szwagra Kennedych). Miał ją do tego nakłonić (obiecując, że zostanie odratowana), by w ten sposób wzruszyć serca Amerykanów i osiągnąć znów szczyty popularności... W 2013 roku sensacje wzbudziły ujawnione pośmiertnie pamiętniki detektywa Freda Otash’a. Założył on podsłuch w domu Marylin Monroe i opisał to co rzekomo usłyszał w dniu śmierci aktorki.
Ostatnie, co podsłuchałem, to straszny krzyk Marilyn. W jej domu był Robert (Kennedy). Kłócili się, ona wołała, że przekazują ją sobie z bratem jak kawałek mięsa. Potem była szarpanina, on wziął poduszkę i przydusił ją do łóżka. Krzyk ustał, Robert szybko wyszedł i nastała cisza - zanotował Fred 5 sierpnia 1962 roku.

Aż dziw bierze, dlaczego przez pół wieku nie ujawnił tej szokującej wiadomości... Jest oczywiste, że metody śledcze w latach 60. XX wieku były dużo uboższe niż dziś. Zdecydowanie rozwinęła się toksykologia i badania DNA. Nie były wówczas dostępne bilingi rozmów telefonicznych. Ale pół wieku temu rzetelnie prowadzone śledztwo dawało szanse na wyjaśnienie niespodziewanej śmierci gwiazdy kina. Jeśli tak się nie stało, to można domniemywać, że zbyt wielu ludziom zależało na szybkim przyjęciu wersji o samobójstwie. Po wielu latach, wskutek zgromadzonych dokumentów i opowieści świadków, najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja niemyślnego spowodowania śmierci aktorki przez jej lekarza - doktora  Ralpha Greensona. Sekcja zwłok wykazała, że do przyjęcia dużej dawki leku nasennego z grupy barbituranów nie mogło dojść wskutek połknięcia, ani zastrzyku. Pozostała jedynie trzecia droga: lewatywa. Potwierdzały to zaobserwowane przez patologów ślady na okrężnicy: przekrwienie i sinawe zabarwienie.
Nigdy nie widziałem czegoś podobnego podczas autopsji. Coś dziwnego działo się z okrężnicą tej kobiety (...) Jeśli człowiek chce się zabić barbituranami, to połyka prochy i popija je wodą, a nie przygotowuje sobie roztwór i robi lewatywę! - stwierdził jeden z lekarzy.

Lek, który spowodował śmierć aktorki, został wprowadzony przez odbyt. Dla Marylin nie było w tym nic nadzwyczajnego, bo przez lata robiła sobie lewatywy, żeby schudnąć oraz "ze względów higienicznych". Tym razem doszło jednak do tragicznego zbiegu okoliczności. Poprzedniego dnia drugi z lekarzy aktorki - Hyman Engelberg, bez wiedzy Greensona, dał Marilyn receptę na lek o nazwie nembutal. Po jego zażyciu aktorka była nieco oszołomiona, ale rozdrażniona i nie mogła zasnąć. Doktor zdecydował podać jej coś skuteczniejszego - wodzian chloralu. Zlekceważył przy tym ważną sprawę - wzajemne szkodliwe oddziaływanie tych leków. Rozczarowany decyzją Marylin o zakończeniu współpracy, chciał zadziałać szybko i skutecznie. Namówił ją na lewatywę ze środków uspokajających, a o wykonanie zabiegu poprosił gosposię Eunice Murray. Potem Greenson poszedł do domu, a Marylin po kilku minutach zapadła w nieświadomość i zaczęła umierać, pozbawiona fachowej pomocy. Pranie w środku nocy, tuż obok ciała aktorki, można wyjaśnić tylko tym, że podczas płyn z lewatywy wypłynął i pobrudził prześcieradło. Żeby zatrzeć ślady należało je wyprać przed przybyciem policji. Było też dosyć czasu, aby zatrzeć inne ślady oraz uzgodnić zeznania. Greenson najwyraźniej nie miał ochoty odpowiadać za błąd w sztuce lekarskiej ze skutkiem śmiertelnym, a gosposia za współudział w tej tragicznej pomyłce...Choć mogło też dojść do morderstwa z premedytacją, jak sugeruje film "Tajemnica śmierci Marilyn Monroe".

Pogrzeb Marylin Monroe odbył się 8 sierpnia 1962 roku o godzinie 13.00. Bez udziału hollywoodzkich gwiazd filmowych, producentów czy reporterów. W ceremonii wzięło udział tylko około 30 zaproszonych osób: krewnych i przyjaciół aktorki. Podczas nabożeństwa żałobnego trumna z ciałem była otwarta. Marilyn była ubrana w zieloną sukienkę, w której pokazała się w Meksyku kilka miesięcy wcześniej. Została pochowana na cmentarzu Westwood Memorial Park w Los Angeles. Mówiono, że kiedyś zażyczyła sobie, aby na jej nagrobku umieszczono napis: "Tu leży Marilyn Monroe, 95-57-90". Jej życzenie nie zostało spełnione...

niedziela, 5 lipca 2015

Beztrosko ciało na pokładzie złóż...

Synoptycy ostrzegają, że w najbliższych dniach w niektórych regionach kraju temperatura może sięgnąć nawet 36 stopni. Do letniego rekordu jednak jeszcze wiele nam brakuje. Najwyższą temperaturę w Polsce (aż 40,2 stopnia) odnotowano 29 lipca 1921 roku w Prószkowie koło Opola.

Lato w roku 1930 nie było takie gorące. W czerwcu najwyższe temperatury w Warszawie ledwie przekraczały 32 stopnie, a w lipcu tylko jednego dnia zanotowano nieco powyżej 30 stopni. Prasa ówczesna oczywiście ostrzegała i przypominała, jak zachowywać się podczas upałów. 4 lipca 1930 roku dziennik "Rozwój" radził:
Nigdy nie powinno się przebywać na silnych promieniach słońca z odkrytą głową. O ile początkowo jest to przyjemne, o tyle potem ma przykre skutki. Mogą bowiem powstać plamy czerwone, lub ciemne, które nie dadzą, się w żaden sposób usunąć. Przy kąpielach, plażowaniu i sportach wodnych należy unikać spożywania potraw zbyt ciężkich, a bezwarunkowo napojów alkoholowych. Wskutek gorąca serce już i tak wykazuje zwiększoną czynność, alkohol zaś, wzmagając ją jeszcze więcej, może doprowadzić do ciężkich komplikacji. 
Z chwilę, uczucia zimna, powinno się natychmiast okryć. Nigdy nie należy udawać się do wody, gdy się jest zmęczonym. Na łódce panie powinny nosić tylko obuwie na niskich obcasach. Ubranie na łódce powinno być przestronne nie obcisłe, aby ciało miało swobodne ruchy. Należy unikać dłuższego przebywania w mokrym kostiumie kąpielowym. Dotyczy te zwłaszcza ludzi starszych. Mokry kostium dobrze jest obsypać suchym piaskiem, który szybko usuwa wilgoć. Następnie kostium należy otrzepać rękami. Najlepiej jednak jest kostium zmienić. Dla ochrony oczu należy używać podczas plażowania i łódkowania ciemnych okularów.  
Nakoniec, podczas przebywania na plaży oraz na łódce powinien każdy zostawić myśl o kłopotach razem z ubraniem na brzegu w garderobie. Z dobrodziejstwa słońca, powietrza i wody powinniśmy powinniśmy korzystać w beztroskim nastroju, a wówczas działanie tych czynników będzie skuteczne.


"Głos Poranny" z 4 lipca 1930 proponował amatorom słonecznych kąpieli wzorowanie się na beduinach, którzy przebywając ciągle na rozprażonej, pozbawionej cienia pustyni, noszą stroje białe, przewiewne i luźne: turban okręcony dookoła głowy i spowijający całe ciało burnus...

* * *
Kłopoty zostaw więc w domu, wczasowiczu i parostatkiem ruszaj w piękny rejs. No, chyba, że jesteś akurat rolnikiem, któremu długotrwała susza przetrzebiła uprawy. Z powodu takiej pogody żniwa w 1930 rozpoczęły się już w czerwcu, dwa tygodnie wcześniej niż zwykle. Zbiorom zbóż i ziemniaków wielotygodniowa susza mocno zaszkodziła. Jak informowała prasa, szczególnie w powiatach kaliskim, wieluńskim, słupeckim, konińskim i tureckim większa część upraw ziemniaków nie wydała plonów...

poniedziałek, 25 maja 2015

Cześć ci za getto, Akademiku!

Bracia Rodacy, Wszechpolacy i inni jacy tacy. Słyszeliście o kurierze Janie Karskim? Polskim patriocie i bohaterze? .. A wiecie, co Karski myślał o antysemitach i nacjonalistach, tych którzy uważają się za "prawdziwych" Polaków?

* * *
Wspominając (...) po wielu latach, Karski nie bez pewnego żalu dodawał: Tej „wojnie akademickiej" kibicowały nie tylko środowiska inteligenckie. Na łamach szczerze znienawidzonego przez moją formację "Wszechpolaka" publikował Stanisław Statkiewicz, przedstawiany jako robotnik z Pabianic. Miał on reprezentować lud roboczy w poparciu dla walki studentów o Polskę prawdziwych Polaków przeciwko "sanacyjnym zdrajcom i ich janczarom", czyli i mnie jako jednemu z tych „janczarów". Byłem już po studiach, kiedy jego wiersz, utrzymany w konwencji ody, o wymownym tytule "Akademikowi", gloryfikował wszechpolską walkę o panowanie na uczelniach...
Nie zajęło wiele czasu, by wycinek tej poezji trafił na stół przyniesiony z profesorskiego gabinetu. Karski czytał ze sztucznym patosem, podkreślając swój dystans i obrzydzenie:


Długo, długo znicz płonął, tak płonął jak świeca
Na poddaszu w Krakowie, w Warszawie czy w Wilnie
Stolik trzeszczał kulawy, ziąb ciągnął od pieca.
Tyś się uczył lat tyle, tyle lat, tak pilnie.
W piersi jeno znicz płonął i oczy gorzały
Ból ci czaszkę rozsadzał, hej, myśli szalały...
Krzywda, zbrodnia w ojczyźnie, tyś łbem tłukł
o ściany,
Jęczał głucho, jak wicher w skalistym wąwozie...
Naród drzemał zakuty przez Żydów w kajdany,
Tyś go budził, znicz płonął... Rozpaczy i grozie nie uległeś!
Tyś Polski całej krzywdzicieli siłą wepchnął do ghetta, od siebie oddzielił.
Ustaliłeś granice krwią zlane obficie:
Padł Wacławski w Wilnie, padł Wieśniak w Przytyku
Znicz w twej duszy poczęty, potężny jak życie
Zmienił Polski oblicze, Hej Akademiku!
Wielkiej Polski Rzeźbiarzu z uniwersytetów Wilna, Lwowa, Krakowa,
Hej cześć ci za ghetto!

On już wtedy bił pokłony za getto urządzane Żydom. Na razie ławkowe uczelniane... - konstatował gorzko Jan Karski. Objaśniał, że przywoływane w tekście nazwisko Stanisława Wieśniaka należało do chłopa, który zginął podczas zamieszek antyżydowskich w miejscowości Przytyk w maju 1936 roku. Sam nie brał w nich udziału. Został trafiony kulą wystrzeloną przez spanikowanego Żyda Szulima Leskę, któremu wcześniej tłum powybijał okna. Narodowcy uczynili Wieśniaka ofiarą "żydowskiej zbrodni z premedytacją" i bohaterem walki o polskość...
Transparent Obozu Narodowo-Radykalnego na Politechnice Lwowskiej

 * * * 
Getto dla Żydów powstało w polskich uczelniach zanim pierwszy niemiecki żołnierz postawił stopę na naszej ziemi we wrześniu 1939. On tylko nadal mu niemiecki ordnung i doprowadził do perfekcji przemysłowe przetwórstwo ludzi.

Tekst pochodzi z biografii Jana Karskiego "Jedno życie. Tom 1: Madagaskar"

sobota, 16 maja 2015

Założę się, że przegram...

Start w demokratycznych wyborach często oznacza duże nakłady bez gwarancji sukcesu. Wielu kandydatów o tym boleśnie się przekonało. Fantazja i kreatywność, o ile się je posiada, potrafią jednak zdziałać cuda.

Przed II wojną światową pewien francuski poseł departamentu Sekwany, człowiek bogaty i przedsiębiorczy, postanowił skutecznie powalczyć o reelekcję. Aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia o zabronione i nieetyczne kupowanie głosów, wpadł na genialny pomysł. Pan B. odwiedzał mieszkania wyborców, gdzie z tragiczną miną i rozpaczą w głosie przekonywał każdego, że tym razem jego kandydatura z pewnością przepadnie.

Jestem tego tak pewnym, że mógłbym się z każdym założyć - zapewniał - Stawiam zakład: 20 franków na wasze 10 centimów.

Taka "okazja" zdarza się nieczęsto, więc wyborcy zakładali się chętnie. I właśnie na to liczył poseł. Po dokonanym zakładzie, każdy z wyborców nie tylko sam na niego głosował, ale stawał się jego aktywnym agitatorem. W końcu każdemu chodziło o wygranie zakładu. Poseł B. uzyskał kolejny mandat z ogromną przewagą nad konkurentami. Wybory kosztowały go sporo, ale nikt nie mógł mu zarzucić, że przekupił jakiegokolwiek wyborcę...
Źródło: Echo 2 listopada 1929

czwartek, 14 maja 2015

Jedno życie kuriera

Nic nie zabija prawdy skuteczniej niż banał… Nie wiem, jak można opowiedzieć coś o tym "łobuzie" Karskim, tak, by uniknąć banału...
jan karski jedno życie20 maja 2015 roku pojawił się w księgarniach pierwszy tom opowieści o Janie Karskim. Takiej publikacji o legendarnym emisariuszu jeszcze nie było i już nie będzie. To pewne, gdyż Jan Kozielewski (znany jako Karski) tak szczegółowo swoją historię opowiedział tylko jednemu człowiekowi, współpracownikowi i przyjacielowi, Waldemarowi Piaseckiemu. A przecież ta porywająca opowieść o życiu legendarnego emisariusza, miała wcale nie powstać. Karski przez wiele lat żył sobie w spokoju i dawał o sobie zapomnieć. Trzeba było kilku lat nalegań autora, aby zgodził się na spisanie swoich przeżyć. Niestety, Karski nie doczekał jej ukończenia. Poza tym zastrzegł, żeby jego historię opublikować dopiero 10 lat po jego śmierci.

Powstała opowieść pełna dramatycznych wydarzeń z fascynującymi detalami i wydarzeniami dotąd nieopisywanymi. Czyta się ją jak najlepszą beletrystykę. Waldemar Piasecki, autor tej niezwykłej książki jest polskim dziennikarzem i pisarzem mieszkającym w Nowym Jorku. W ostatnich latach życia Jana Karskiego był jego sekretarzem, koordynatorem działalności publicznej, a przede wszystkim przyjacielem. Jest współautorem dokumentu TVP „Moja misja” o Janie Karskim i autorem przekładu na polski „Story of a Secret State” („Tajne Państwo”) – wojennego bestsellera Jana Karskiego.

Pierwszy tom biografii Jana Karskiego, zatytułowany "Madagaskar" trafił już do księgarń. Poniżej publikujemy fragment tego unikalnego opisu dziejów II Rzeczpospolitej.

jan karski
„Był 9 lipca 2000 roku, krótko po dziewiętnastej. Restauracja »Julian« w podwaszyngtońskim Chevy Chase w ten weekendowy wieczór nie był przepełniona gośćmi. Profesor Jan Karski mieszał w coctailowej szklance swój ulubiony »Manhattan« z dwiema kostkami lodu. […]
– Już chyba nie zdążymy… – powiedział nagle.
– Z czym?
– Z tą książką… Chyba że będę ci opowiadał stamtąd. – Uniósł w górę wskazujący palec.
Zaprotestowałem ostro. Jak zawsze, kiedy stroił sobie z tego żarty. Żarty? Nigdy nie mówił: »kiedy umrę«, »kiedy odejdę«. Pokazywał w górę.
– Obiecaj mi jedno. Gdybyśmy nie zdążyli, nie opublikujesz książki o mnie wcześniej niż po dziesięciu latach. Do wszystkiego trzeba dystansu. Jak go nie masz, widzisz drzewa, jak masz, widzisz las… – użył swojej ulubionej metafory. Dodał, że powinienem zmierzyć się z tym, co ludzie będą o nim mówić, kiedy go już nie będzie.
[…] Wróciliśmy do apartamentu Profesora około dwudziestej drugiej. Rozmawialiśmy długo. Miał poczucie uciekającego czasu. Śpieszył się.
– Nic nie zabija prawdy skuteczniej niż banał… – mówił. – Nie wiem, jak można opowiedzieć coś o tym »łobuzie« Karskim, tak, by uniknąć banału. Próbuj, jak chcesz. Nie będę przeszkadzał… W końcu nikt nie wie o mnie tyle co ty”.

Jan Karski - Jedno Życie tom I Madagaskar